Zapłacili ponad 2 tys. zł za przejazd taksówką. Odłegłość? 500 metrów
Dla małżeństwa pochodzącego ze Szkocji to miał być znakomity urlop. Niestety od razu po przyjeździe spotkali się z przykrą sytuacją, która przesądziła o ich pobycie w Nowej Zelandii.
John Barrett i jego żona przybyli do Wellington w Nowej Zelandii i złapali taksówkę przed dworcem kolejowym. Ich hotel znajdował się zaledwie 500 metrów od dworca, a podróż trwała jedynie pięć minut. Według serwisu "Stuff", konto Barretta zostało obciążone na 920 dolarów nowozelandzkich (ok. 2 390 zł). To oznacza, że nieszczęśnik za 1 przejechany metr zapłacił prawie 5 zł!
Według Barretta biała taksówka miała na dachu napis "Wellington", a kierowca posługiwał się identyfikatorem. Poszkodowany zaznaczał również, że odczyt na liczniku nie przekroczył 10 dolarów, ale w momencie, w którym płacił za przejazd, dłoń kierowcy zasłaniała czytnik kart. Niestety nie otrzymał również pokwitowania.
Pierwsze kłopoty pojawiły się, gdy Barrett nie mógł zapłacić w sklepie. Wtedy sprawdził stan konta. W historii transakcji odnalazł opłatę w wysokości 920 dolarów na rzecz "Taxi Wellington". W internecie nie udało mu się znaleźć żadnej firmy o tej nazwie.
Rynek taksówek w Nowej Zelandii jest nieuregulowany, a kierowca, z którym podróżowało małżeństwo, nie należał do żadnej korporacji taksówkarskiej. Barrett nie był w stanie dowiedzieć się, kto ich oszukał. Turysta skontaktował się z Wellington Combined Taxis, sądząc, że jest to organizacja zrzeszająca wszystkie taksówki w regionie. Niestety po sprawdzeniu jego zapisów, operator działu obsługi klienta stwierdził, że dany kierowca nie był jednym z nich.
Barrett zwrócił się również do kilku innych operatorów taksówek w Wellington, wszystko bez skutku. Channary, kierowca z Wellington Amalgamated Taxis, był jednym z nich. Mężczyzna zamówił u niego przejazd, aby dowiedzieć się czegoś o firmie, która go oszukała. Kierowca nie wiedział, z jakiej korporacji korzystał Barret, ale powiedział, że kilku niezależnych kierowców działało jakiś czas pod stolicą, używając na dachu starych oznakowań z nieistniejącej już firmy taksówkarskiej "Wellington". Firma miała zostać zamknięta, ale kierowcy nadal korzystali ze znaków, mimo że działali jako niezależni. Historię potwierdziło dwóch innych taksówkarzy na stacji kolejowej.
Sprawą zajmuje się rzecznik agencji transportowej w Nowej Zelandii.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl