Słonik Tumbo ruszył na Wschód
Piotr Falc 15 lipca wyruszył wraz z żoną i słonikiem Tumbo, maskotką Funduszu Dzieci Osieroconych działającym przy gdańskiej Fundacji Hospicyjnej, w swój rowerowy rajd dookoła Polski. Chce pokazać innym, że warto marzyć, nawet jeśli tzw. okoliczności zewnętrzne są wybitnie niesprzyjające. Mamy już pierwszą relację z wyprawy.
Wyruszając na wyprawę dookoła Polski wybrałem kierunek „na Wschód!”. Dlaczego? Nie wiem. Chyba dlatego, że nigdy tam nie byłem rowerem. Ciągle słyszę „Ściana Wschodnia” – postanowiłem dojechać do tej ściany i zobaczyć, co jest za nią – zobaczyłem, ale o tym później.
Moja przygoda zaczyna się w Gdańsku, w Hospicjum Dutkiewicza SAC. Razem z brygadą pracowników Fundacji Hospicyjnej planujemy charytatywny rajd dookoła Polski. To znaczy ja planuję rajd, a dziewczyny wykonują swoją robotę – pozyskują sponsorów, media i nadają akcji charakter charytatywny. Od tej pory to już nazywam się wolontariusz.
Z Gdańska wyruszam do Braniewa, przez Elbląg, gdzie odwiedzam pierwsze na trasie hospicjum. Niestety, przyjeżdżam spóźniony i zastaję tylko panią Anię Podhorodecką, która czeka na nas z obiadem i kawką. Na nas – bo przez pierwszy tysiąc kilometrów towarzyszy mi moja żona, Gosia. We Fromborku wspinamy się zmęczeni na wieżę widokową, bo „bilety są w cenie kawy”, a panu nie dało się wytłumaczyć, że mamy 120 kilometrów w nogach. Obolałe łydki łagodzi piękny widok na Zalew Wiślany. Oczywiście robimy zdjęcie.
Teraz tak już będzie: pedałowanie, kawka, zdjęcie, obiadek, zdjęcie, kolacja, spanie, pedałowanie…
Drugiego dnia dojeżdżamy do Kętrzyna, tylko z powodu sprzyjającego wiatru. Nie pchamy się na Wilczy Szaniec, bo już nie mamy siły. Zresztą już tam byliśmy w zeszłym roku. Jednak, jeśli będziecie w tej okolicy to koniecznie trzeba go zobaczyć. Dość ponure, schowane w lesie bunkry skrywają wiele tajemnic budowlanych i wojskowych niemieckiej armii z czasów II wojny światowej. Koniecznie zabierzcie coś na komary – one polują tam na ludzi!
Z Kętrzyna, przez Giżycko jedziemy na Suwałki. W Giżycku odwiedzamy drugie hospicjum. Od razu zostajemy wciągnięci w życie zakładu przez przedsiębiorczą panią prezes Marię Popieluch. Właśnie przyszedł transport z Niemiec. Opowiada nam chwytającą za serce historię tego transportu – historię miłosną, ale zakończoną smutno. Pedałujemy dalej wśród krainy jezior – nie zbaczamy ze szlaku. To znaczy: chcieliśmy nie zbaczać ze szlaku. Pierwsza wpadka zdarzyła się, gdy wyjeżdżaliśmy z Giżycka. Chyba za szybko skręciliśmy w lewo. Nic to. Trafiamy na piękną, nieuczęszczaną drogę do Olecka. Teraz już wiem, dlaczego nie było samochodów. Po kilkunastu kilometrach… zabrakło asfaltu! Krótka narada w gronie rodzinnym – jedziemy dalej. I była to bardzo dobra decyzja, gdyż pojechaliśmy pięknym mazurskim lasem (taaak, komary były). Pierwszy raz widziałem w środku lasu, na gruntowej drodze znaki drogowe. Po tej miłej przejażdżce, w końcu dotarliśmy do asfaltu.
Na asfalcie mijają nas kolarze z Belgii. Chcieliśmy porozmawiać, ale oni tylko po francusku. Akurat jest to jedyny język, którego nie znamy. No to sobie pomachaliśmy i pokiwaliśmy głowami, Belgowie odjechali do przodu (jacyś tacy silni?). Jak po raz drugi spotkaliśmy ich w Augustowie, to dowiedziałem się, że też pomylili drogi. Dlaczego tacy silni? Bo robili około 50 km dziennie. Skąd wiedziałem? Bo był nowy kolega, który umiał po angielsku.
Krajobraz mazurski jest zdecydowanie pagórkowaty, wyprostował się jak dojeżdżaliśmy do Suwałk. Niestety roboty drogowe przed miastem (ach te pomysły drogowców) znacznie nas spowolniły. Drogowcy postanowili zdjąć 13 km asfaltu i posypać tłuczonymi kamieniami. Nie muszę chyba pisać, jak lubią je rowerzyści?
Teraz już byliśmy na wschodzie, ale prawdziwy Wschód ciągle był przed nami. Mieliśmy się o tym niebawem przekonać. Prawdziwy Wschód zaczął się w okolicach Białegostoku. Robiliśmy cyrkowe sztuczki z nawigacją, żeby tylko nie jechać drogą krajową nr 8. Właściwie to powinna być droga międzynarodowa nr 8. Więcej tam tirów z Ukrainy i Białorusi niż naszych. A prawdę o nich mówią ludzie. I kolejny raz omijanie głównej drogi wyszło nam na dobre – poznaliśmy małe wioseczki. Jechaliśmy Podlaskim Szlakiem Bocianim. O, zdarzyła się też kostka brukowa, ale nie popsuła wrażeń.
Przenieśliśmy się w inny wymiar. Na Podlasiu czas się zatrzymał w zeszłym stuleciu, tak sądzę, że w okolicach lat 70-tych. Drewniane chatki, co druga z kapliczką. Piękne łąki, krówki. One były najbardziej zadowolone z tej sytuacji w podlaskim. Trawy w bród.
W Lublinie odwiedziliśmy Dom Małego Księcia – hospicjum dla dzieci. Mają tam one naprawdę dobre warunki i opiekę. Teraz już wiem, dlaczego warto zbierać plastikowe nakrętki – dzięki nim dzieci z Lublina jadą na wakacje nad morze! Zbierajcie!
Im dalej na południe, tym bardziej cywilizacja. I bardziej pagórkowato. Za Lublinem zaczęło się naprawdę stromo. Łąki zamieniły się w pola uprawne, pachniały zioła i czosnek. No i Zamość! Przepiękny ryneczek z renesansowymi kamieniczkami, wszystko ładnie odnowione.
Zawsze myślałem, że województwo podkarpackie jest ubogie. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem piękne domy, z nowymi tynkami. Przed wiejskimi domami sto metrów skoszonego ogrodu. W Polsce jest coraz lepiej!
Podkarpackimi, strasznie podziurawionymi drogami dojechaliśmy do Jarosławia. Najdalej wysuniętego na południe punktu naszej trasy i miejsca moich urodzin – podwójne święto. Moje siedzenie i nogi potrzebowały dwóch dni odpoczynku.
Jaka jest Polska Wschodnia? Piękna, naturalna, jednak dość biedna. Co zapamiętałem? Niezliczone ilości bocianów, krówki, krówki i jeszcze raz krówki. Drogi na rower są całkiem niezłe, pomijając kilka kilometrów kostki w okolicach Białegostoku. Teren jest plaski - idealne warunki dla początkujących rowerzystów – do dzieła!
Zapamiętałem też najmilsze towarzystwo mojej ukochanej żony, która dzielnie przez ponad tysiąc kilometrów dotrzymywała mi koła. Niejednokrotnie prowadziła wycieczkę. Zawsze o wszystkim pamiętała – a tak, trzeba pamiętać o śniadanku! Od Jarosławia jadę na Zachód. Sam. Smutno.
Tekst: Piotr Falc