Plaża na wyłączność. Takie rzeczy tylko w Meksyku
Tutaj nie trzeba być milionerem, by mieć swoją własną, rajską plażę. Oaxaca ma ich mnóstwo, i to zupełnie za darmo. To miejsce sprawia, że możesz nie mieć w kieszeni prawie nic, a i tak czujesz się jak najbogatszy człowiek na świecie.
Oaxaca to miejsce, gdzie można ruszyć przed siebie, bez planu, by nagle, przypadkowo znaleźć się w raju. To miejsce, gdzie rzeczywiście można mieć rajską plażę tylko dla siebie.
Hipisi, ekolodzy i cyrkowcy
Linia brzegowa Meksyku ma prawie 10 tys. km. Turystyka plażowa wciąż koncentruje się w zaledwie kilku miejscach. Wszystko zaczęło się od Acapulco, potem powstało Cancún. Amerykańscy wczasowicze wybierają przede wszystkim Półwysep Kalifornijski oraz okolice miast Mazatlán i Puerto Vallarta. Wybrzeże stanu Oaxaca, choć coraz popularniejsze, wciąż pozostaje przyjemnie spokojne i niezbyt tłoczne. Przyciąga inny typ plażowiczów niż wielogwiazdkowe resorty. Tutejsze plaże są wciąż ostoją dla hipisów, surferów i miłośników przyrody.
– Pierwszy raz przyjechałem w latach 70., Oaxaca była wtedy jednym wielkim ciągiem dziewiczych plaż – opowiada José Luis Casar, dzisiaj dziarski 64-latek, który w wiosce Zipolite otworzył pierwszy bar. Zanim to się stało, z garstką hipisów spał po prostu na piasku, w namiotach lub w hamakach. To dzięki nim Zipolite zostało pierwszą w Meksyku plażą nudystów, z której słynie zresztą do dzisiaj.
– Było tu zaledwie kilka rybackich domów, do których prowadziła jedynie szutrowa, wyboista droga. Kiedy zakładaliśmy bar, nie było jeszcze prądu, lód przywoziliśmy na pace samochodu, z sąsiedniej miejscowości – wspomina z rozrzewnieniem. Dzisiaj Zipolite rozrosło się, jest więcej barów, kilka hosteli i drewnianych chatek do wynajęcia. Ale powietrze wciąż pachnie tą samą wolnością.
Leżymy w hamakach, w zbitym z kilku desek barze na plaży. Gości wita wbita na pałąk krowia czaszka, palmowy daszek oraz Philippe, emerytowany Kanadyjczyk, który jest właścicielem tego prowizorycznego przybytku. Piwo kosztuje tu mniej niż w sklepie, a za przespanie się w namiocie płaci się ekwiwalent polskich pięciu złotych. Jest leniwe popołudnie, kilku podstarzałych hipisów patrzy w dal i prowadzi ospałe rozmowy o wszystkim i niczym. Philippe na przekór upałowi dziarsko uwija się w kuchni i opowiada mi o niechlubnej historii okolicy.
– Kiedyś miejscowa ludność żyła głównie z zabijania żółwi. Cała plaża była czerwona, spływała krwią. Śmierdziało niesamowicie. Ziemię na plaży sprzedawano za grosze – opowiada Philippe. Najgorzej było pięć kilometrów dalej, niedaleko Mazunte. Rocznie ginęło tu 30 tys. żółwi, a polowanie na nie było głównym źródłem utrzymania dla miejscowej ludności. Wszystko zmieniło się w latach 90., kiedy zabroniono handlu żółwimi jajami, skórą i mięsem. Wielu mieszkańców pozostało bez pracy. Z myślą o nich oraz dla zmazania dawnych grzechów powstało Centro Mexicano de Tortuga w Mazunte, ośrodek opieki nad żółwiami, które dzisiaj działa jako żółwie mini zoo oraz placówka promująca edukację ekologiczną.
– Mamy tutaj 22 gatunki żółwi, w tym dwa endemiczne dla wybrzeża Oaxaki. Są też dwa gigantyczne żółwie morskie, które mierzą ponad 2 m i ważą około 600 kg – opowiada mi pracująca w ośrodku Martha Harfush. Centrum rozrasta się, pracownicy konstruują dla żółwi kolejne akwaria. Właśnie otworzono dla zwiedzających nową ścieżkę, powstają następne atrakcje. Chodzę między nimi i spoglądam żółwiom w ich mądre, wiekowe oczy. Spotykam kilku pracujących w ośrodku zagranicznych wolontariuszy. Opowiadają, że w Mazunte działa kobieca kooperatywa indiańska produkująca naturalne kosmetyki. Mieszka tu też grupa cyrkowców, która na przełomie lutego i marca organizuje słynny festiwal. Co noc są wtedy spektakle na boisku do koszykówki, a w ciągu dnia, na plaży – warsztaty i konkursy. W listopadzie jest z kolei festiwal muzyczny, również na plaży. Wtedy na chwilę w Mazunte robi się tłoczno.
Surferzy, krokodyle i świecący plankton
Półtorej godziny drogi na zachód leży Puerto Escondido, czyli "ukryty port", bo tak właśnie brzmi hiszpańska nazwa tego miasta. Miejscowi opowiadają, że tutejsze plaże były niegdyś kryjówką dla piratów. Nazwę miasta wywodzą natomiast od legendy o Indiance porwanej przez Andrew Drake’a i jego korsarzy. Dziewczyna uciekła im właśnie tutaj, a oni mimo długich poszukiwań nie mogli jej znaleźć. Przez lata nazywali to miejsce Escondida, właśnie przez ukrywającą się przed nimi Indiankę. Legenda przetrwała wieki, samo miejsce zaś na długo zostało naprawdę "ukrytym portem". Do czasu, aż Puerto Escondido odkryli surferzy.
– Tutejsza fala jest słynna na cały świat. Załamuje się tak, że rozdziela się na lewo i na prawo. Tworzy się tunel, w którym może płynąć surfer. No i dno morskie nie jest skaliste, ale pokryte piaskiem. Dla surfera to ogromny luksus – mówi Antonio Díaz Pablo z biura podróży Vidasurf Ecotours, który od lat pracuje na wybrzeżu jako przewodnik i instruktor surfingu. Mówi, że Puerto Escondido przyciąga najlepszych surferów świata. Najłatwiej spotkać ich w listopadzie, kiedy odbywają się słynne międzynarodowe zawody. Dodaje, że na plaży Zicatela fale osiągają kilka metrów wysokości. Początkującym polecałby inne, spokojniejsze miejsca w mieście, na przykład malowniczą zatokę Carrizalillo. – Ocean Spokojny wcale nie jest taki spokojny – śmieje się.
– Wsiadasz na łódkę i wszystko zostaje w tyle, cały świat. Od tej pory jesteś tylko ty i przyroda – mówi Toño, gdy następnego dnia wybieramy się do Parku Narodowego Lagunas de Chacahua, oddalonego o kolejne półtorej godziny na zachód. Płyniemy przez tunele lasów namorzynowych, a silnik łodzi płoszy siedzące w ich gąszczu ptaki. Czasem tak dobrze wtapiają się w plątaninę wystających z wody korzeni, że zauważam je dopiero, gdy podrywają się do lotu. Lecą przed nami barwnym kordonem, jakby prowadząc nas do wylotu tego tajemniczego labiryntu.
– Żyje tu ponad 100 gatunków ptaków. Zimują też gatunki migrujące z Kanady i USA. Na lądzie można spotkać pancerniki, borsuki, jelenie. A pod nami pływają ryby, kraby, krewetki. Od tych ostatnich swoją nazwę wzięła Chacahua, chacal to słowo oznaczające właśnie krewetkę. Nocą ujrzysz zaś niezwykły, świecący plankton. A, i są też oczywiście krokodyle. Za chwilę zobaczysz ich całe mnóstwo. I to naprawdę z bliska. – Mruga do mnie Toño. Wzdrygam się na samą myśl o tego typu bliskim spotkaniu. Toño zauważa to i śmieje się ze mnie z całą serdecznością meksykańskiego dowcipnisia. Uspokaja mnie i wyjaśnia, że zanim dotrzemy na plażę, pokaże mi jeszcze cocodrilario – ośrodek opiekujący się krokodylami.
Po drodze mijają nas łodziami jedynie rybacy. – Wielu z nich ma ciemną skórę. Okoliczne wioski zamieszkuje wielu Afromeksykanów. To niezwykle otwarci i przyjaźni ludzie – opowiada Toño, gdy dobijamy do brzegu. Podnoszę wzrok i nie wierzę własnym oczom. Na plaży nie ma żywej duszy. Właściciele przykrytych palmowymi liśćmi palapas drzemią w hamakach i dopiero po jakimś czasie zauważają nasze przybycie. Zamawiamy nieprzyzwoicie tanie i nieprzyzwoicie smaczne ryby oraz owoce morza. Toño chwyta za deskę surfingową i biegnie do wody. Ja wpatruję się w majaczące na horyzoncie hipnotyzujące pasmo gór. Jest spokojnie, wolno, leniwie. Nic się nie dzieje, ale przecież dziać się nie musi.
Kosmici i zachody słońca
Trochę zaczynam się spieszyć, żeby zdążyć na spektakl. Wracam do Mazunte, mojego ukochanego miejsca na wybrzeżu. Nie mogę przegapić słynnych zachodów słońca, które ogląda się na wierzchołku Punta Cometa. To takie lokalne kino. Widzowie zajmują miejsca na skałach cypelka. Zazwyczaj jest jakieś kilkadziesiąt osób, teraz – poza sezonem – kilkanaście. Wszyscy przychodzą oglądać wyjątkowy seans. Seans zachodu słońca.
Punta Cometa to najbardziej wysunięta w morze część wybrzeża, w czasach przedhiszpańskich była to ważna lokalizacja – strategiczna i rytualna. Dzisiejsi hipisi mówią, że to miejsce mocy, jedna z czakr świata. Lokalsi dodają, że ten punkt upodobali sobie do lądowań kosmici. Mówią, że też nie wierzyli w bajki o UFO. Dopóki nie zobaczyli ich na własne oczy.
Na seans zachodu słońca pędzę stromymi ścieżkami z plaży Mermejita. Po drodze mijam dwie małe, puste plaże. Przysiadam na konarze drzewa. Gdzieś pod skałą znajduję ogromną skorupę żółwia. Potem wspinam się z powrotem na klify i idę nimi wzdłuż wzburzonego, szalonego morza. Stoję na stromym cyplu, fale rozbijają się pod moimi stopami, a ja mam wrażenie, jakbym dotarła na sam szczyt świata. Patrzę i nie potrafię nazwać wszystkich odcieni koloru niebieskiego. Słońce powoli opada za horyzont, a niebo i morze zarumieniają się obłędną ilością barw, za którymi nie nadąża mój wzrok ani umysł.
Z każdą minutą jest intensywniej, nie potrafię oderwać wzroku od tego widowiska. Jeszcze chwilka, już za momencik, już prawie... Słońce wpada w końcu do płonącej kolorami wody. Na niebo zachodzi ciemniejąca, wciąż fantazyjnie barwna kurtyna. Wokół mnie rozlegają się brawa. To taki miejscowy zwyczaj: skoro oglądaliśmy spektakl zachodu słońca, to na zakończenie bije się brawo. Czasem są nawet owacje na stojąco. Wstajemy, nieco jeszcze oszołomieni. W milczeniu, w zadumie powoli wracamy. Do naszych chatek na plaży, do namiotów i hamaków.