Takich Indochin szukałem

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na wyniosłym wzgórzu. Po horyzont rozciąga się niezbadana dżungla, poprzecinana głębokimi dolinami, jarami z pełzającymi, wilgotnymi, zimnymi mgłami, zaminowana i pełna niewybuchów.

10.03.2008 | aktual.: 26.10.2016 12:14

Obraz
Obraz
© (fot. Andrzej Muszyński/Globtroter)

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na wyniosłym wzgórzu. Po horyzont rozciąga się niezbadana dżungla, poprzecinana głębokimi dolinami, jarami z pełzającymi, wilgotnymi, zimnymi mgłami, zaminowana i pełna niewybuchów. Gdzieś w tych dolinach leżą wioski Krainy Indian, mało poznane ziemie laotańskiej mniejszości etnicznej Yae i pełne tajemnic jezioro Nong Fa, w sercu rezerwatu Dong Ampham.

Przywiązuję manierkę do paska i ruszamy z Yai wąską ścieżyną na północ, wzdłuż rwącej Xe Sou, w Góry Annamskie, do Nong Fa. Yai jest niskim nieśmiałym chłopakiem, podchodzącym z dystansem i zimną rezerwą do wszystkiego, co się dzieje wokoło.

Dong Ampham kole w oczy pocztówkowymi barwami turkusowych rzek i soczystą zielenią gęstych zasieków subtropikalnego lasu. Po kilku godzinach marszu stajemy nad Xe Sou, dostrzegając lichą ścieżynę po drugiej stronie, znikającą w dżungli. Na Xe Sou nie ma mostu. Jego brak i koniec pory deszczowej oznaczają, że trzeba będzie forsować w bród rwącą szeroką rzekę, w której ostatnio odkryto gatunek krokodyla syjamskiego uważany od dawna za wymarły.

Yai prawie nic nie mówi. Cały czas mam nieodparte wrażenie, że nie chce mu się ze mną iść, że jest poirytowany moją determinacją albo co najmniej jest mu to obojętne. Bez gestu porozumienia wchodzi w klapkach do wody, z torbą w rękach, najpierw po kolana, później po pas, krok po kroku w stronę najgłębszego nurtu. Gdy woda sięga mu po brzuch, zatrzymuje się w niepewnej pozycji, próbując niezdarnie obrócić się w moją stronę. Widzę, że utknął i że woda jest silniejsza, niż się wydaje.

– Yai! Wracaj! – próbuję przekrzyczeć szum wody. – Słyszysz!? Nie idź dalej!
Nie słyszy mnie. Robi krok do przodu, woda przewala go na plecy i wlecze całym pędem, wyrywając mu buty i torbę.
– Łap się głazów! – wrzeszczę po polsku. – Łap się głazów!
Yai ląduje na skupisku głazów i wytacza się na brzeg, plując i kaszląc, z prawdziwym przerażeniem w oczach. Patrząc na mnie w ten sposób, nie musi nic tłumaczyć. Widziałeś to, widziałeś, co się stało?! Gdyby nie te kamienie! – to chce mi przekazać.
Siadamy w zupełnym milczeniu na kamieniach i wyrywamy parę pijawek z nóg.

Idę powoli, twarzą do nurtu, lekko pochylony, zapierając się metr przed sobą mocnym kijem. Krok po kroku, metr po metrze, kamień po kamieniu. Jeśli przejdę główny nurt, w którym woda sięga mi po pierś, pójdzie z górki. Im głębsza woda, tym mocniej się pochylam. W pewnym momencie nie utrzymuję się, prąd jest za silny. Gdy wiem, że nie wytrzymam, kładę się na wodzie i płynę z plecakiem parę metrów. Ląduję na piaszczystej mieliźnie. Kładę plecak na brzegu i wracam po Yai. Jestem wyższy i znacznie cięższy niż on, co ułatwia mi sprawę. Bez plecaka dużo szybciej docieram na drugą stronę, po czym w ten sam sposób, z Yai uczepionym moich pleców, przechodzimy rzekę.

Przed samą wioską, na ścieżce, natykamy się zupełnie niespodziewanie na grupę mężczyzn. Nie wyglądają na miejscowych. Ich wojskowe stroje, manierki i cały wojskowy ekwipunek niekoniecznie muszą sugerować przynależność do sił zbrojnych Laotańskiej Republiki Ludowej. Odpoczywają przy ścieżce. Po krótkiej wymianie zdań Yai wyjaśnia mi sytuację:

– To oficerowie. Misja wojskowa rządów laotańskiego i wietnamskiego. Idą uświadamiać ludzi, planować drogi i rolnictwo. Zbierają dane dla rządu. Mają tu siedzieć miesiąc. Dziś śpią tam, gdzie my…

Pierwsza wioska wyłania się zza lasu. Zatrzymuję się osłupiały. Takich Indochin szukałem. Kaleum Namja położone jest nad rzeką, nad którą przewieszono luźno zwisający lianowo-bambusowy most. Przez środek wsi biegnie droga, ginąc po dwóch stronach w ciemnej dżungli. Wszystkie obejścia wyglądają niemal identycznie – dziesięć chat na palach, ze strzechą na dachu, obok wartkiej górskiej rzeki. W zasadzie nie czuć dżungli. Powietrze jest górskie, rześkie. Gdyby nie uroda miejscowych i kilka innych detali, sądziłbym, że znalazłem się w XVIII-wiecznej wiosce rodem z filmu o Janosiku.

Zaglądam do pierwszej chaty – pusto. W drugiej też pusto. Z rzadka zapieje kogut, gdzieniegdzie sączy się lichy dym. To chaty mniejszości Yae. Ich mieszkańcy są teraz pewnie w polu. Zaznaczam na GPS-ie: N 14.48.507, E 10728.275.

– Jestem tu drugi raz – mówi Yai. – Pierwszy raz byłem tu z tymi Anglikami z fotografii w hotelu. Ona jest pisarką, a on fotografem. Ona to Virginia Morris. Nad Nong Fa wzięli ślub. Ona byłą pierwszą osobą, która przeszła Ho Hi Minch Trail! Napisała książkę Road to Freedom.
– Wiem, mam ją w domu, z dedykacją. Przeszli 700 kilometrów w dwa lata. Dlaczego wzięli ślub nad Nong Fa?
– Kiedy byli pierwszy raz, gdy badali Ho Chi Minh Trail i dokumentowali cała historię, trafili do Nong Fa. Postanowili tam wziąć ślub i rok temu znów tam wrócili ze mną. Virginia dowiedziała się o Nong Fa od ludzi z World Fund for Nature. Ale oni nigdy tam nie byli.
Yai pokazuje naczelnikowi wsi nasze dokumenty i pozwolenia. Dziś nocujemy w jego chacie.
– Andrew, kupujemy kurę od gospodarza?
– A, dawaj dwie, od razu ubijemy. Podzielimy się z żołnierzami. Może powiedzą coś ciekawego.
W centralnym miejscu chaty, na grubym palu, patrzy na mnie duża zwierzęca czaszka.
– To animiści – szepce Yai. – Ale mieszkają tu tylko w sezonie ryżowym. Później przenoszą się do wioski wyżej.
– Starcza im ryżu do następnego sezonu?
– Nie starcza. Wtedy polują na wszystko, co się rusza. Także na tygrysy.
Gospodarz rozkłada maty na podłodze. Podczas gdy my oprawiamy kury, żołnierze na zewnątrz zaznaczają na mapie wioskę. Mierzą i liczą. Na razie nie pozwalają mi spojrzeć na mapę – tajemnica wojskowa.

W chacie błyskają już tylko pochodnie, w których blasku kobiety raz po raz ubijają ryż masywnymi palami. Przed wejściem na matę wszyscy zdejmują buty. Na środku stoją parujące kotły, z których wszyscy częstują się mięsem i ryżem. Nie widzę kobiet. W kącie dzieci skubią suchy ryż. Gdy częstuję ich mięsem, rzucają się na nie w obłędzie. Nigdy nie widziałem takiej biedy.

Na podwórzu przemykają masywne rogi wołów na tle olbrzymiej kuli księżyca. W dżungli coś piszczy i skrzeczy. Zasypiam szybko pod moskitierą.

Zły pomysł

Rezerwat Dong Ampham leży pomiędzy rzekami Xe Kaman i Xe Sou. W rzeczywistości nikt nie zajmuje się tu ochroną przyrody. Coraz większym problemem jest nielegalny wyrąb drzew i kłusownictwo. Obecnie World Fund for Nature prowadzi tu pilotażowy program ochrony, obejmujący całą centralną część Gór Annamskich. Na razie prace nie wykroczyły poza fazę projektu. Nikt nie zapuszczał się w ostępy dżungli. Naukowcom zależy na ochronie rzadkich gatunków. Amerykanie nazwali ten obszar Krainą Indian, określając w ten sposób około 50 grup plemion zamieszkujących obie strony łańcucha Gór Annamskich. Przed wojną liczne plemiona nie miało nawet swoich naczelników. Wiele z nich dołączyło do Pathet Lao – komunistycznego ruchu współpracującego z komunistycznym Wietnamem.

– Yai, możesz zapytać naczelnika, ilu tu było białych przede mną?
– Virginia z mężem. Za ich życia. Wcześniej, w czasach kolonialnych była tu ekspedycja francuskich geologów. Mierzyli głębokość Nong Fa. Do dziś nie wiadomo, jak jest głębokie, bo ma bardzo grząskie dno. Podobno byli też rosyjscy naukowcy.

Około kilometra za wioską musimy powziąć decyzję – albo forsujemy rzekę, albo idziemy przez wiszący most. Prąd rzeki jest dużo silniejszy niż wczoraj. Odpada. Most wisi jakieś 7–10 metrów nad nurtem. Jest stary, pęka, projektowali go ludzie bez większej wiedzy o konstrukcjach budowlanych, ważący nie więcej niż 50 kilogramów. Ja ważę 85, a mój plecak 20. Nie ma wyjścia. Yai przeszedł szybko i sprawnie. Role się odwróciły. Będą problemy.

Most jest długi na około 20 metrów. Idę powoli po najgrubszych palach, trzymając się kurczowo lian. Z każdym krokiem wątpię coraz bardziej w sens tej decyzji. W okolicach środka, gdzie most wisi najniżej, zaczynam się bać. Wreszcie bać się panicznie. Wszystko zaczyna zgrzytać i trzeszczeć. Potem patrzę tylko w dół. Staję zdrętwiały i sparaliżowany. Pod lewą nogą chrupie. Wytrzyma? Nie wytrzymało. Lewa noga wpada w dół. Chwytam się kurczowo lian. Dalej już mało pamiętam. Na brzegu potrzebowałem kwadransa, żeby dojść do siebie.
– Yai, nie wiem jak ty, ale ja z powrotem idę przez wodę.

Do następnej osady zostało nam bite dwanaście godzin wyczerpującego marszu wąską ścieżyną w stromych górach. Późnym zmierzchem pojawiają się pierwsze oznaki, że dotarliśmy do zamieszkanej wioski – widać ślady bydła, odchody, słychać pokrzykiwania. Jesteśmy w Young Dak.

Coś na specjalną okazję

Wieś jest o wiele większa od Kaleum Namja. Mieszka tu kilka wietnamskich rodzin, które przybyły zza drugiej strony gór. Od dawien dawna kwitła tu wymiana handlowa. Wietnamczycy przywozili cenną jak skarb sól. Teraz przyjeżdżają również po złoto i drewno, bo w Wietnamie niemal doszczętnie wycięto lasy.

Późnym wieczorem następuje ceremonia powitania białego przybłędy. Na macie ląduje stara, pokryta pajęczynami butelka. Wyleżany bimber z ryżu jest gęsty i wyśmienity. Piją go tu wszyscy. Rozpowszechniony jest też rytuał picia lao-hai – wina z ryżu, słomkami z jednego wielkiego słoja. Jeśli kiedykolwiek myślałem, że produkcja alkoholu o mocy ponad 40% jest domeną Słowian, to grubo się myliłem. Wiele osób uprawia też tytoń. Pali się go w zawijanych świeżych liściach. Kilka pociągnięć zwala z nóg.

Dzisiaj po raz pierwszy zaobserwowałem pewien element mowy – głoskę, może słowo. Musi to być znak potwierdzenia, zgody, akceptacji, coś jak nasze „aha” czy „rozumiem”. Najbardziej nosowy dźwięk, jaki słyszałem – ciągły, dosyć długi, opadający, wydawany tylko przez mężczyzn, który do reszty mnie zaabsorbował.

Mała czarownica

Ostatni dzień drogi do Nong Fa to trudny, wyczerpujący marsz w upale i duchocie. Lotnicy amerykańscy nazywali to jezioro Dollar Lake z racji niemal idealnie kolistego kształtu. Traktowali je jako punkt orientacyjny. Zaraz za nim zrzucali bomby na Ho Hi Minh Trail – szlak zaopatrzeniowy dla Wietnamu Południowego. Nong Fa znajdowało się wówczas około siedmiu dni marszu od najbliższej ścieżki ludzkiej. Do dziś nikt nie wie, jaka jest jego powierzchnia. Wiadomo tylko jedno: kula wystrzelona z AK-47 z jednego brzegu nigdy nie osiąga przeciwnego. Jezioro wypełnia jedyny w Laosie krater wulkaniczny.

Gdy zawzięcie rozmawialiśmy, nagle trzech ludzi zagrodziło nam drogę. Każdy ma karabin. To ochrona kopalni złota. Odpalą każdego, kto bez pozwolenia będzie się dobierał do złoża. Krótkie wyjaśnienia na szczęście wystarczyły.

Krystaliczną taflę jeziora Nong Fa otaczają turkusowe wierchy pokryte zasiekami dżungli i niewyobrażalną liczbą niewybuchów. Kilka godzin drogi stąd jest granica z Wietnamem. Nad Nong Fa leży wioska o tej samej nazwie, usytuowana na wyniosłym stożkowatym pagórku, składająca się raptem z kilku chat na palach. Wygląda jak średniowieczna twierdza. Nie widać żadnych pól. Góry, jezioro, kilka świń i hałasujący pies, którego szczekanie niesie się daleko po okolicznych dolinach. Jest nienaturalnie chłodno. Zza gór wschodzi księżyc w pełni, tak olbrzymi jak wczoraj.

W chacie, zza oczek czarnej moskitiery, w blasku ognia z paleniska błyskają szczudła, całe kiście sideł, broni i noży – wszystko, co jest potrzebne, żeby upolować zwierzynę dla siebie i wygłodniałych dzieci. Wszystko zdaje się wystrugane, wyżęte, wycięte, wyheblowanie. Zanim wróci gospodarz, siedzą z nami starsza kobieta i jej nastoletnia córka, obie z umorusanymi sadzą twarzami i kołtunami w rozczochranych włosach. Obie spoglądają dziko i niezmiennie badawczo.

Czy widzieliście kiedyś małą czarownicę? Dziewczyna skrzeczy zza skwierczącego ogniska, rozwierając szeroko buzię i pokazując brak dwóch jedynek. Zjawia się ojciec. Rzuca na ziemię dwa tęgie szczury. Będzie na śniadanie albo na obiad. Częstują mnie łodygami trzciny cukrowej i kawałkiem jakiegoś ptaka. Niemal rzucają mi się do nóg, gdy zostawiam im całą resztę moich zapasów.

W pewnym momencie mała czarownica w obłędzie i niepojętym amoku wybiega, wyskakuje z chaty i pędzi ile sił w nogach w kierunku łuny księżyca na jeziorze, krzycząc przy tym wniebogłosy. Gdybym tego nie widział, nigdy bym w to nie uwierzył.

_ Tekst i zdjęcia: Andrzej Muszyński _
_ Źródło: Globtroter _

Źródło artykułu:WP Turystyka
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)