RPA – skok na bungee z „najwyższego mostu” na świecie
Most Bloukrans w RPA to najwyższy na świecie komercyjny punkt, z którego można skoczyć na bungee. Bolek Breczko z redakcji WP Tech opowiada nam, jak to jest lecieć 216 metrów w dół.
06.02.2017 | aktual.: 06.02.2017 15:52
"Good that we didn't know that it's gonna be so far” (Dobrze, że nie wiedzieliśmy, że to będzie tak daleko) - stwierdziłem po około pięciu godzinach jazdy. Staliśmy we trzech, Rich, Wojtek i ja, przed tablicą, która brutalnie oznajmiała, że skoki bungee będą niemożliwe ze względu na niestabilność mostu. "Chodźmy chociaż zobaczyć, może zostawili jakieś liny, to sami skoczymy" - zaproponowałem. "Looks pretty stable to me" (Wyglada mi na całkiem stabilny)- oznajmił Rich na widok mostu. Po chwili zadumy i kilku przekleństwach (w obu językach) pod adresem mostu i stabilności jego konstrukcji doszliśmy do wniosku, że skoro już tutaj jesteśmy to nie ma co wracać. 150 km dalej jest kolejny most, z którego można skoczyć. Najwyższy na świecie. 216 m.
Znajduje się nad rzeką Bloukrans, na granicy Zachodniej i Wschodniej Prowincji Przylądkowej, a jego lokalizacja robi wrażenie. Park Narodowy Tsitsikamma, na terenie którego został wybudowany, należy do najchętniej odwiedzanych w całej Republice Południowej Afryki. Jest obecnie częścią Parku Narodowego Garden Route, który swą nazwę zawdzięcza malowniczemu położeniu pośród wiecznie zielonych gór, otoczonych przez Ocean Indyjski. Most został oddany do użytku w 1983 roku, a od 1997 spełnia nie tylko funkcje transportowe - wykorzystywany jest przez firmę Face Adrenaline do obsługi skoków bungee.
Droga była tylko jedna. W dół
No to pojechaliśmy. A im dalej jechaliśmy, tym cel bardziej się oddalał. 150 km powinniśmy pokonać w jakieś dwie godziny. Gdy po godzinie zapytaliśmy miejscowego, odpowiedział, że jeszcze dwie godziny przed nami, po następnej inny stwierdził, że cztery. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy jedziemy w dobrym kierunku!
W końcu okazało się, że jednak w dobrym. Zła wiadomość była taka, że zostało nam półtorej godziny do zamknięcia i jakieś 200 km do pokonania. Dojechaliśmy 20 minut po "zamknięciu", ale udało się nam jeszcze załapać. W tym całym pośpiechu nawet nie miałem czasu pomyśleć, że zamierzam rzucić się z dwustumetrowego mostu. Jednak gdy zacząłem iść wzdłuż kładki, a ziemia oddalała się coraz bardziej, nie dało się myśleć o niczym innym. Konkretnie dwie myśli, okraszone oczywiście ulubionymi przekleństwami Polaków, zaprzątały mi głowę: "jak wysoko" na przemian z "nie dam rady".
Dotarliśmy do podestu, na którym krzątała się kupa ludzi z obsługi, krzycząc dużo i głośno. Druga „kupa”, czyli zdecydowanie mniejsza grupa, stała w oczekiwaniu na swoją kolej, aby skoczyć i robiła miny oznajmiające, że wcale się nie boi. Wychodziło im to raczej średnio, a i tak wszystko weryfikował moment, gdy delikwent stawał na krawędzi. Facet przede mną, mimo dzielnej miny, ze strachu aż usiadł, w skutek czego leciał w kucki. Bo nawet, jeśli ktoś miał wątpliwości co do skoku, to nie mieli ich ani przez chwilę panowie z obsługi. Droga z podestu była tylko jedna. W dół. Co oznajmiało lekkie lub mocniejsze, w zależności od stawianego oporu, pchnięcie w plecy.
I na mnie przyszła pora. Facet udzielił mi krótkiej instrukcji, której oczywiście nawet nie słuchałem – zbyt pochłonęła mnie otwarta przestrzeń przede mną. I pode mną. Staję na krawędzi. W głowie tylko jedno: "skoczyć, skoczyć, skoczyć”. Chociaż strach próbuje ogarnąć umysł, chcę jak najszybciej odbić się i polecieć. *Rozkładam ręce. 3, 2, 1… bungee! *Skaczę. Zaczynam krzyczeć. Chyba żeby dodać sobie odwagi. Przez pierwsze ułamki sekund wrażenie jest dziwne. Bo jakby nic się nie dzieje. Wprawdzie lecę w dół i na razie nic mnie nie trzyma, ale nic nie czuję. Krzyczę tak raczej przez grzeczność. Do czasu.
Gdy zaczynasz nabierać prędkości, ziemia zbliża się coraz szybciej, a wnętrzności przechodzą w stan nieważkości, może cię ogarnąć paraliżujący strach i panika lub podniecenie i euforia. Mnie zdarzyło się to drugie. Teraz drę się, ile sił w płucach ze szczęścia, w żyłach krąży już chyba czysta adrenalina. Jeszcze szybciej. Wiatr huczy w uszach, wyciska łzy z oczu. Po bardzo krótkiej chwili guma napina się i kończy zabawę. Eh, szkoda, że tak krótko. Bujam się jeszcze przez chwilę. Krew zaczyna napływać nieprzyjemnie do twarzy i oczu. Ale było super. Jeszcze krzyczę, śmieje się i klnę na przemian. Rozglądam się wokół. Ciężko stwierdzić, gdzie góra, a gdzie dół. Chwilę później zjeżdża do mnie koleś z obsługi i wciąga na górę. Co za przeżycie! Niepowtarzalne i nieporównywalne z czymkolwiek innym. Adrenalina i uczucie euforii jeszcze trzymają. Ale odjazd.* Ledwie kilka sekund, ale warte swojej ceny i 15 godzin jazdy.* Jeszcze chwila, żeby obejrzeć zdjęcia. Pakujemy się do samochodu i wracamy.
Naprawdę szkoda, że nie da się nagrać samego uczucia, żeby je sobie czasem odtworzyć. Z jednej strony fajnie skoczyć po raz pierwszy w najwyższym miejscu na świecie. Z drugiej strony teraz może być już tylko niżej…