Od ponad 30 lat jest dyrektorem gdańskiego ZOO. "Nie miałem pojęcia, na co się piszę"
Michał Targowski, po ponad 30 latach jako dyrektor gdańskiego ogrodu zoologicznego, wybiera się na emeryturę. W rozmowie z WP wspomina swoje początki i najciekawsze sytuacje ze swoimi podopiecznymi. Opowiada, jak pogryzł go orangutan i dlaczego nie lubią go słonie. - Dziwnie jest myśleć, że nie będę tu już przyjeżdżał wieczorami po zamknięciu, pospacerować w ciszy i sprawdzić, czy wszystko jest dobrze - przyznaje.
Pamiętam jak wyglądał Gdański Ogród Zoologiczny w latach 80. Chodziliśmy tam często z rodzicami. Uwielbiałam kontakt ze zwierzętami, ale pamiętam też ciasne wybiegi, grube siermiężne pręty klatek, gliniane ścieżki. Kiedy dziś wchodzę do ZOO aż trudno mi uwierzyć, że to to samo miejsce.
Fosy zamiast krat, wybiegi tak duże, że czasem aż trudno wypatrzyć na nich zwierzę, pięknie zaaranżowana zieleń. To po prostu inny świat, zarówno dla zwiedzających, jak i przede wszystkim dla zwierząt. Symbolem tych przemian na zawsze zostanie dla mnie Michał Targowski, który od początku lat 90 piastuje urząd dyrektora gdańskiego ZOO. W tym roku odchodzi na emeryturę. Dla Gdańska to koniec pewnej epoki. Pozostaje mieć nadzieję, że kolejne dekady będą dla oliwskiego ogrodu równie dobre jak ostatnie 30 lat. Dziś jednak chcę się zatrzymać na tym co było i z jeszcze obecnym dyrektorem, trochę powspominać.
Magda Bukowska: Już kilka razy w czasie naszych rozmów wspominał Pan o emeryturze, więc kiedy w marcu pojawiła się informacja, że rezygnuje Pan ze stanowiska, spokojnie czekałam aż okaże się, że to jeszcze nie teraz. Ale żadne dementi się nie pojawiło…
Michał Targowski: 27 czerwca faktycznie kończę pracę i od razu biegnę do ZUS-u uregulować kwestie formalne (śmiech), a potem pewnie jakiś wyjazd z rodziną. To tak tytułem żartu, a na poważnie przez trzy lata po osiągnięciu wieku emerytalnego pozwolono mi jeszcze sprawować funkcję dyrektora i ja z tej możliwości chętnie skorzystałem. Ale dziś już czuję, że czas na zmiany, że ogród potrzebuje świeżej krwi, nowego sposobu zarządzania. Patrzę dookoła i widzę, że świat w ostatnich latach bardzo się zmienił, ze stanowisk odeszli dyrektorzy ogrodów zoologicznych, z którymi przez dekady współpracowałem. Można więc powiedzieć, że to taka zmiana pokoleniowa. Pamiętam, że w jednym z ogrodów pracował dyrektor, który miał 80 lat, pomyślałem wtedy, że to niehigieniczne (śmiech) i postanowiłem, że ja nie będę pracował tak długo. Cytując klasyka "trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść".
Nie wierzę, że to była łatwa decyzja.
Nie była. Najtrudniej było ogłosić ją współpracownikom. Mam szczęście pracować z fajnymi ludźmi, w bardzo pozytywnym zespole, gdzie panuje dobra atmosfera i myślę, że po prostu się lubimy. Oczywiście robiłem wcześniej pewne aluzje, żeby choć trochę przygotować załogę, ale w końcu trzeba było powiedzieć to wprost.
Jakie były reakcje?
Sympatyczne. Spotkałem się z mnóstwem ciepła i, co najważniejsze, ze zrozumieniem ze strony mojej ekipy.
Co poza rozmową z zespołem było trudne?
Oj, sporo rzeczy było trudnych. Dziwnie jest myśleć, że po tylu latach pracy w ZOO, przestanę być jego częścią. Że nie będę tu przyjeżdżał wieczorami po zamknięciu, pospacerować w ciszy i sprawdzić, czy wszystko jest dobrze. Wielu rzeczy będzie mi brakować. Ale nie planuję, jak dr Masalski - założyciel oliwskiego ZOO, po przejściu na emeryturę występować w roli konsultanta. Zresztą on też wytrzymał tylko tydzień (śmiech). Myślę, że jak coś kończymy, to definitywnie. Nie można nowym ludziom, którzy przychodzą na nasze miejsce, mają swoją wizję, narzucać własnych pomysłów. Ale pewnie będę odwiedzał ogród jako gość, usiądę czasem na ławeczce i z ciekawością zajrzę do nowego pawilonu z wyspą dla lemurów, który zostanie otwarty w pod koniec roku.
Ale kiedy tak myślę, o tym co było trudne, to chyba jednak najtrudniejszy był początek…
Pamiętam jedną z naszych rozmów, kiedy opowiadał Pan co napisał w aplikacji na stanowisko dyrektora: "Trzeba sprowadzić słonie!"
(Śmiech) To prawda. Nie miałem zielonego pojęcia, na co się piszę, na czym będzie polegała moja praca, ani z czym to wszystko się wiąże. Miałem wizję, ale żadnej wiedzy, jak ją zrealizować. Kiedy obejmowałem stanowisko miałem 36 lat. Byłem najmłodszym dyrektorem i miałem zerowe doświadczenie w zarządzaniu. To był początek lat 90, czas transformacji. Przemiany dotyczyły wszystkiego. Kiedy zaczynałem, zwierzęta się kupowało, a my oczywiście pieniędzy nie mieliśmy. Udało nam się wynająć część powierzchni ogrodu człowiekowi, który hodował całe stada wielbłądów, one przechodziły u nas kwarantannę, a my w zamian dostawaliśmy od niego różne zwierzęta. W tamtych czasach to był dla nas ogromny sukces.
Słonie też udało się sprowadzić.
To była niesamowita historia. Dostaliśmy słonia z ZOO w Rostoku. Za darmo! Zwierzę miało opinię bardzo niebezpiecznego i jak się później dowiedzieliśmy miało sporo na sumieniu. Ale to był słoń! I jechał do Gdańska! W nocy przed planowanym transportem nie zmrużyłem oka. Wyobrażałem sobie, jaka to będzie sensacja, jakie tłumy będą czekać przed ogrodem, żeby zobaczyć przyjazd słonia. Rano - ulewa! Zero ludzi! Nikogo! Cisza, spokój, nikt się nie emocjonuje. Dopiero po pewnym czasie ludzie ze zdumieniem odkrywali, że nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak i nie wiadomo kiedy, w ZOO pojawił się słoń. Takie zderzenie wyobrażenia z rzeczywistością (śmiech).
Pana historia ze słoniami generalnie jest dość burzliwa.
Mówiąc wprost, słonie mnie nie lubią. To niesamowicie inteligentne, wrażliwe, ale też pamiętliwe zwierzęta. A że ja musiałem uczestniczyć w akcjach przy podawaniu leków, źle im się kojarzę. Więc mnie słonie nie lubią, ale naszego lekarza nienawidzą, choć obaj staramy się, aby było im jak najlepiej (śmiech). W moim przypadku pamiętliwość słoni jest więc pewną wadą, ale byłem świadkiem wzruszeń, jakie z niej wynikają. Pamiętam jak przyjechał do nas po wielu latach były opiekun słonicy Katki z Czech. Nie widzieli się z 10 lat. A jak tylko podszedł do wybiegu to płakali oboje. Mi też się łza w oku zakręciła.
Ale to nie ze słoniami miał Pan najtrudniejsze relacje, prawda?
W czasie tych kilkudziesięciu lat pracy zdarzały się różne sytuacje, ale takie faktycznie niebezpieczne były tylko dwie. Raz, kiedy pogryzł mnie orangutan, któremu musieliśmy podać środek usypiający. Na szczęście zaczął od nóg, a nie rzucił się do szyi, więc pozostały tylko blizny. W tej sytuacji musieliśmy podjąć pewne ryzyko, a jako dyrektor nie mogłem obarczyć nim innej osoby.
Drugi wypadek to już moja nieuwaga. Przyjechała do ZOO ekipa telewizyjna, żeby kręcić materiał o szympansach. Zwierzęta niby oswojone, nieźle się znamy. Wchodzę do nich i mówię do kamery: "a teraz pokażę państwu, jak nie należy się zachowywać w obecności zwierząt". Ja pokazałem, one akurat pokłóciły się między sobą i moja nowiutka skórzana kurtka prosto z Turcji została rozerwana na pół (śmiech).
Więcej niebezpiecznych sytuacji nie było?
Były, ale wtedy tak ich nie oceniałem (śmiech). Na samym początku mojej pracy w ZOO bardzo zaprzyjaźniłem się z pumami. Byłem taki dumny, że one mnie lubią, że przychodzą do głaskania, więc siadałem sobie z tymi wielkimi kotami i drapałem je za uchem.
Co dziś by Pan zrobił z takim pracownikiem?
Na samą myśl o takim zachowaniu mam dreszcze! Nie jestem fanem wyrzucania ludzi z pracy, ale na pewno bym go odsunął od niebezpiecznych zwierząt, albo w ogóle od zwierząt i skierował do zadań, które nie dają szans na takie przyjaźnie (śmiech). Na szczęście dziś wszyscy jesteśmy mądrzejsi, mamy większą wiedzę, a bezpieczeństwo zwierząt i ludzi jest priorytetem.
U nas wszystkie czynności przy zwierzętach niebezpiecznych wykonuje się parami, choć oczywiście zwierzęta w czasie sprzątania i tego typu czynności i tak są odseparowane. Chodzi o to, by nie popaść w rutynę. Żeby obok była druga osoba, która sprawdzi po tej pierwszej, czy na pewno założyła wszystkie blokady, czy zabezpieczenia dobrze działają. Dzięki temu na szczęście udaje nam się unikać jakichkolwiek wypadków. Cały czas przypominamy i naszym gościom, i sobie wzajemnie, że pracujemy z dzikimi zwierzętami.
Ma Pan swoich ulubieńców?
Pewnie. Na przestrzeni tych wszystkich lat było wiele zwierząt, z którymi połączyły mnie wyjątkowe relacje. Poza pumami, o których już wspominałem, zaprzyjaźniłem się też bardzo z pewnym tapirem pieszczochem. Naprawdę trudno mi koło niego przejść nie zatrzymując się choćby na chwilę. Uwielbiam, jak reaguje na głaskanie. Najpierw mruży oczy, potem pojawia się na pysku rozanielenie, a na końcu z rozkoszy wywala ten swój wielki jęzor (śmiech).
Zawsze rodzi się też sentyment do zwierząt, które wymagały od nas specjalnych starań, np. kangurzyca Tosia odrzucona przez matkę, którą wychowała od maleństwa jedna z naszych pracownic. Inna koleżanka wychowała szympansie dziecko, które na jej cześć dostało imię Iza. Była też para szympansów - Kasia i Karolek, których kochali wszyscy. I pracownicy, i goście.
Zawsze też miałem ogromny szacunek dla naszych kondorów, które w latach 90. pięknie nam się rozmnażały. Kondory w niewoli bardzo rzadko mają potomstwo, więc byliśmy ewenementem na skalę światową. Nasze ptaki trafiły do wielu ogrodów m.in. w Hiszpanii, Anglii i Czechach.
Zdradzę, że w tej chwili w naszym inkubatorze też leży jedno kondorze jajo i choć jeszcze nie wiemy, czy jest zapłodnione, a tym bardziej czy dojdzie do wylęgu, to sama sytuacja już jest wyjątkowa. Para ptaków, od których pochodzi jajo, to potomkowie dwóch par, które rozmnożyły się u nas w latach 90. Jeśli pisklę się wykluje, to będzie pierwszy taki przypadek, kiedy ogród zoologiczny doczekał się drugiego pokolenia przychówku.
Zmiany jakie zaszły w ogrodzie przez te 30 lat są ogromne i widać je gołym okiem. Z czego Pan jest najbardziej dumny?
Jest wiele rzeczy, które udało nam się zrobić, a nie wszystkie widać z perspektywy zwiedzających. O ile nowe małpiarnie, które w latach 90., gdy powstały, były naprawdę bardzo nowoczesne, żyrafiarnię, którą oceniam bardzo dobrze, czy lwiarnię, której bez przesady mogą zazdrościć nam na całym świecie, goście zauważą, o tyle raczej trudno im docenić proces gazyfikacji całego ogrodu. A jak zaczynałem pracę w ZOO, nie mieliśmy gazu wcale, za to działało 17 kotłowni koksowych.
Bardzo się cieszę, że udało nam się zlikwidować kilometry ogrodzeń i zastąpić je fosami. Że mandryle, hipopotamy karłowate i wiele innych zwierząt mają nowe obiekty, które znacznie lepiej odpowiadają ich potrzebom.
Jednak najbardziej dumny jestem z tego, że nasze ZOO dołączyło do EAZY, czyli Europejskiego Stowarzyszenia Ogrodów Zoologicznych i podczas cyklicznych, bardzo szczegółowych weryfikacji, dostajemy maksymalne noty. Ten program to nie tylko możliwość otrzymywania za darmo z innych ogrodów zwierząt wszystkich gatunków (oczywiście pod warunkiem, że spełnimy wymogi ich hodowli), ale przede wszystkim współtworzenie programu, którego głównym celem nie jest rozrywka, a mądra hodowla i ochrona zwierząt, zwłaszcza przedstawicieli ginących gatunków, których niestety jest bardzo wiele. W tej chwili już nawet funkcjonowanie szympansów w naturze jest zagrożone.
EAZA to miejsce, w którym wymieniamy się wiedzą, doświadczeniami, pracujemy wspólnie i możemy znacznie skuteczniej osiągać cele, o których mówiłem. Stowarzyszenie ma wobec swoich członków naprawdę wyśrubowane wymagania, co daje gwarancję, że ogrody, które do niego należą dobrze spełniają swoją funkcję i zapewniają zwierzętom jak najlepsze warunki do życia. Czasem spotykam się z zarzutem, że kiedyś w ZOO było więcej gatunków zwierząt. To prawda. Ale na szczęście zmieniły się priorytety. Dziś nie chodzi o to, żeby ludzie mogli zobaczyć jak najwięcej egzotycznych zwierząt, choć bardzo się staramy, by ogród był dla nich atrakcyjny. W tej chwili kładziemy nacisk na to, żeby zwierzęta miały odpowiednio duże i dopasowane do ich potrzeb wybiegi. Żeby wizyty w ZOO służyły nie tylko rozrywce, ale przede wszystkim edukacji. Wierzę, że takie podejście już z nami zostanie i będzie się jeszcze rozwijać.
Z pewnością jest coś, czego nie udało się Panu zrealizować. Na jakie inwestycje w oliwskim ZOO będzie Pan czekał już jako zwiedzający?
Jest kilka takich projektów, które są w trakcie realizacji albo mają zielone światło i wiem, że niedługo będą wdrażane. Ale takim moim niespełnieniem jest Ameryka Południowa. Zazdrościłem moim kolegom z Łodzi i z Wrocławia, gdy uruchamiali Orientarium (w Łodzi) i Afrykarium (Wrocław) i podziwiam ich osiągnięcia. Zwłaszcza Afrykarium zrobiło na mnie ogromne wrażenie i to, że ówczesny dyrektor, Radek Ratajszczak, który moim zdaniem był chyba najbardziej kompetentnym człowiekiem na tym stanowisku na świecie, kiedy oprowadzał mnie po obiekcie, dokładnie wiedział, do czego służy każda śrubka, każdy mechanizm w tym budynku. Do dziś, jak patrzę na wrocławskie Afrykarium, widzę jego ogromną wiedzę, pasję i świetnie przemyślaną koncepcję. Zazdroszczę i się zachwycam.
Ja marzyłem i nadal marzę o pawilonie z Ameryką Południową. Wstępny projekt jest zrobiony i może kiedyś uda się zdobyć fundusze na to, żeby został zrealizowany. Tego życzę i sobie, i naszym zwierzętom oraz gościom.