LudzieObalają mity rajskich miejsc. Podróżnicy piszą, jak jest naprawdę

Obalają mity rajskich miejsc. Podróżnicy piszą, jak jest naprawdę

Aleksandra Wnuk i Bartosz Kozioł prowadzą bloga "Poproszę dokładkę". W rozmowie z WP Ola zdradza, jak podróżować, by nie zbankrutować i nie zwariować.

Obalają mity rajskich miejsc. Podróżnicy piszą, jak jest naprawdę
Źródło zdjęć: © Facebook.com
Anna Jastrzębska

16.10.2019 | aktual.: 17.10.2019 15:34

Anna Jastrzębska: Jesteście kolejną parą z cyklu: "rzucili wszystko i postanowili wyruszyć w podróż życia"?

Aleksandra Wnuk: Przede wszystkim nie rzuciliśmy wszystkiego, a postanowiliśmy to życie nieco odmienić. Poznaliśmy się przelotem na meczu finałowym Euro 2012, a później trochę przypadkowo wylądowaliśmy na wspólnym wyjeździe do Berlina. I tak już zostało, że nie możemy żyć bez sprawdzania tanich lotów i wygrzebywania smakołyków. A ponieważ jesteśmy przed trzydziestką, czyli w tym magicznym punkcie "jak nie teraz, to kiedy" (chociaż uważamy, że podróżować, czy podążać za marzeniami, można w każdym wieku, z dziećmi lub bez, z takimi czy innymi ograniczeniami), pewnego razu zabraliśmy laptopy i pracę pod pachę. I udowodniamy, że da się żyć z jedną nogą w Polsce, a drugą kilka tysięcy kilometrów dalej. Za nami Hiszpania, dwa i pół miesiąca w Azji, a przed nami jeszcze ponad trzy miesiące w podróży.

Jak się do tego wszystkiego zabraliście?

Staliśmy kiedyś w potwornym korku, za oknem padało chyba wszystko, co mogło z nieba, marnowaliśmy czas i byliśmy do granic możliwości sfrustrowani. A może by tak wyjechać na trochę dłużej niż zwykle? Nie mieliśmy żadnych większych zobowiązań, jak na zachętę w naszym wynajmowanym mieszkaniu psuły się coraz to nowsze rzeczy i pewnej pochmurnej niedzieli zarezerwowaliśmy pierwszy lot i nocleg. Nie mówiąc wcześniej nikomu. Dopiero później zaczęły się schody. Wyobraźcie sobie, że idziecie do szefa i mówicie "rzucam wszystko i jadę w Bieszczady". Widzicie jego minę? No właśnie. (śmiech)

Z szefem jednak udało się jednak dogadać?

Tak, pracujemy zdalnie – ja w branży kulinarnej, Bartek w informatycznej – i dzięki temu mamy pieniądze. Ponieważ praca na odległość była dla nas nowością, chcieliśmy rozpocząć od w miarę przystępnego miejsca, z tą samą strefą czasową i podobną kulturą życia. Na pierwszy ogień, pod koniec października ubiegłego roku, wybraliśmy ukochaną Andaluzję i okazało się, że taki tryb działa, da się, a dzięki napiętemu grafikowi każda godzina jest dobrze wykorzystana. Czyli koniec z marnotrawieniem czasu! W tym momencie siedzimy na plecakach gdzieś na Filipinach i planujemy pobyt w Indiach. Wybraliśmy dosyć niskobudżetowe kraje, gdzie nie musimy się liczyć z każdym groszem. Przyznaję, że właśnie przez względy finansowe musieliśmy zrezygnować chociażby z wymarzonej Australii. Ale na nią również przyjdzie czas.

Podobno w trakcie waszych wojaży zostałaś lekarzem medycyny podróży. Jaka jest twoja specjalizacja? (śmiech)

Choć zdawało nam się, że jesteśmy do naszej wyprawy całkiem dobrze przygotowani, co krok borykamy się z nowymi problemami. Na Filipiny przywieźliśmy z Polski sporych rozmiarów apteczkę, która miała zapewnić nam zdrowie i spokój na cały wyjazd. Oj, w jakim byliśmy błędzie! Na Palawanie pogryzły nas pchły piaskowe, o których nie mieliśmy bladego pojęcia. Aktualnie natomiast walczymy z plagą mrówek. Nie wspominając nawet o przeróżnej maści wysypkach i problemach żołądkowych. Jesteśmy zatem często klientami lokalnych aptek, gdzie najlepiej wiedzą, co białej twarzy dolega. Z naszej apteczki co najwyżej możemy się pośmiać, albo ona z nas.

Na FB żartowaliście, że na Panglao są takie "luksusy", że będziecie gotować rum z proszkiem do prania, bo tylko to było w sklepie. (śmiech) Jakich niskobudżetowych rozwiązań jeszcze próbowaliście?

Rum z proszkiem do prania to nasz filipiński specjał. (śmiech) Oszczędzamy niemal każdego dnia. Kawa w domu zamiast na mieście, woda z filtra zamiast butelki – różnica jest zauważalna. By zbytnio nie odchudzić portfela, najczęściej po prostu podpatrujemy, co jedzą i robią mieszkańcy. W Tajlandii dziarsko wcinaliśmy ryż z kurczakiem i jeździliśmy lokalnymi songthaewami. Ba, nauczyliśmy się w końcu jeść pałeczkami i zorientowaliśmy się, że makaronem, którym zajadają się Tajowie, wcale nie jest osławiony pad thai, a pad see ew. Porzucamy nasze nierzadko wygodne przyzwyczajenia i staramy się robić tak jak lokalsi albo przynajmniej podobnie. Dzięki temu trochę się do nich zbliżamy, a i portfel zachowuje odpowiednią grubość.

Na blogu piszecie: "Jesteśmy turystami. Jeździmy na wycieczki, zwiedzamy, nierzadko chodzimy utartymi szlakami. Ba, nie śpimy w najgorszych warunkach i pozwalamy sobie od czasu do czasu na pizzę. Pewnie to dyskwalifikuje nas z kategorii podróżnicy". To spora odwaga – napisać o sobie coś takiego, gdy wszyscy, nawet ci jeżdżący na last minute do Egiptu, przekonują, że zawsze odkrywają zupełnie inne miejsca niż masy. Skąd taki "manifest"?

Bloga "Poproszę dokładkę" założyliśmy kilka lat temu, żeby szlifować i udoskonalać nasze pasje – moją do gotowania, Bartosza fotograficzną i wspólną, podróżniczą. Traktowaliśmy go jako swoisty "motywator". Nie opisujemy na nim cudownego życia między palmami, a nasze zupełnie subiektywne odczucia. Obalamy mity "rajskich miejsc", nie ekscytujemy się każdą atrakcją turystyczną, a piszemy, jak jest w naszym odczuciu naprawdę. Chcemy, żeby nasz blog inspirował, dawał konkretne informacje, ale i przestrzegał. Nie boimy się napisać, że byliśmy gdzieś, gdzie wcale nie jest tak fantastyczne, jak wszędzie piszą. Tak, straciliśmy swój czas i pieniądze, ale piszemy szczerze – nie jedźcie. Z drugiej strony staramy się odnajdywać miejsca mniej znane i nieoczywiste, aby pokazać, że wystarczy być otwartym, żeby natknąć się na prawdziwe cuda natury. Mówimy o tym, czego można się spodziewać, o cenach, transporcie i oczywiście o jedzeniu. Bo to właśnie ono m. in. w doskonały sposób prezentuje kulturę danego kraju – nie tylko to, co jedzą mieszkańcy, ale gdzie, w jakich porach, w jaki sposób, rodzinnie czy w pojedynkę.

Wspomniany przez ciebie "manifest" napisałam dlatego, że nasza kultura trochę wykreowała pojęcie podróżnika jako tego, który cierpi, nic nie je, a podróżowanie traktuje jako ciągłą walkę ze sobą i własną "strefą komfortu". Turystę natomiast jako tego głupszego, podążającego za tłumami i turystycznymi trendami. Jeżeli takie są definicje, to chyba jesteśmy kimś pomiędzy. Nie staramy się na siłę robić rzeczy niepowtarzalnych i unikalnych. W swoim podróżowaniu przede wszystkim chcemy poznać i chociaż starać się zrozumieć inną kulturę. Próbować lokalnych przysmaków, jeździć publicznym transportem, podpytywać mieszkańców o polecane miejsca. Ale bez wyrzutów pozwalamy sobie na "europejską" pizzę, dobry koktajl czy nocleg w porządnych warunkach. Uważamy, że to nie grzech, a czasem pozwala się odciąć. Bo i to jest potrzebne, żeby nie zwariować.

Ale turyści mogą być naprawdę wnerwiający. Przyznaj, co was najbardziej wkurza w tych, które spotykacie?

Bezmyślność. Trudno mieć pretensje do tłumów chcących zobaczyć znane miejsce. Przecież sami te tłumy tworzymy. Ale wystarczy czasem odejść dosłownie kilkanaście, kilkadziesiąt metrów od głównego skupiska i nagle okazuje się, że możemy być sami, zobaczyć coś z innej, ciekawszej perspektywy, a nawet rozkoszować się ciszą. Żyjemy w takich czasach, że większość posiada telefony z dobrym aparatem, a wodoodporne kamery rozmiaru piłeczki pingpongowej mało kogo dziwią. Nic, tylko korzystać, to jasne, ale niektórzy po prostu nie mają, nie czują granic przyzwoitości. Będąc na wakacjach, wychodzą z założenia, że można więcej, przecież nikt nas tu nie zna. Zachowania, których nie dopuściliby się w domu, tutaj są na porządku dziennym. Bądźmy ludźmi, po prostu.

A gdy widzicie Polaka za granicą, uciekacie, czy padacie w jego ramiona?

Nie lubimy generalizować. Każdy stereotyp ma w sobie ziarenko prawdy i czasem śmiejemy się, że pewnie ten facet z piwem idący bez koszulki z wydętym brzuszkiem to Polak, ale przecież może to być równie dobrze Amerykanin czy Francuz. Poza tym po tych kilku miesiącach miło usłyszeć ojczysty język, a Polacy są wszędzie. Mimo, że większość osób pyta nas, gdzie ta Holandia właściwie leży, staramy się przedstawiać nasz kraj w atrakcyjny sposób. Bo mamy się czym chwalić!

"Bartek normalnie nie używa brzydkich słów, a dzisiaj sama słyszałam, że powiedział, iż dzisiejsze widoki urwały mu tylną część ciała" – piszesz w jednym z postów. Które miejsca "urywały" najbardziej?

Turkusowa woda, piasek niczym cukier puder, soczysta zieleń dżungli... Spotykamy na swojej drodze wiele przepięknych, wręcz okładkowych miejsc. Ale najbardziej lubimy te zupełnie przypadkowe i nieplanowane. Te zauważone podczas jazdy skuterem, kiedy zatrzymujemy się po środku niczego i obserwujemy strachy na wróble "pilnujące" ryżowych pól lub suszące się na środku drogi kokosy. "Urywające widoki" to też te trudniej dostępne, po które musimy się nagimnastykować, aby je ujrzeć. Po 1237 stopniach schodów w niemiłosiernym upale widok ze Świątyni Jaskini Tygrysa smakuje lepiej, sprawdzona informacja. (śmiech) "Widokiem, który urywa", są też ludzie, których spotykamy; ci potrafią być najlepszą inspiracją. Na przykład podróżująca z plecakami wyraźnie starsza para – spróbujcie im powiedzieć, kiedy jest najlepsza pora na poznawanie świata!

W waszej podróży zdarzyło się coś, o czym nigdy nie powiecie swoim mamom?

A możemy je przy okazji pozdrowić? (śmiech) Myślę, że nasze mamy czasem nie chciałyby wiedzieć, że śpimy na bambusowych palach z jaszczurkami i innymi gadami albo jemy z ulicznych garkuchni, gdzie mycie naczyń oznacza względne przepłukanie talerza wodą. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

No dobrze, żarty na bok. Pytacie na swoim blogu "lebiody i łajzy są w stanie uprawiać surfing"? A ja zapytam inaczej: "czy lebiody i łajzy" są w stanie podróżować i nie zginąć?

Byliśmy przygotowani psychicznie na to, że nie wszystko będzie szło jak po maśle. Ale oczywiście, co innego to nastawienie, co innego rzeczywistość. Niejednokrotnie traciliśmy nerwy z powodu sytuacji, na które nie mieliśmy żadnego wpływu, jednak po kilku takich zdarzeniach nabraliśmy dystansu. Przesunięte loty, noclegi w fatalnych warunkach, ataki mrówek, brak internetu uniemożliwiający nam pracę. O ile nie dzieje nam się krzywda, do takich sytuacji trzeba podchodzić przede wszystkim ze spokojem. Zastanowić się, co możemy zrobić i nie panikować. Łatwo oczywiście powiedzieć, ciężej wprowadzić w życie, ale czasami nie pozostaje nic innego jak śmiech. W końcu, co będziemy odpowiadać znajomym po powrocie – przecież nie będziemy w nieskończoność nadawać o tych plażach.

Czyli jednak zamierzacie wrócić?

Tak, Polska jest naszym krajem do życia. Często spotykamy się z opiniami, że życie w miejscach, które odwiedzamy, to sielanka. Piękna pogoda, cudowne plaże, ciepłe morze… Trudno się oczywiście z tym nie zgodzić, ale istnieje też druga strona medalu. Bieda, zaniedbanie, brak dostępu do wody, prądu, można by wyliczać bez końca. Takie porównanie, które teraz mamy utwierdza nas tylko w przekonaniu, że żyjemy w fantastycznym kraju i przed nami jeszcze wiele do odkrycia. Wstyd się przyznać, ale byliśmy już w wielu państwach, a nie znamy dobrze okolic Warszawy, czyli miasta, w którym żyliśmy ładnych parę lat. Bo podróżować można wszędzie!

Śledźcie przygody Oli i Bartka na blogu poproszedokladke.pl i ich profilu na Facebooku.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

blogludziekulinarne szlaki
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (7)