Zima w Tajlandii, czyli jak doprowadzić do szału przyjaciół i zrazić sobie kolegów z pracy
Nienawiść do zimy najlepiej przekuć w czyn. Gdy u nas śnieg, mróz i lodowe stalaktyty (albo stalagmity, nigdy nie pamiętam który rośnie w którą stronę), tam palmy, słońce, upał i świeże owoce. A już idealnie jest skorzystać przy wyjeździe z usług polskiej platformy do rezerwacji lotów i hoteli. Bo cudze chwalicie, swego nie znacie, a hotele będziecie mieć znacznie taniej niż u globalnej konkurencji. Tajlandia – oto miejsce, które was uszczęśliwi, a u reszty świata wywoła niepohamowany skurcz zazdrości
Są tacy, którzy uwielbiają zimę. Wyczekują śniegu na Boże Narodzenie, lepią bałwana, obrzucają się śnieżkami, a nawet – ku mojemu bezgranicznemu zdumieniu – wydają duże pieniądze na narciarskie wyprawy. Nie należę do tej ekscentrycznej grupy. Myśl o śniegu przyprawia mnie o dreszcze, opady śniegu – o atak furii, a gdy temperatura spada poniżej zera staram się, o ile to tylko możliwe, nie opuszczać mieszkania. Bogu dzięki za Internet, który przyniósł do naszych domów możliwość kupowania żywności online i pracy na odległość. Owszem, człowiek dziwaczeje w samotności, ale przynajmniej tkwi w cieple.
Internet przyniósł nam też dostęp do tanich podróży, łatwych w samodzielnej organizacji. Dlatego gdy tylko nadchodzi znienawidzona pora roku, próbuję uciekać w te zakątki świata, w których słoneczko świeci, kwiaty kwitną, owoce pysznią się na ulicznych stoiskach, a ludzie nie znają naszych trosk związanych z rachunkami za ogrzewanie i epidemią kaszlących i prychających rodaków, zamkniętych w środkach komunikacji miejskiej.
Porywy patriotyzmu i instynkt oszczędności
Upalnych celów podróży jest w tym czasie bardzo wiele. Niektóre przyciągają miłośników turystyki ekstremalnej, inne przeciwnie – nadają się dla początkującego podróżnika, łącznie z rodzinami pragnącymi zabrać na wakacje swoje małe dzieci. Takim właśnie kierunkiem jest Tajlandia, którą wybrałem ostatniej zimy, którą znałem z poprzednich lat, i pewnie jeszcze nie raz wybiorę. Państwo przyjazne przybyszom, dysponujące bazą hotelową dostosowaną do każdej kieszeni, znakomitą i wybitnie tanią kuchnią, oraz, rzecz jasna, bajecznymi plażami i wieloma zabytkami, zapierającymi dech w piersiach. Jest też świetną bazą wypadową do sąsiednich państw, również niedrogich, mniej rozpoznanych przez polskiego turystę i równie interesujących.
Do tej pory korzystałem z globalnych platform rezerwacyjnych, ale w porywie patriotyzmu postanowiłem sięgnąć po Fly2Escape, które mimo zwodniczej w anglosaskim brzmieniu nazwy jest firmą polską. Szybko okazało się, że do patriotyzmu dołączył instynkt oszczędzania, bo oferty na swoje ulubione hotele znalazłem tu w cenach – w zależności od obiektu – nawet dwukrotnie niższych (!). Jak to możliwe, nie wiem, wiem za to, że zarówno ja jak i mój portfel byliśmy niezwykle uradowani. W bardzo przyzwoitym hotelu można wynająć dwuosobowy pokój już za ok. 80 złotych, a więc kwotę, za którą nad polskim morzem da się w trakcie deszczowego lipca co najwyżej rozbić namiot. To kolejna wielka zaleta Tajlandii. Głównym kosztem podróży są bilety. Kiedy już dotrze się na miejsce, jest naprawdę tanio. Loty można jednak znaleźć nawet poniżej 2000 złotych. Z Warszawy latają do Tajlandii czartery linii lotniczych, również dostępne na Fly2Escape, a przewoźnicy (głównie z krajów Zatoki Perskiej) organizują liczne promocje cenowe.
Łowca androidów i uciekinier z fermy krokodyli
Pobyt w hotelu Nasa Vegas nieopodal stacji Ramkhamkhaeng (302 złote za 4 dni pobytu!) ma przy tym walor lądowania w zupełnie innej rzeczywistości, kojarzącej się z legendarnym filmem „Łowca androidów”. Oparte na betonowych, monumentalnych filarach tory lotniskowej kolei, ulice pełne chaotycznego ruchu, małe sklepiki i knajpki z lokalnym jedzeniem, do których raczej nie zapuszczają się turyści, co daje nam gwarancję poznania prawdziwych, lokalnych smaków – bezcenne. Jeśli ktoś woli luksusy w bardziej turystycznych rejonach, polecam jeden z licznych hoteli w dzielnicy Silom. Słynie ona z biurowców, droższych noclegowni z basenami na dachach i tak zwanymi „sky barami”, w których można sączyć drinki obserwując z góry nocne życie stolicy, targowisk, food courtów z fenomenalnym jedzeniem i głośnych uliczek pełnych barów ze striptizem, knajp gejowskich i zwyczajnych dyskotek. Dla młodzieży świetnie nadaje się Khao San, dzielnica imprez i handlowej tandety, położona nad rzeką w bezpośredniej bliskości największych turystycznych atrakcji miasta, do których można stamtąd dojść piechotą.
Nie jestem wielkim fanem odwiedzania przewodnikowych atrakcji, wolę poszwendać się po mieście, opuścić turystyczne dzielnice, podziwiać architekturę i podglądać codzienne życie mieszkańców. Ale nie mogłem sobie odpuścić najważniejszych zabytków Bangkoku. Fajnie jest dojechać tam wodnymi tramwajami kursującymi po rzece Chao Phraya. Do głównej stacji Sathorn można dojechać metrem, a tam wsiąść na oznaczoną pomarańczowymi chorągiewkami łódź wiozącą kolorową mieszankę turystów ze wszystkich stron świata i Tajów spieszących do pracy. Po drodze natrafić można na rozliczne niespodzianki. W moim przypadku był to krokodyl, najpewniej uciekinier z jednej z farm, wylegujący się na podmurówce jednej z przystani. Od stacji Tha Chang jest już kilka kroków do Wielkiego Pałacu, w którym można wizualnie utopić się w złocie i zdobieniach, ukazujących potęgę dawnego Syjamu, oraz przepięknej Wat Pho, świątyni tysiąca wizerunków Buddy, z legendarnym Leżącym Buddą na czele. Trzeba pamiętać o stosownym ubiorze i zachowaniu szacunku wobec religii. Tajowie są tolerancyjni, otwarci i weseli, ale jeśli idzie o rodzinę królewską i buddyzm są nieprzejednani. Obrażanie uczuć religijnych, czy króla (zalicza się do tego nawet przydeptywanie banknotów z jego wizerunkiem) może skończyć się nieprzewidzianym urlopem w więzieniu.
Cygański żywot na rajskich wyspach
Wiele można w Tajlandii odpuścić – można nie jechać na nieturystyczny Wschód, można ominąć parki narodowe, słynny most na rzece Kwai czy niezwykle ciekawą północ kraju, ze stolicą w przepięknym Chiang Mai – ale z pewnością nie można odpuścić rajskich wysp Południa. Bo jeśli jechać w tropiki, to trzeba zaznać plażowych rozkoszy. A właśnie na wyspach rozkosze te są najpełniejsze. Moją ulubioną jest Ko Lanta, spokojna i cicha, niezarośnięta wielopiętrowymi hotelami, pełna kameralnych bungalowów do wynajęcia. To jednak wybór podróżniczego emeryta, który swoje w tanich hotelikach odespał, rozklekotanymi busikami przejeździł, na przykrótkich łóżeczkach w wietnamskiej kuszetce odespał. Dziś potrzebuję komfortu i wygody. Jeśli ktoś ma podobne nastawienie, marzy o spokoju i cieple, niekoniecznie zaś o całonocnych imprezach, albo po prostu chce zabrać ze sobą małe dziecko –* Lanta* jest miejscem idealnym. Dla miłośników mocnych wrażeń pozostaje dziki Phuket, Ko Phangan z legendarnymi imprezami „Full Moon”, niektóre rejony Ko Samui, pierwszej z wysp na których uprawiano masową turystykę, czy raj nurków – Ko Tao. Dla tych z grubszym portfelem atrakcyjne będą mniejsze (a więc i droższe) wysepki – Ko Phi Phi znana z filmu „Niebiańska plaża”, czy Ko Lipe, nieformalna stolica ciekawego plemienia „morskich Cyganów”.
Ich fantastyczną kuchnię poznałem w nieistniejącej już niestety knajpie „Ginta Lanta” w miejscowości Klong Khong na wyspie Ko Lanta. Lokal, w ciągu dnia świetna restauracja, zmieniał się wieczorami w przyciągający lokalnych ekscentryków nocny bar. Szczególnie upodobali ją sobie francuscy restauratorzy i właściciele ośrodków turystycznych, oraz inni ekspaci, których los – a często i pragnienie przygody – skierował na tę rajską wyspę. Można tam było zjeść genialne chaoley curry ze świeżymi owocami morza i inne specjały morskich Cyganów, niedostępne w innych knajpach. Oferta gastronomiczna wyspy pozostaje jednak świetna; obok miejsc serwujących kuchnię skrojoną pod europejskie wymagania smakowe, można znaleźć prawdziwe perełki. Charakterystyczne dla wszystkich wysp południa, na których można dobrze zarobić dzięki turystom, jest występowanie dużej liczby migrantów z innych, uboższych regionów Tajlandii, którzy na miejscu serwują własną kuchnię, często zmodyfikowaną z użyciem lokalnych składników. Moim ulubionym przykładem jest mała restauracyjka prowadzona w Klong Khong przez korpulentną, wiecznie roześmianą M. Pochodząca z Chiang Mai, znakiem rozpoznawczym swojej kuchni uczyniła zmodyfikowaną wersję słynnej północnej zupy khao soi, podawanej na sposób wyspiarski z krewetkami zamiast kurczaka. Za ok. 12 złotych zjecie jedną z najlepszych potraw swojego życia.
Jak dostać się do Raju?
Oprócz tego, rzecz jasna, popływacie. Na jednej z pięknych plaż, pieczołowicie sprzątanych przez właścicieli przyległych barów i pensjonatów (co nie jest w Tajlandii takie częste), w morzu tak ciepłym, że nawet król zmarzluchów wejdzie do niego z rozpędu. Ponurkujecie, zwiedzicie stary port, zbudowany przez chińskich kupców, obejrzycie park krajobrazowy i wyprowadzicie na spacer pieski, zamieszkałe w schronisku prowadzonym przez ekspatów- miłośników zwierząt. Do tego raju dostać się łatwo. Do pobliskiego Krabi latają czarterowe samoloty biur podróży, nawet z Warszawy – okazje łatwo znaleźć w lotniczych porównywarkach, można też zlecić ich poszukiwanie Fly2Escape. Będąc na miejscu najwygodniej kupić bilet „fly and ride” jednej z miejscowych linii lotniczych, które oferują przelot do najbliższego lotniska i dojazd autokarem i promem na jednym bilecie.
Panie i Panowie, wskakujcie na Fly2Escape, klikajcie, rezerwujcie, śmigajcie do gorącej Azji w ucieczce przed europejską zimą, niewdzięczną i podłą jak macocha z Kopciuszka. Korzystajcie z dobra, póki jest, bo zaprawdę powiadam wam: nie ma nic lepszego jak smażenie się na plaży ze świadomością, że wasi bliźni mrożą się w tym czasie jak zestawy warzyw na patelnię. A jeśli dorzucić do tego serię zdjęć zamieszczanych na bieżąco w socialmediach, budzących zazdrość i inne uczucia wyższe, staje się jasne, że zimowe wakacje smakują lepiej niż cokolwiek na tym świecie.
Michał Zygmunt – pisarz, publicysta kulturalny, autor trzech powieści, współautor dwóch antologii prozatorskich i dwóch zbiorów esejów filmoznawczych. Stypendysta MKiDN, PISF, Funduszu Wyszehradzkiego i Ministerstwa Kultury Austrii. Jego scenariusze wyróżniano w dwóch finałach Nagrody Filmowej PISF i MSN.
Materiał powstał przy współpracy z Fly2Escape