"Autokar ostatniej szansy". Kiedy powrót do domu staje się prawdziwym wyścigiem z czasem
Niemal wszystkie loty zostały odwołane, a ja muszę się dostać z Gdańska do Londynu. Jedyną alternatywą pozostaje 26-godzinna podróż autokarem przez Niemcy, Holandię, Belgię i Francję, które lada moment zamkną swoje granice. Wiem, że po drodze mogę utknąć w obcym kraju. I to na długo.
Od 4 lat mieszkam w Londynie. Pobyt w Polsce planuję zawsze wiele miesięcy wcześniej. Nie inaczej było tym razem.
Jest piątek, 13 marca. Z dziesięcioosobowej grupy londyńczyków, którzy mieli dołączyć do mnie w Gdańsku, tylko dwie osoby zdecydowały się zaryzykować i przylecieć. Jeszcze zanim wyruszyły na lotnisko Londyn Stansted, wiedziały, że Polska rozważa wstrzymanie ruchu lotniczego. Rano odbieram Silvię i Alessandro z pustego lotniska. Ruszamy na miasto. Na ulicach Gdańska można spotkać jedynie nielicznych turystów, a my czujemy się dość dziwnie.
Stało się. Polska wstrzymuje międzynarodowy ruch lotniczy
Po 13 godzinach od momentu wylądowania moich przyjaciół - zamiast zwiedzać miasto - nerwowo szukamy rozwiązań, jak wydostać się z Polski, bo w kraju ogłoszono wstrzymanie międzynarodowego ruchu lotniczego. Trzeba natychmiast podejmować decyzje. Bezpośrednich połączeń do stolicy Wielkiej Brytanii już nie ma. Analizujemy inne loty, sprawdzamy sytuację w różnych krajach.
Sobota. Udało się - znajomi polecieli o godz. 7 z Gdańska do Londynu, z przesiadką w Sztokholmie. Ja nie mam tyle szczęścia. To były ostatnie miejsca na pokładzie. Dramatyczne poszukiwania jakiegokolwiek możliwego połączenia, zanim Polska zamknie granice, trwają. W akcie desperacji rozważam nawet lot przez Grenlandię. Ceny są bardzo wysokie, a czas oczekiwania na przesiadkę - np. w przypadku Berlina - wynosi aż 16 godzin. Podobnie sytuacja przedstawia się na innych trasach.
Zobacz też: Objawy koronawirusa. Tak choroba niszczy organizm dzień po dniu
Nie mogę sobie pozwolić na tak długi czas oczekiwania, ponieważ w międzyczasie kolejne państwa mogą zdecydować się na zamknięcie granic. Mam jeszcze szansę dotrzeć do Londynu przez Oslo, ale Norwegia wprowadziła przymusową, 14-dniową kwarantannę dla każdego przybywającego z zagranicy. To byłaby pułapka.
Teoretycznie mógłbym zostać u rodziców, 60 km od Gdańska, ale nie chcę ich narażać. Kilka dni temu wróciłem z Teneryfy i choć czuję się doskonale, wolę być ostrożny.
Niedziela. O północy Polska zawiesza międzynarodowe połączenia lotnicze. Z oficjalnego komunikatu Kancelarii Premiera można wywnioskować, że jedynym sposobem na wydostanie się z kraju jest transport drogowy. Dostaję od znajomego wiadomość: "jedź autokarem!". Natychmiast rezerwuję bilet za nieco ponad 500 zł. Wyjazd: poniedziałek 16 marca, godz. 10. Długość trasy: 1700 km. Czas podróży: 26 godzin. Mam jeszcze kilkanaście godzin na to, aby znaleźć alternatywne połączenie lotnicze. Jeśli się nie uda - jadę autobusem.
Wielka Brytania nie jest w stanie mi pomóc
Próbuję szukać pomocy u Brytyjczyków, ale ciężko spodziewać się jakichkolwiek akcji ratowniczych po kraju, który pozwala na to, aby większość jego obywateli zaraziła się koronawirusem. Ambasada zamknięta, więc dzwonię do Foreign & Commonwealth Office (Biuro Spraw Zagranicznych oraz Wspólnoty).
- Cóż, jesteśmy świadomi, że nasi obywatele i rezydenci zostali dotknięci licznymi trudnościami, ale nie planujemy w tej chwili żadnych lotów ratunkowych. Nie jestem w stanie panu pomóc, przykro mi. Z tego, co wiem, Ryanair zabiera grupę Brytyjczyków z Krakowa. Jest jeszcze easyJet, ale nie wiem, jaki ten przewoźnik ma plan działania. Proszę zadzwonić do Wizz Air-a, jeśli pana lot miał się odbyć tą linią, może coś doradzą - słyszę w słuchawce.
Dzwonię na infolinię Wizz Air-a. - Nie byliśmy gotowi na taką sytuację - ani my, ani nasze systemy. Nie możemy wysłać panu żadnej dodatkowej propozycji w tej chwili, może pan natomiast złożyć skargę, rozpatrzymy ją w ciągu 7 dni – usłyszałem od brytyjskiego pracownika call center.
O godz. 14:20 dowiaduję się, że Ryanair organizuje lot ratunkowy z Krakowa do Londynu ok. godz. 18. Ta opcja nie wchodzi w grę, bo nie dostanę się z Trójmiasta do Balic w tak krótkim czasie. Wciąż szukam innych rozwiązań.
- Tak, mogę potwierdzić, że przewoźnik KLM otrzymał pozwolenie na lot ratunkowy z Gdańska do Amsterdamu dzisiaj o godz. 18:05 - poinformował mnie przez telefon pracownik gdańskiego lotniska. Jednak linia telefoniczna KLM jest przeciążona, nie ma możliwości połączenia się z obsługą klienta zarówno po stronie holenderskiej, polskiej, jak i brytyjskiej. Pakuję więc swoje bagaże, zamawiam taksówkę i jadę na lotnisko licząc na cud. W terminalu znajduje się kilku pasażerów, którzy desperacko próbują wydostać się z Polski oraz kilkadziesiąt osób oczekujących na lot samolotem należącym do holenderskiej linii narodowej.
Przy kasie biletowej jestem 3 godziny przed odlotem. – Oczywiście, może pan polecieć do Londynu przez Amsterdam, ale polecam kupić bilet przez internet. W tej chwili jego cena wynosi 2800 zł – usłyszałem. Na stronie linii KLM wyszukuję połączenie, wprowadzam dane pasażera, wybieram bagaż i... nagle wyskakuje błąd. Treść komunikatu brzmi: "prosimy o dokończenie rezerwacji drogą telefoniczną". Wracam do kasy biletowej i dowiaduję się, że miejsc w samolocie już nie ma.
Może powinienem jednak zostać w Polsce? A co, jeśli mój autokar nie wyjedzie? Jeśli utknę na przejściu granicznym w Słubicach? Albo w Niemczech czy innym państwie? Jeśli gdzieś utknę, to na jak długo? Gdzie będę spać? Mnóstwo pytań rodzi się w mojej głowie.
Nie mam wyjścia, muszę jechać autokarem. Po szybkiej analizie faktów okazuje się, że granica polsko-niemiecka jako jedna z nielicznych nie zostanie zamknięta. Pojawia się jednak pewien niepokój związany z wyjazdem z Niemiec i podróżą przez Francję. Dzwonię do przewoźnika. - Spokojnie, trasa z Niemiec przebiega przez Holandię i dalej Belgię, dopiero wtedy będą państwo wjeżdżać do Francji - dowiaduję się. Myślę - w porządku, wyjedziemy. Siedzę w hotelu, robię sobie drinka i powtarzam w myślach: "będzie dobrze".
Poniedziałek. Wyruszam z Gdańska
- Jedziemy do Słubic. A dalej to nie wiem, jak będzie. Będzie, co będzie. Ale do Słubic dojedziemy – informuje nas kierowca, ruszając z dworca autobusowego w Gdańsku.
Słubice to główny punkt przesiadkowy znakomitej większości przewoźników autokarowych. W tej chwili to prawdziwy wyścig z czasem. Sytuacja w autokarze jest napięta. Słychać rozmowy panikujących miłośników teorii spiskowych, ale także "śmieszkujących" pasażerów, którym na szczęście zdecydowanie nie udziela się wszechobecna panika. Co najmniej 5 osób ma na twarzy maseczki.
Podróżni dzielą się swoimi doświadczeniami z ostatnich kilku dni. Mężczyzna siedzący niedaleko mnie też nie zdążył zarezerwować biletu na poniedziałkowy lot linią KLM. "To autokar ostatniej szansy" - śmieje się siedząca przede mną młoda matka z dzieckiem. Odwraca się do syna, całuje go w czoło i dodaje szeptem "nie martw się kochanie, to będzie długa podróż, ale niedługo zobaczymy się z tatą".
Jesteśmy już prawie w Słubicach, gdzie - według informacji na bilecie - powinniśmy przesiąść się do drugiego autokaru. Mamy spore opóźnienie, ale okazuje się, że nie musimy zmieniać pojazdu. Kontynuujemy trasę tym samym autobusem, ale z innymi, bardziej optymistycznie nastawionymi do życia kierowcami, którzy wiedzą, jak skutecznie rozładować napiętą atmosferę.
Wjeżdżamy do Niemiec bez problemu, bez żadnych kontroli czy zatrzymań. Ruch z Polski do naszych sąsiadów odbywa się normalnie. Jednak zauważamy, że do Polski nikt nie wjeżdża. Widzimy dziesiątki policjantów i żołnierzy. Setki kierowców wyszły ze swoich aut, podeszli pod samą granicę. Jest spore zamieszanie. W korku stoi mnóstwo samochodów ciężarowych, zdecydowanie mniej osobowych. Korek liczy kilkanaście kilometrów. My jedziemy dalej w głąb Niemiec.
- Francja zamyka swoje granice. Mówi się o wstrzymaniu wszystkich międzynarodowych połączeń lotniczych i kolejowych oraz zablokowaniu transportu drogowego we wtorek w samo południe - dowiaduję się po północy. Jesteśmy 4 godziny drogi od Venlo, pierwszego holenderskiego miasta za niemiecką granicą. Czy zdążymy? Czy to w jakikolwiek sposób wpłynie na naszą podróż? Znów ogarnia nas niepokój.
- Wygląda na to, że dosłownie prześlizgniemy się przez Francję do Wielkiej Brytanii w ostatniej chwili przed zamknięciem granic. Teraz pozostaje tylko czekać, aż w połowie drogi zepsuje nam się autokar – snuje czarne wizje pasażer kilka rzędów dalej.
- Wiecie co, dopóki nie słychać w autokarze żadnego kasłania, naprawdę mam gdzieś te głupie komentarze - mówi inny podróżny.
Rzeczywiście, przez całą drogę w autokarze nie słychać, ani nie widać, żeby ktoś miał problemy ze zdrowiem. Atmosfera się nieco rozluźnia, zaczynają się wspólne rozmowy. W autokarze są osoby "uciekające" do Londynu, Birmingham, Luton, Manchesteru i Glasgow.
Jest godzina 4:40, za kilka minut wjeżdżamy do holenderskiego Venlo. Kolejne uczucie ulgi, kolejny etap drogi za nami. O 5:30 jesteśmy już Belgii. Chwilę przed godz. 8 kierowca wspomina, że podróżnym jednego z autobusów, który właśnie zjawił się na odprawie do Eurotunelu w Calais, zaproponowano przejazd pociągiem o godzinie 13, a więc godzinę po planowanym zamknięciu granic lądowych Francji. Ale my już nie chcemy śledzić kolejnych informacji, które - kiedy już jesteśmy tak daleko i nie ma odwrotu - tylko jeszcze bardziej nas stresują.
Kolejne ogłoszenie od kierowcy: "kochani, mamy rezerwację na pociąg, ale w tej chwili czas oczekiwania to około 6-7 godzin. Gdy dojedziemy do terminala, to uzyskamy więcej szczegółów".
O 8:53 stajemy w sporym korku. Podobno miał miejsce wypadek na węźle drogowym przy samym wjeździe do Calais. Kierowca bez zastanowienia zmienia trasę. Wjeżdżamy na wąską drogę prowadzącą przez pola i gospodarstwa. Wszystkim zależy, aby dostać się do terminala jak najszybciej.
Do zamknięcia granic pozostały 3 godziny. Według informacji udostępnionych na oficjalnym twitterowym profilu "Eurotunel Le Shuttle", podróże do Wielkiej Brytanii nie powinny być zakłócone. Odbywają się zgodnie z planem, dopóki rząd nie wyda kolejnych decyzji.
Jest 9:12. Przejeżdżamy przez pierwszą kontrolę. Kierowcy sprawdzani są alkomatem. Następnie sprawna i szybka kontrola na granicy francusko-brytyjskiej. Dziesięć minut później dostajemy informację, że nasz pociąg pod kanałem La Manche odjeżdża o 16:50. Autokarowi przydzielona zostaje literka "H". O 9:35 stoimy już na parkingu, na którym spędzamy ok. 8 godzin.
Przy parkingu znajduje się niewielkie centrum pasażerskie. Jest bar szybkiej obsługi czy sklepy, jednak wszystkie zamknięte. W pewnym momencie pracownik otwiera jeden z punktów, ale tylko na 5 minut. Niektórym szczęśliwcom udaje się szybko kupić wodę i przekąski. Reszcie osób pozostaje kawa z automatu.
Myśleliśmy, że już nic nas nie zatrzyma
Znowu pojawia się wielka niepewność, bo do sieci trafia coraz więcej informacji na temat ograniczenia ruchu wysokich pojazdów w Eurotunelu. Godzina naszego odjazdu zostaje zmieniona na 17:20.
O 13:10 nasz kierowca, licząc na łut szczęścia, wyjeżdża z parkingu i rusza w kierunku terminala. Autokar zostaje cofnięty na rondzie. - Musicie wrócić, macie literę "H". Wiem, że czekacie już 3 godziny, ale inni czekali dłużej, jeszcze nie wasza pora - słyszymy od koordynatorki ruchu.
Doradza nam zjawić się w tym samym miejscu, kiedy będzie wywołana grupa "G" (odjazd pociągu o 16:50), ale jeszcze raz próbujemy szczęścia przy "F" (16:20). Mężczyzna siedzący obok mnie śmieje się, że zanim się wydostaniemy z Calais, w Polsce zostanie już przywrócony ruch lotniczy.
- Jak to jest w ogóle możliwe, że taka duża firma transportowa, wiedząc, o której przyjeżdżamy, rezerwuje nam pociąg, który odjeżdża dopiero 7 godzin od momentu przekroczenia granicy? Rozumiem, że cena biletów poszła dwa razy w górę, ale to się mija z logiką - mówi jeden z podenerwowanych pasażerów na parkingu, odpalając trzeciego papierosa.
- Ale to chyba tak nie działa. Oni rezerwują bilety, gdy jesteśmy w konkretnym punkcie trasy, żeby oszacować na którą godzinę dojedziemy do Francji. A potem, wiesz, zależy jak wygląda dostępność. Cieszmy się, że w ogóle jakiekolwiek bilety są, nawet jeśli odjedziemy o północy – odpowiada mu kolejny podróżny.
O godz. 16:30 wszyscy głośno klaszczemy, słychać okrzyki szczęścia i ulgi. Udało się, wjeżdżamy do pociągu. Czujemy, że już nic nam nie stanie na przeszkodzie. Jedziemy do swoich domów.
O 16:50 rusza nasz pociąg, a w angielskim Folkestone jesteśmy godzinę później. Pasażerowie podchodzą do przedniej szyby, żeby zrobić zdjęcia wyjazdu z Eurotunelu, chcemy podzielić się tym momentem z bliskimi.
To też jest ta chwila, kiedy dociera do nas, jakie zagrożenia czeka w Anglii. Podejście brytyjskiego rządu do problemu koronawirusa jest zgoła odmienne niż w przypadku większości krajów (na dzień publikacji artykułu Wielka Brytania zaczęła zmieniać zdanie w kwestii ochrony swoich obywateli przed zarażeniem koronawirusem - przyp. red.)
Prawie 3 godziny później dojeżdżamy do stacji autokarowej Victoria. Niektórzy muszą jeszcze poczekać do godz. 23 na przesiadki do Manchesteru czy Glasgow. Oni w domach będą dopiero dzień później.
Podróż metrem nie należy do najspokojniejszych. Brytyjczycy ignorują wszelkie zalecenia, oprócz nieco większej liczby osób w maseczkach trudno odnieść wrażenie, że ktokolwiek przejmuje się wirusem. Ktoś obok kaszlnął towarzyszom podróży prosto w twarz, ktoś inny przewracając stronę w książce oblizuje palec, po czym chwyta dłonią barierki. Idąc ulicą mijam pełne ludzi puby, którzy celebrują irlandzki Dzień Św. Patryka.
Jestem w domu po 34 godzinach jazdy. Właśnie rozpoczynam swoją 14-dniową dobrowolną kwarantannę, życząc sobie i wszystkim zdrowia oraz wytrwałości w tym trudnym czasie.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl