Trwa ładowanie...
08-08-2012 12:17

Namibia według Martyny Wojciechowskiej

Choć Namibia eksportuje najwięcej diamentów na świecie, przyjęło się mówić, że najwspanialszym klejnotem tego kraju są kobiety z plemienia Himba. Autorkę, Martynę Wojciechowską tradycyjnie interesują ich role – zarówno matek, jak i żon – w specyficznym, namibijskim społeczeństwie.

Namibia według Martyny WojciechowskiejŹródło: www.martynawojciechowska.pl
d41owlt
d41owlt

Choć Namibia eksportuje najwięcej diamentów na świecie, przyjęło się mówić, że najwspanialszym klejnotem tego kraju są kobiety z plemienia Himba. Autorkę, Martynę Wojciechowską tradycyjnie interesują ich role – zarówno matek, jak i żon – w specyficznym, namibijskim społeczeństwie.

W końcu pan młody zostaje dopuszczony do oblubienicy i wszyscy razem podnosimy się z kolan, żeby przenieść się do chaty wodza. Jego dom jest zupełnie inny niż mikroskopijna chatka panny młodej. Ma około 4 metrów średnicy i także zbudowano go na planie okręgu. Jest tu tak ciemno, że poruszam się po omacku. Na środku znajduje się palenisko, co odkrywam nagle, kiedy klękam na kupę gorącego popiołu. Razem ze mną do wnętrza wczołgało się chyba ze 20 osób! Siadam gdzieś pomiędzy panem młodym a resztą towarzystwa. Z trudem w tych namibijskich mrokach dostrzegam Raisiuę, która znów wcisnęła się w najciemniejsze miejsce i ze spuszczonymi oczami – w ogóle nie patrząc na swojego męża – dygocze jak osika. Wszyscy tak siedzą i siedzą, nikt do nikogo się nie odzywa. Co za fantastyczna imprezka, nieprawdaż? Wychodzę na zewnątrz i zaskoczona stwierdzam, że już zapada zmierzch. Piaszczysty plac między domostwami pokryty jest warstwą wysuszonych krowich odchodów. Kopyta zwierząt nieustannie rozcierają je niemal na pył.

Przed tym kurzem nie można się obronić, jest wszędzie, osadza się na obiektywach aparatów fotograficznych, w oczach, nosie i krtani. Jest zima, czyli stosunkowo chłodno. Latem musi tu być nie do wytrzymania, kiedy żar leje się z nieba. Teraz wieje jednak wiaterek, który właśnie zmiata cały pył i krowie łajno z ziemi, wciskając je prosto do moich płuc. Momentalnie zanoszę się duszącym kaszlem. Zresztą wszyscy tutaj cały czas pokasłują, bo permanentnie cierpią na tak zwany kaszel Himba, mówiąc inaczej, kaszel krowiego łajna. Słońce zaszło, a przyjęcie weselne trwa. Mężczyźni zabijają kolejną owcę. Mięso zostaje poćwiartowane i trafia do kociołka. Kobiety gotują kaszkę kukurydzianą, lekko posłodzoną. Cukier to dla Himba prawdziwy rarytas, nie mają go zbyt wiele, ale dzisiaj jest wyjątkowa okazja – ślub, więc oczywiście się znalazł. Konsystencja kaszki przypomina klajster. Przez całe przyjęcie weselne pan młody i pozostali goście będą się objadać mięsem i kaszą. Tylko panna młoda, jako jedyna, nie może nic jeść.
To ma jej przypomnieć, że nie ma wiele do powiedzenia...

Z gałęzi i liści budowana jest prowizoryczna chatka, w której państwo młodzi spędzą noc poślubną. Zajmuje się tym siostra pana młodego wraz z innymi kobietami na znak akceptacji i przyjęcia młodej żony do rodziny. Kiedy chata jest skończona, a mięso zaczyna się gotować na ogniu, para młoda – znowu na czworakach – wychodzi wraz z asystą z chaty wodza, okrąża ją i siada koło ogniska. Młodym cały czas towarzyszą świadkowie, z jednej i z drugiej strony. A co, jeśli para będzie chciała się kochać podczas nocy poślubnej? Wtedy narzuca się na ich prowizoryczną chatę kilka skór albo koców i voilà, sypialnia gotowa…

d41owlt

Każdy poranek w wiosce Himba wygląda tak samo. Pierwsze zwykle budzą się kobiety i zaczynają krzątać się po okolicy oraz doić krowy. Zaraz po tej czynności wyganiają wychudłe zwierzęta z zagrody, zostawiając tylko najmłodsze cielaki. Krowy pasą się same, ale każdy wie, że matka po prostu wróci do swojego dziecka, żeby je nakarmić. Z pierwszymi porcjami mleka wszystkie dojarki idą do wodza wioski, ten moczy w mleku usta. Dopiero wtedy można zacząć śniadanie. Ale dziś jest szczególny dzień. Wciąż trwa wesele i kobiety – wiadomo – muszą zadbać o swój wygląd. Wyciągają zapasy ochry, którą przynoszą im mężczyźni z dalekich gór. Jest ona tutaj na wagę złota i każdy, absolutnie każdy jej okruszek zostaje zmielony, a proszek dokładnie zebrany do pudełeczka, puszki, słoika, garnuszka albo miseczki. Kobiety nacierają ciała ochrą z masłem i z ziołami, podobnie szykują dzieci. Zakładają też odświętną biżuterię. Wiele czasu poświęcają włosom, które tylko w pewnym stopniu są prawdziwe, reszta to coś w rodzaju treski. Nie
pytajcie mnie, skąd je biorą, może z jakiegoś hipermarketu, ale pewności nie mam... W każdym razie doplatają sobie te sztuczne włosy i je również oblepiają dokładnie glinką, zostawiając na końcu postrzępione pędzelki. Włosy u Himba świadczą zarówno o statusie, jak i stanie cywilnym. Chłopcy zazwyczaj są ogoleni – na głowie mają zostawione tylko jakieś kępki, paseczki. Małym dziewczynkom włosy zaplata się w dwa warkocze spadające im na oczy. Potem, w okresie dojrzewania, matka robi córce kilka warkoczy zasłaniających twarz niczym welon. Ta fryzura mówi: „Jestem jeszcze dziewczynką, nie mogę wyjść za mąż”. Ale oznacza też, że nadszedł czas wybicia pannie dwóch lub czterech przednich zębów.

– Po prostu pewnego dnia, wcześnie rano, przed pierwszym posiłkiem, bierze się kamień i kijek. Kijek przykładam córce do zębów i jednym uderzeniem… Bach! I już ma piękny uśmiech – tłumaczy mi Kanjomukuua. – Leci krew i boli, ale dla urody kobieta musi pocierpieć – uśmiecha się szeroko i pokazuje swoje niepełne uzębienie, które wśród Himba uchodzi za bardzo atrakcyjne. Kiedy szczerbata dziewczyna staje się panną na wydaniu, jej włosy zaplata się w piękne, ozdobne warkocze – te właśnie z pędzelkami na końcach – i zarzuca je do tyłu. Cała twarz, szyja i piersi są teraz odsłonięte i zapraszają do zalotów. Doprawdy, są na świecie rzeczy, o których nie śniło się fryzjerom!

Słońce powoli przesuwa się po niebie, ale jest jeszcze rześko. Trzeba zabić kolejne zwierzę, bo na ślub przyszło tyle osób, że dla wszystkich nie wystarczy jedzenia. Zresztą wypada poczęstować gości tym, co ma się najlepszego – mięsem dorodnej krowy. Wchodzimy do zagrody, gdzie jest około 30 sztuk bydła – krów, byków i cielaków. Mężczyźni zdejmują skórzane ozdoby brzęczące metalowymi paciorkami i rozpoczynają dziki bieg za upatrzoną sztuką. Pierwszy, drugi, trzeci raz – nie udaje się, zwierzęta wierzgają, jeden z mężczyzn podskakuje z bólu, widocznie dostał kopniaka od rozwścieczonego byka… W świetle wschodzącego słońca unoszą się tumany kurzu, zwierzęta ryczą, mężczyźni pokrzykują. Patrzę tyleż przerażona, co zafascynowana tym spektaklem. W pewnym momencie udaje im się dopaść dorodnego byka z wielkimi rogami. Błyskawicznie trzech mężczyzn rzuca się na niego, jeden łapie za rogi, drugi za ogon, ostatni za nogi… Zwierzę czuje, że nie wygra, i staje w miejscu. Teraz mężczyźni skręcają mocno jego głowę i
starają się powalić ogromne cielsko na bok. Byk ostatkiem sił próbuje stawić opór, jednak to na nic. Himba odwracają go na grzbiet, a syn wodza – czyli pan młody – odchyla głowę zwierzęcia w ten sposób, żeby grdyka była na samym wierzchu. Na pustyni nic, co nadaje się do zjedzenia, nie może zostać zmarnowane, a krew zwierząt dostarcza cennych mikroelementów. Zamiast poderżnąć mu gardło, trzeba byka udusić. Mężczyzna przyklęka, wbijając kolano mocno w krtań. Zwierzę wierzga, ale pozostali mężczyźni trzymają je mocno. Duszenie trwa długo, naprawdę bardzo długo.

Szkoda mi tego byka, jednak jego śmierć tutaj wydaje mi się bardziej uzasadniona niż każdego innego zwierzaka w naszym cywilizowanym świecie. Himba, żeby przetrwać, muszą zabijać. Nie mają owoców, warzyw, nie mają nic innego, co mogliby zjeść. Potrzebne jest im mięso, które zaspokoi głód. Potrzebne są im też skóry, z których uszyją ubrania, na których śpią i którymi się przykrywają. Podobnie jak w przypadku owcy – byk, jeszcze ciepły, jest od razu obdzierany ze skóry. Najpierw nacina się zwierzęciu skórę w okolicach dolnej szczęki i długimi cięciami tępego noża, co chwila ostrzonego na kamieniu albo, o ironio, na rogu zwierzęcia posypanym piaskiem – przecina się całe ciało, aż do tylnych nóg. Co niezwykłe, podczas zabijania i obdzierania ze skóry nie przelewa się w ogóle krew. W którymś momencie oskórowane zwierzę zostaje z cienką tylko warstwą mięśni i tłuszczu. Wtedy rozpoczyna się dzielenie mięsa – część zostanie ususzona. Suszone mięso jest w tym rejonie bardzo popularne, nazywa się je biltong. Łatwo je
przewozić, jest lekkie i praktyczne. Nie wymaga lodówki, zjada się tylko kawałek, który pęcznieje w żołądku. Idealny prowiant podczas długich marszów. Żeby ustrzec mięso przed zakusami wygłodniałych, wychudłych, liniejących psów, które kręcą się w pobliżu, i przed kozami, które zeżrą dosłownie wszystko – wielkie płaty mięsa oraz wnętrzności wieszane są wysoko, na pobliskich drzewach, co sprawia, że wyglądają jak makabryczne, krwawe ozdoby choinkowe.

d41owlt

Wstaje nowy dzień. Piękny i słoneczny, ale po pierwszej nocy państwo młodzi nie wyglądają na zadowolonych. Pan młody wydaje się jeszcze bardziej strapiony i zatroskany niż podczas całego wesela, panna młoda – jeszcze bardziej nieszczęśliwa i zawstydzona. Widać, że nie cieszy się z tego zamążpójścia, ale musiała się podporządkować woli innych. Nie ma prawa powiedzieć matce, że chciałaby wyjść za kogoś innego. Więc smutna, ze zwieszoną głową, z pokorą znosi swój los.
– Znasz jego pierwszą żonę? Co o niej myślisz? – pytam dziewczynę.
– Jest bardzo miła. Nie mam problemu z tą drugą żoną, bo to też bardzo dobra kobieta – odpowiada cichutko.
Zgodnie z tradycją żona porzuca swoich bliskich i zamieszkuje w nowej chacie ulepionej w gospodarstwie męża. Raisiua planuje zbudowanie własnej, na razie zamieszka w domu teścia.

To nie była moja wola, to była wola rodziców. On mi się nie podoba. Ciągle jeszcze mi się nie podoba… Ten, którego kocham, mieszka w innej wiosce. Spotykaliśmy się, kochaliśmy. Jednak nie poprosiłam rodziców o to, by to jego poślubić. Nie wolno tak robić! Ale seks można uprawiać, dopóki nie jest się mężatką. Gdybym zaszła w ciążę bez ślubu? Musiałabym usunąć dziecko, bo rodzice są źli, że coraz więcej dziewczyn ma tu dzieci, a nie ma jeszcze męża. Wiem, jakie mam obowiązki… Zamężna kobieta ma pracować dla męża, przynosić wodę i drewno na opał. Ma pomagać mężowi. Myślę, że w przyszłości będę miała dużo zwierząt, dzięki czemu będzie mi się dobrze żyło. I dużo dzieci, którymi będę się zajmować. Najlepiej siedmioro. I żeby żyły zgodnie z tradycją i szanując innych ludzi. Dziś jest mi jednak smutno. Nie wierzę, że będę szczęśliwa. Tej nocy było źle. Musiałam to zrobić, ale nie chciałam… To nie był mój chłopak. Dotykał mnie i to było dla mnie bardzo trudne. Okropne. I nie mogłam. W końcu tego nie zrobiliśmy...

Himba są niezwykle mili, otwarci, komunikatywni, bardzo ciekawi nas i świata – zadają mnóstwo pytań. Przystają, zaczepiają, oglądają moją biżuterię. Jeszcze dzień i nie zostanie mi ani jedna bransoletka: pierwszą musiałam oddać wodzowi wioski, kolejną dziewczynce, która męczyła mnie o to chyba z pół dnia, bałam się ją zdjąć z ręki, bo wiedziałam, że zaraz zlecą się wszystkie dzieciaki z okolicy i w końcu zostanę w samych majtkach, bo nie umiem odmawiać.

d41owlt

Są uśmiechnięci, pytają, jak mam na imię.
– Martina – mówię po raz setny już dzisiaj.
– Ukarapi? Skąd jesteś? – pada z tłumu. Też już o tym mówiłam, ale chcą usłyszeć jeszcze raz o Polsce.
– Ove uno murumendu? Czy masz męża? – zachwycam się brzmieniem ich języka i po raz kolejny mówię, że nie… Ale mam dziecko.
I tak upływa godzina.
Mówią, że jestem ładna, dopytują, jaki jest naturalny kolor moich włosów, bo widzą, że mam już odrosty.
– Tak, tak – przyznaję się, rzeczywiście jestem farbowaną blondynką. Kobiety wszędzie mnie zapraszają, pozwalają uczestniczyć w swoim życiu. Smarują mnie ochrą i tłuszczem, okazując w ten sposób akceptację. Odwiedzałam już różne plemiona w innych częściach Afryki i zwykle wtedy też musiałam zapłacić, nazwijmy to, wpisowe, czyli podarować jakiś prezent. Czy to u Masajów, czy to u etiopskich Mursi, czy też Zulusów. Nigdzie jednak nie spotkało mnie tak gorące i sympatyczne przyjęcie jak tu. Może dlatego, że nie dociera tu zbyt wielu turystów? Pstrykam zdjęcia na prawo i lewo, a oni pozują i cieszą się, widząc swoje podobizny w aparacie. Zrobiłam państwu młodym i większości ludzi w wiosce mnóstwo fotografii. Teraz ułożyłam na kamieniu małą przenośną drukarkę, którą podpięliśmy do gniazda samochodowej zapalniczki, i zaczynam te zdjęcia drukować. Idzie pierwsza warstwa farby, wszyscy wzdychają:
– Ooch!
Nakładana jest następna warstwa farby i słyszę gremialne, jeszcze głośniejsze:
– Oooooch!
W końcu trzecia i czwarta warstwa farby i zdjęcie jest gotowe. Wszyscy są zachwyceni.

Fragment książki Martyny Wojciechowskiej "Namibia".

| Dossier: Martyna Wojciechowska – dziennikarka i podróżniczka. Redaktor naczelna magazynów „National Geographic Polska” i „National Geographic Traveler”. Zafascynowana motoryzacją. Jako pierwsza Polka i kobieta z Europy Środkowo-Wschodniej ukończyła Rajd Paryż-Dakar 2002. Jako trzecia i najmłodsza Polka zdobyła w 2006 roku najwyższą górę świata Mount Everest. Na swoim koncie ma siedem najwyższych szczytów na wszystkich kontynentach, czyli tzw. Koronę Ziemi. |
| --- |

d41owlt
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d41owlt