Polak odwiedził cmentarzysko dinozaurów. Skamieniałe jaja i kości były wszędzie
W Mongolii jest wiele miejsc unikatowych, ale na skraju Pustyni Gobi znajduje się charakterystyczny masyw skalny, którego widok zapiera dech. Mowa o pomarańczowych niczym powierzchnia Marsa klifach Bajandzag zwanych płonącymi. Oto The Flaming Cliffs.
Pod względem odkryć paleontologicznych to obszar kultowy, znany przede wszystkim z wielu wykopalisk i znalezienia pierwszych w historii ludzkości skamieniałych jaj dinozaurów. To w tym miejscu wykopano m.in. kości Ceratozaura (dinozaura z charakterystycznym rogiem na łbie) i Owiraptora (gibkiego gada żywiącego się jajami innych zwierząt).
Czerwono-pomarańczowa barwa klifów piaskowca sprawia, że miejsce to wygląda jak fragment powierzchni innej planety. W połączeniu z bezkresnym, mongolskim stepem robi to ogromne wrażenie. Wizytę tę zapamiętamy na długo m.in. za sprawą absolutnie magicznego wschodu słońca. Ale głównie dlatego, że można tu swobodnie eksplorować teren, na którym żyły niegdyś prehistoryczne gady.
Flaming Cliffs czyli kawałek Marsa w Mongolii
Płonące Klify znajdują się ok. 85 km od Parku Narodowego Gobi Gurvan Saikhan. Są bardzo ważnym miejscem dla światowej społeczności naukowej i źródłem narodowej dumy dla Mongołów. Panujący na miejscu ekosystem funkcjonuje nienaruszony od lat, głównie dzięki niskiemu stopniowi komercjalizacji tego miejsca. Mongolia, mimo ogromnego potencjału krajobrazowo-kulturowego, posiada wciąż raczkującą branżę turystyczną. Dla władz tego kraju i jego mieszkańców jest to nieszczęściem, ale dla nas – przyjezdnych Europejczyków żądnych wrażeń – zbawieniem.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Halo Polacy". W tym kraju poczujesz się jak w filmie. "Życie tutaj ma soundtrack"
O tym, że na terenie Płonących Klifów znajduje się prawdziwe cmentarzysko zwierząt ery prehistorycznej, wiedzieliśmy już przed przyjazdem. Nie sądziliśmy jednak, że miejsce owiane taką sławą będzie praktycznie puste. W tym tkwi piękno Mongolii, w jej dziewiczej i nieskalanej postępem cywilizacyjnym naturze, niezamieszkałych przestrzeniach i m.in. tym, że gdziekolwiek się pojedzie, ma się gwarancję braku kolejek, kas biletowych czy spektaklu fleszy z komórek hordy zagranicznych turystów.
Na miejsce trafiliśmy dzięki naszemu mongolskiemu kierowcy-przewodnikowi w towarzystwie pary sympatycznych Francuzów – antropologa Pierre’a i jego przyjaciółki Marlene. Pierwszą rzeczą, która rzuciła się nam w oczy był lokalny targ pamiątek, na którym kupić można było wszystko – od tandetnej biżuterii po wartościowe przedmioty z poprzednik epok. Z Mongołami można, a nawet trzeba się targować. Pamiętać należy tylko o jednej rzeczy – nie można przesadzić z zaniżaniem cen. Jeśli sprzedawca poczuje się urażony, najzwyczajniej w świecie przestanie z wami rozmawiać.
Wypożyczanie furmanki w Dalanzadgad
Do klifów dotrzeć można tylko samochodem z napędem na cztery koła, co w praktyce oznacza, że należy skorzystać z usług lokalnego biura podróży, przyjechać do Mongolii własnym samochodem lub wynająć je na miejscu. Druga opcja jest praktycznie niemożliwa ze względów czysto ekonomicznych – podróż z Polski do Mongolii autem pokroju Toyoty Land Cruiser nie należałaby z pewnością do najtańszych przedsięwzięć. Wynajęcie samochodu na miejscu również nie jest łatwe, bowiem Mongołowie obawiają się, że zagraniczni turyści nie ujarzmią dużych maszyn (zarówno pod względem prowadzenia, jak i napraw, które zdarzają się często), jak i w zakresie orientacji w trudnym, stepowym terenie. Mówimy o Mongolii, kraju mało zamieszkałym, który charakteryzują duże odległości między osadami ludzkimi.
W Dalanzadgad, nieopodal głównego marketu, znajduje się biała buda, w której urzęduje śmieszna Mongołka. Babka, chyba jako jedyna w mieście, posługuje się biegle językiem angielskim i pośredniczy w organizowaniu kilkudniowych wycieczek na pustynię Gobi. Za trzydniowy rajd po pustyni Gobi i okolicach zapłaciliśmy 200 dolarów (ok. 860 zł) od osoby, co początkowo stanowiło duży cios dla naszych portfeli. Z obecnej perspektywy uważamy jednak, że była to świetna inwestycja i najlepiej wydane pieniądze podczas całego pobytu w Mongolii.
Po dograniu kwestii ogólnych, szefowa prosi jednego z kierowców – Batara – o przetransportowanie chętnych na wycieczkę do siedziby zarządu firmy czyli miejscowego hotelu Dalanzadgad. Nie jest to wymarzony obiekt do nocowania, ale jak na mongolskie warunki to prawdziwe "all inclusive five stars". W hotelu dopina się warunki wycieczki, a także negocjuje ostateczną stawkę. Kończy się to zazwyczaj dokupieniem noclegu w hotelu, co nie jest wcale takim głupim pomysłem. Po kilku dniach na pustyni wygląda się dość niemrawo i przydaje się prysznic. Jest też możliwość naładowania sprzętu dokumentującego wyprawę. Za noc w pokoju wieloosobowym zapłaciliśmy 35 zł od osoby, ale nikogo poza nami w pokoju nie było.
Największym plusem wyboru tej wycieczki byli kierowcy – Batar i Ponchek. Obaj mówią bardzo słabo po angielsku, ale ich wrodzony optymizm i skłonność do szaleństw sprawiają, że podróż z nimi jest dużą przyjemnością.
Za takie rzeczy się powinno płacić grubą forsę
Na wycieczkę do Płonących Klifów warto zabrać worek na śmieci, bo na miejscu nie ma żadnego kubła na odpady. Śmieci można wyrzucić w okolicznych wsiach o nazwie Bulgan i Dal.
Zwiedzenie całego kompleksu zajmuje ok. dwóch godzin, warto jednak pokusić się o przenocowanie w okolicznej jurcie (za ok. 10 dolarów) lub we własnym namiocie (za darmo). Dlaczego? Bo wschód słońca w tym miejscu jest doznaniem wręcz metafizycznym. Wyobraźcie sobie najodleglejsze miejsce na świecie, kompletne bezludzie pozbawione zasięgu i technologii, a następnie wasze sylwetki, oświetlone ciepłym porannym słońcem, w miejscu, w którym odkryto największy szkielet dinozaura w historii ludzkości. Za takie rzeczy powinno się płacić grubą forsę, ale nie w tym kraju. Tutaj to, co najpiękniejsze, jest zawsze za darmo.
W 1922 r. paleontolog Roy Chapman Andrews jako pierwszy odkrył kości i jaja dinozaurów. Należały do rogatego roślinożercy wielkości dwóch metrów, który na cześć odkrywcy został nazwany Protoceratops Andrewsi . Wykopaliska trwały dwa lata i zakończyły się znalezieniem i zidentyfikowaniem setek kości, w tym gniazda skamieniałych jaj. Odkrycie to zwróciło uwagę całego świata. Do teraz Mongolia jest drugim krajem po USA pod względem liczby wykopanych szczątków dinozaurów.
Z 330 zidentyfikowanych ze skamielin gatunków pradawnych gadów aż 60 odkryto w Krainie Błękitnego Nieba.
Nie trzeba być jednak paleontologiem czy miłośnikiem grzebania w ziemi, aby docenić piękno tej krainy.
Cmentarz dinozaurów
Podczas wizyty na miejscu warto pamiętać, że Mongołowie są szczególnie przewrażliwieni na punkcie kradzieży ich dóbr naturalnych, do których zaliczają skamieliny dinozaurów. Co za tym idzie, jakikolwiek wywóz skamieniałości jest bardzo surowo karany - zarówno sankcjami finansowymi jak i zakazem wjazdu do Mongolii na długi okres.
W Bajandzag znalezienie kości dinozaurów nie stanowi większego problemu. Nasz kierowca, Ponchek, zabrał nas w miejsce, gdzie znajduje się duże cmentarzysko zwierząt minionych epok. Jako, że nie władał biegle angielskim, jego próby komunikacji z nami były momentami utrudnione. Wyobraźcie sobie sytuację, w której nasz kolega Mongoł wywozi nas na półstep, wychodzi z jeepa i zaczyna w popłochu grzebać w stercie kamieni. Co więcej, on zaczyna je lizać! Chciał nam w ten sposób pokazać sposób na odróżnienie zwykłych skał od kości. Interesujące doświadczenie. Szybko uzmysłowiliśmy sobie, że skoro, co drugi kamyczek przykleja się do języka, to jeśli faktycznie są to kości dinozaurów, znajdujemy się w miejscu zbiorowego pochówku kilkutonowych potworów.
Na Gobi spotkaliśmy turystów, którzy dzielili się z nami swoimi doświadczeniami z pobytu. Wielu z nich twierdziło, że na własne oczy widziało porozrzucane po stepie skamieniałe jaja czy kości dinozaurów. Na targu Naran Tuul w Ułan Bator można ponoć kupić ich szczątki. Pytaliśmy z ciekawości – nikt nic nie wiedział na ten temat, ale kto wie, może walizka z dolarami załatwiłaby temat?
Autor: Daniel, NaWylocie.pl