Rekiny, maczety i disko przy rybnym. Witamy w Mozambiku
Nie przeczytamy o nim za wiele dobrego w polskich przewodnikach. Za dużo złego też nie. Po prostu do tej pory jeszcze nikt nie wydał takiej publikacji. Mozambik widnieje na turystycznej mapie świata jako wielka biała plama, zagubiona na obrzeżach Czarnego Lądu.
19.05.2018 | aktual.: 20.05.2018 10:11
Flaga, a na niej motyka, książka i karabinek AK. Piąte miejsce na liście najbiedniejszych krajów świata, gdzie na jednego mieszkańca przypada dziennie 1,04 dolarów. Ósma od końca lokata w rankingu wskaźnika rozwoju społecznego (HDI). Do tego stan wojny domowej pomiędzy dwoma frakcjami, których nazwy to sześcio- i siedmioliterowe akronimy.
Powyższa charakterystyka dość dokładnie oddaje, czym obecnie jest Mozambik. Trzeba być niezwykle odważnym, choć może powinienem napisać "lekkomyślnym", żeby bez przymusu pojechać w sam środek dziczy, która spełnia wszelkie definicje kraju Trzeciego Świata. Zupełnie inną sprawą jest, że taki świat może być radosny i pełen energii, a kiedy myślami wracam nad brzeg Oceanu Indyjskiego, to przed oczami stają mi nie zagłodzone dzieci (których nie udało mi się tam wypatrzyć), lecz długa piaszczysta plaża, wysokie fale, dzikie tańce i niesamowite przygody.
Zachód nad Tofo
Zacznę jednak od początku. Do Mozambiku wjechałem na pokładzie overland truck – pojazdu, który najłatwiej opisać jako połączenie autobusu, ciężarówki i samochodu terenowego. Jest to dość powszechny środek transportu w Afryce, który dzięki swojemu wysokiemu zawieszeniu pozwala dotrzeć turystom praktycznie wszędzie, i to z jego pomocą udało mi się trafić do samego Tofo – małej nadmorskiej miejscowości leżącej na wschodzie kraju. Miejsca, o którym naprawdę trudno zapomnieć.
Nie jest to na pewno Ibiza czy kolejne Cancún. Nie znajdziemy tu wielkich hoteli, pięciogwiazdkowych kurortów ani luksusowych galerii. Jadąc tam, nie należy nastawiać się na klimat "rajskich" zakątków, jakich pełno w Azji Południowo-Wschodniej. Zdecydowanie jest to coś innego, specyficzne połączenie afrykańskiej magii, kolonialnego lenistwa i egzotycznej przygody. Zamiast hordy komercyjnych turystów, na miejscu przywita nas grupka obieżyświatów, którzy trafili tu nie na pokładzie luksusowego autokaru, ale z plecakiem wepchniętym w luk terenówki. Do tego dochodzą Mozambijczycy – lokalni sprzedawcy oraz urlopowicze przyjeżdżający tu ze stolicy. To właśnie dzięki nim na miejscu możemy dowiedzieć się, jak pomimo biedy i problemów potrafi bawić się Afryka, chwilę porozmawiać o święcie niepodległości z odpoczywającym tu lekarzem, pośmiać się z barmanem czy potargować przy zakupie oryginalnych pamiątek.
Dla mnie największą perłą Tofo były zachody słońca, kiedy cała plaża ginęła w delikatnej mgiełce unoszącego się w powietrzu piasku, a na wodę po całym dniu oczekiwania wyruszali kitesurferzy. Kilkanaście unoszących się na wietrze żagli, wysokie fale i łodzie, które pod wieczór rybacy zostawiali na plaży, wszystko razem złożone w niezwykle malowniczą kompozycję – po takie widoki warto jechać na koniec świata.
Pływanie z motem
Jedną z głównych atrakcji Tofo są polowania na rekiny. Od razu uspokoję wszystkich obrońców praw zwierząt – są one bezkrwawe i zamiast harpuna na pokład zabierzemy płetwy i rurkę do nurkowania. Nie musimy się też martwić o życie, ponieważ rekiny wielorybie nie żywią się turystami, ale pływającym w wodzie planktonem. Nie oznacza to braku emocji, bo na miejscu będziemy mieli szansę zobaczyć ryby liczące nawet 10 m długości. Widok takiego lewiatana potrafi zrobić piorunujące wrażenie, szczególnie gdy przepływa on dokładnie pod nami. Delikatny i pokojowo nastawiony, powoli przemierza przejrzystą wodę niczym kosmiczna istota lecąca wśród gwiazd.
Jednak uczciwie zaznaczam, że podziwianie widoków to tylko jedna strona medalu. Choć taka wycieczka może sprawiać wrażenie niegroźnej zabawy, to warto pamiętać, że naszych podwodnych przyjaciół będziemy oglądać nie w parku rozrywki, lecz w afrykańskim oceanie. Rekiny wielorybie rzeczywiście są nieszkodliwe, ale w trakcie rejsowej odprawy nikt nie wspomniał o ich kuzynach – młotach. Dopiero na miejscu okazało się, że w ramach mojej morskiej wyprawy mogłem liczyć na nurkowanie w klatce z krwiożerczymi bestiami, tyle że w ramach oszczędności odbyło się ono bez klatki! Muszę przyznać, że widok charakterystycznego łba ryby płynącej kilka metrów od twarzy wzbudził we mnie dodatkowe emocje.
Kąpiel w takim towarzystwie to jednak tylko drobna niedogodność (w końcu żarłacze na całym świecie zjadają zaledwie ok. 12 ludzi rocznie), bo warto pamiętać, że dużo więcej osób po prostu tonie. Dlatego z góry uprzedzam – do bezpieczeństwa w Mozambiku podchodzi się nieco swobodniej niż u nas. Nawet jeśli cena wycieczki u lokalnego organizatora stanowi raptem niewielki procent tego, co przyszłoby nam zapłacić w Europie, to kamizelek ratunkowych na pokładzie łodzi było stanowczo za mało. Do tego doszło wzburzone morze i entuzjazm załogi, która krzykiem motywowała pasażerów do zbyt szybkiego wskakiwania do wody. Na szczęście nikomu nic się nie stało i bilans naszej wycieczki zamknął się na: dwóch podtopieniach, paru osobach wyłączonych z rejsu przez chorobę morską i jednym członku załogi, który ratując życie, zaokrętował się na konkurencyjnym pontonie. Z perspektywy czasu dodam tylko, że... było warto!
Oryginalna pamiątka
Jakie przedmioty kojarzą się z Afryką? Biżuteria, barwione tkaniny, drewniane rzeźby – na małym bazarku w Tofo na pewno znajdziemy coś dla siebie. W związku z tym, że lokalny wyrób pamiątek jest tańszy niż sprowadzanie ich z Chin, możemy liczyć na spory wybór ciekawego rękodzieła. Na plaży zaczepią nas młodzieńcy handlujący bransoletkami, a przy odrobinie szczęścia będziemy mogli zakupić kokosowe radio! Oczywiście, ponieważ nawet Mozambik zdążył już wejść w XXI w., takie grające łupiny są wyposażone w wejście na USB i mogą służyć jako źródło przenośnej rozrywki.
Jednak dla mnie ikoną Czarnej Afryki pozostaje maczeta. Wyrabiane masowo ostrza są tu symbolem zarówno codziennego życia, jak i okrucieństwa. Proste narzędzie, które znajdziemy w prawie każdym gospodarstwie, na fladze Angoli i w relacjach z Ruandy. Typową maczetę można dostać praktycznie... nigdzie.
Niby jest wszędzie, a ja nie mogę jej znaleźć w żadnym z napotkanych sklepów. Już miałem stracić nadzieję, ale w trakcie przypadkowej rozmowy nasz obozowy kucharz polecił mi wybrać się na zakupy do wspomnianego już bazarku w Tofo, gdzie mojej maczety... również nie było. Ale tym razem nie dałem się tak łatwo pokonać. Po chwili namysłu podszedłem do właściciela trzcinowego kiosku z mydłem i powidłem:
– Hej! Chciałbym kupić maczetę.
– Co?
– Maczetę, masz może do sprzedania maczetę?
– Eee... nie rozumiem.
Widząc, że nie mam dużych szans się dogadać, zacząłem rysować na piasku obrys noża.
– Aaa, już wiem, maczita – odpowiedział po chwili namysłu mój rozmówca i... zniknął.
Wrócił już po paru minutach, trzymając pod pachą trzy całkiem spore ostrza. Teraz musieliśmy tylko dobić targu, więc jeśli za jedno będzie 800 meticali, to dwa mogę kupić za... 1200, tylko muszą być pięknie obklejone kartonem.
Pomysł sprzedaży maczety był na tyle oryginalny, że całkowicie wytrącił mojego biznesowego partnera z równowagi. Normalnie musiałbym zapłacić za podobne zakupy dwa razy tyle, a tak całość zamknęła się w równowartości 14 dolarów. Ponadto czas na zdobycie taśmy klejącej potrzebnej do odpowiedniego opakowania mojej zdobyczy mogłem wykorzystać na rozmowę z Beach Boyem, bo pod tym właśnie imieniem mój sprzedawca był znany w rodzinnej wiosce i w całym Tofo. Chociaż na czas szkolnej edukacji otrzymał już mniej oficjalne imię Iho, to zdecydowanie poszło ono w odstawkę. Dowiedziałem się również, że za 2 m kw. drogi musi płacić specjalny podatek, a swój kramik ma tu już od 12 lat.
Niestety, nasza rozmowa została dość szybko przerwana. Wystarczyła chwila i zostaliśmy otoczeni przez grupkę Mozambijczyków, dla których niepojęte były przyczyny mojego zakupu. Próbowałem im to jakoś opisać, ale z braku zrozumienia zamiast mówić o pamiątkach, wytłumaczyłem, że potrzebuję maczety do ścinania gałęzi na działce w Polsce. Taka interpretacja wydała się już odpowiednio zrozumiała i została oficjalnie zaakceptowana przez towarzystwo. Kiedy jeszcze tego samego popołudnia wróciłem do Beach Boya, żeby w imieniu znajomego zakupić kolejną maczetę, ten miał już u siebie całą kolekcję.
Disko przy rybnym
Jeśli chcielibyśmy ciekawie zakończyć dzień na Tofo, to nie ma lepszego miejsca niż sklep rybny. No dobrze, żeby być precyzyjnym, powinienem powiedzieć, że chodzi mi o blaszany barek, który znajduje się o metr od stoiska z rybami. Jest to nocne centrum rozrywki, w którym możemy zakupić popularny tutaj podwójny rum z colą, porozmawiać z ludźmi i skoczyć na dyskotekę. Scena taneczna zaczyna się już 5 cm od knajpki i przylega do sklepiku Beach Boya. Jak to możliwe? Otóż wieczorami główna arteria miasteczka (mała piaszczysta droga) zmienia się w jeden wielki taneczny parkiet. Muzyka ostrym rytmem płynie z zaparkowanych w okolicy pick-upów, a atmosferę Afryki czuć po prostu wszędzie. Wystarczy poddać się lokalnym rytmom, stanąć w kółeczku i zacząć szaleć. Możemy kogoś zaprosić do tańca albo sami dać się porwać przez bawiących się wszędzie Mozambijczyków. Hałas, piasek, krążące samochody i afrykańska magia – unikalne połączenie, które znajdziemy właśnie na Tofo.
Wizyta w Mozambiku to rzeczywiście coś zupełnie innego. Nie jest to bogaty kraj, nie ma tu luksusów, sieciówek i raz na zawsze ustalonych cen. Zapewne dla wielu osób może to być pewnego rodzaju blokada – w końcu zdążyliśmy już przywyknąć do pewnych standardów i poczucia bezpieczeństwa. Świadomość, że o 500 km od miejsca, w którym leżymy na hamaku, grupki rebeliantów strzelają do ciężarówek, jest czymś trudnym do zaakceptowania. Jednak mimo że gdzieś tam ktoś biega po dżungli z karabinem, tu i teraz można się bawić, tańczyć i rzucać na fale.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl