LudzieMarek Niedźwiecki - Australia wciąż mnie zadziwia

Marek Niedźwiecki - Australia wciąż mnie zadziwia

Pierwszy pobyt w danym miejscu jest decydujący. Albo pozostawia nas obojętnymi, albo oczarowuje i zachęca do powrotu. Jedenaście podróży do Australii i ponad rok spędzony na czerwonym lądzie to najlepszy dowód, że kontynent na końcu świata ma niezwykłą siłę przyciągania. Potrafi rozkochać w sobie turystę i zachwycać za każdym razem na nowo cudami matury, smakami, zapierającymi dech miejscami. Jeśli po tylu wyprawach - mimo odległości - wciąż chce się wracać, to znak, że miłość do Australii odurza jak moc eukaliptusa. Z Markiem Niedźwieckim rozmawia Małgorzata Szerfer.

Marek Niedźwiecki - Australia wciąż mnie zadziwia
Źródło zdjęć: © Worakit Sirijinda - Fotolia.com

14.11.2013 | aktual.: 14.11.2013 15:25

Sądząc po statystykach pańskich podróży, Australia to już pana stara dobra znajoma. Jak zaczęła się ta przyjaźń?

- Wszystko miało początek w marzeniach, kiedy jeszcze w latach 60. oglądałem film "Żona dla Australijczyka", który tak naprawdę niewiele ma wspólnego z Australią, ale mimo to pobudzał moją wyobraźnię i zaciekawił krajem na końcu świata. Potem, w czasie studiów, w latach 70., korespondowałem z dwiema dziewczynami w Australii, żeby szlifować angielski, ale moja prawdziwa przygoda z Australią zaczęła się w 1995 r., kiedy wyjechałem po raz pierwszy na zaproszenie koleżanki z Trójki, która zamieszkała tam na stałe. Wymyśliła, żebym przyjechał na miesiąc i spędził po tygodniu w czterech miastach: Perth, Adelajdzie, Melbourne i Sydney, a w zamian wziął udział w spotkaniach sentymentalnych z Polakami, zwłaszcza tymi, którzy wyemigrowali w latach 80., bo dla nich - jako osoba zapamiętana z radia - byłem wspomnieniem z kraju i kawałkiem Polski. Tak się zaczęło. Pierwsze tygodnie, które spędziłem w styczniu w Australii, sprawiły, że jeszcze pod koniec tego samego roku poleciałem tam drugi raz. Na początku
to głównie nawiązane kontakty i zawarte przyjaźnie z Polakami, u których mieszkałem, zawiodły mnie z powrotem na Antypody. Z czasem zrodziła się we mnie nieodparta chęć powrotów, żeby poznawać kontynent i bywać tam jak najczęściej. Do tego stopnia, że sam zacząłem planować kolejne wyjazdy i od lat regularnie wracam tam na wakacje. Teraz, gdy jadę do Australii na 5-6 tygodni - na mniej się nie opłaca, bo pierwszy tydzień jest tak dużym szokiem dla organizmu, że trzeba przeczekać, bo nie jest się w stanie podróżować - planuję zarówno wspólne wycieczki ze znajomymi, jak i samodzielne wyprawy. Przyjaźń trwa do dziś.

Przyjaźń, która zaczęła się od nawiązanych kontaktów, a z czasem przeszła w fascynację krajem. Czym konkretnie?

- Już za pierwszym razem zafascynowała mnie australijska przyroda, z którą się zetknąłem w styczniu, kiedy z polskiej zimy nagle trafiłem w sam środek lata *na końcu świata, pełnego nieznanych smaków i zapachów. Wystarczyło, że spróbowałem mango, i wpadłem po uszy, bo w Polsce takich smaków nie znałem, a tu zwykły owoc okazywał się zjawiskowy. Po raz pierwszy spróbowałem też *australijskiego wina, nieświadomy, że Australia produkuje takie ilości tego znakomitego trunku. Od tamtej pory jestem ich fanem i koneserem, chociaż wciąż nie znawcą, bo - choć próbuję wina z różnych szczepów i regionów - zawsze wracam do swoich ulubionych. Moim zdaniem to najlepsze wino na świecie. Pewnie narażę się znawcom i amatorom win europejskich, zwłaszcza włoskich, hiszpańskich, ale dopóki nie spróbowałem australijskiego wina, nie byłem amatorem wina w ogóle, tym bardziej, że w Polsce w tym okresie dominowało wino bułgarskie, węgierskie i rumuńskie, a francuskie było szczytem elegancji, finansowo poza zasięgiem.
Podczas wielu pobytów w Australii miałem okazję spróbować różnych szczepów i moimi absolutnymi faworytami są region McLaren Vale i Shiraz, do którego dojrzałem z czasem, bo na początku wydawało mi się za ciężkie i zbyt intensywne, ale teraz w pełni doceniam te walory. Skoro już jesteśmy przy smakach, to muszę zapytać: co do wina? Jakie potrawy najbardziej kojarzą się panu z Australią i za czym najbardziej pan tęskni, gdy mowa o australijskim menu?

- Za typowym narodowym specjałem, czyli rybą z frytkami *- pierwotnie brytyjskim daniem, które przywędrowało do Australii z wysp. Australia to niesamowity tygiel narodowości i ras. Za każdym razem, gdy tam jestem, mam wrażenie, że jest więcej Hindusów, Chińczyków, Arabów. Z lat 90. zapamiętałem kulturową różnorodność, ale raczej z Europy: Grecji, Bałkanów, Polski, byłego ZSRR. Dziś, patrząc na ludność, Australia coraz bardziej przypomina mi Indie. Dużo Hindusów trafia do niej, przyjeżdżając na studia, ale potem decydują się zostać na stałe. Gdy wsiadamy w *Sydney *do taksówki, możemy być pewni, że kierowcą będzie Hindus. Owoce i warzywa kupimy najpewniej u Chińczyka. Pewne narodowości opanowują określone sfery. Przez te zmiany w przekroju społecznym wraz z napływającą ludnością różnego pochodzenia zmieniło się też jedzenie. Można zjeść wspaniałe dania azjatyckie: tajskie, chińskie, wietnamskie, przystosowane do podniebienia białego człowieka. O ile z początkami australijskiej przygody kojarzę głównie
fish & chips, kupowanym w barach, w gazecie, o tyle dziś bogactwo smaków jest niesamowite. Jednak ryby Australijczycy niezmiennie serwują genialne. Jeśli ktoś lubi *
frutti di mare
, w Australii będzie w raju. Osobiście nie przepadam za owocami morza, ale białą rybę uwielbiam. Taką, jak mawiają sami Australijczycy, ikoną na miarę Kylie Minogue w muzyce pop w kuchni jest ryba barramundi, którą można już zjeść również z polskich hodowli. Ale wielu innych, których nazw nawet nie jestem w stanie wymienić, w Polsce nie można spróbować, dlatego najbardziej tęsknię za pysznymi rybami, zwłaszcza że te dostępne u nas są coraz droższe i coraz słabszej jakości. Ryby będące tutejszą specjalnością są serwowane pod wieloma postaciami, a ich różnorodność jest ogromna, niemniej w ogóle w kuchni australijskiej uderza bogactwo smaków zaczerpniętych z całego świata. Marzy mi się znowu zjeść green curry chicken, na które za każdym razem pędzę do tego samego Wietnamczyka. Tam nawet w małej miejscowości na każdej ulicy można
spróbować różnych kuchni, zarówno w barach, jak i w wykwintnych restauracjach, choćby w Melbourne, gdzie mam swój ulubiony lokal, do którego wracam na rybę podawaną na brukselce w bułce tartej - niby proste, ale niewyobrażalnie pyszne. Do tego aż prosi się lampka białego wina i nic więcej nie trzeba do szczęścia.

Nawet najpyszniejsza ryba jest chyba niewystarczającym argumentem, żeby lecieć tysiące kilometrów i znosić kilkadziesiąt godzin w podróży. Co sprawia, że warto zagryźć zęby i - mimo niedogodności - pokonywać taki dystans raz, drugi, trzeci, kolejny?

- Myślę, że przede wszystkim natura i piękne krajobrazy parków narodowych, których jest tam tak wiele, że - będąc w Australii jedenaście razy - jedynie "liznąłem" ich różnorodności. Nie zjeździłem nawet całej Tasmanii, która jest maleńką wyspą, a co dopiero mówić o wielkim kontynencie. Oczywiście byłem we wszystkich prowincjach i najważniejszych ikonach, jak Kings Canyon, Uluru czy Kimberley, które ogląda się jedynie w lipcu i sierpniu, czyli w czasie australijskiej zimy, a potem zamykają, bo latają tam komary wielkości krów i jest 48 stopni przy stuprocentowej wilgotności. To niezwykłe miejsce, ale takich zakątków, niekiedy odkrytych dopiero na początku XXI w., a wcześniej zamieszkiwanych jedynie przez Aborygenów i niedostępnych dla białych, jest w Australii mnóstwo. Przy tym wszystkim cenię sobie dużą łatwość pokonywania odległości samolotem, który jest głównym środkiem lokomocji. Poza niezwykłymi miejscami i smakami oraz znajomymi, których odwiedzam, Australia kojarzy mi się z niezwykłą
wolnością. Czuję się tam anonimowym facetem, który może sobie pozwolić na komfort podróżowania po cudownych miejscach bez obawy rozpoznania. Przyznam, że od 5 lat latam wyłącznie klasą biznes, ale wyższa cena jest warta namiastki luksusu i komfortu podróży, bo tu pasażer praktycznie dostaje łóżko, a 8 godz. snu przy blisko 30 godz. lotu jest bezcenne. Myśl, że mam bilet na powrót business class, pozwala mi bardziej cieszyć się pobytem, bo nie myślę o czekającej mnie dobie w pozycji siedzącej między innymi pasażerami i o puchnących nogach. Takie aspekty wakacji mogą zniechęcać do wyprawy, ale na szczęście mam słabą pamięć, więc szybko zapominam o niedogodnościach i po dwóch latach znów lecę. Za każdym razem odkrywa pan Australię na nowo, czy woli pan wracać w ulubione miejsca?

- Jedno i drugie. Z przyjemnością wracam do znanych miejsc, które mi się spodobały, z którymi mam dobre wspomnienia, dlatego za każdym razem lubię się przejść tymi samymi ulicami Melbourne, Sydney, Perth czy Hobart. Podobnie jest z Korsyką, na której byłem już pewnie 10 razy, z kolei w Meksyku byłem tylko raz i pewnie więcej nie polecę. Do Australii wracam, bo wiem, czego się spodziewać, ale też przy okazji każdej kolejnej podróży staram się odkryć coś nowego, choć miejsc wartych zobaczenia jest tam tyle, że można by na tym spędzić pół życia. Tak naprawdę Australia jest wszędzie podobna, bo ziemia ma rudawy odcień, bo w całym kraju można spotka kangury i odnaleźć ulubione smaki i zapachy. Mimo to wciąż zachwyca na nowo. Nigdy nie zapomnę smaku awokado prosto z drzewa, zupełnie innego niż te, które dojrzewają w warunkach nienaturalnych, zrywane za wcześnie i transportowane na światowe rynki. W Australii wszystko jest pozornie takie samo, a jednak całkiem inne.

Kiedy jest najlepsza pora na podróż do Australii?

- Nasza zima. Najlepiej wybrać się do Australii w okresie od listopada do marca, bo tam jest wtedy pełnia lata. Byłem tam właściwie w każdym z tych miesięcy i to miła odskocznia od polskich warunków klimatycznych, ale cudownie jest też w lipcu, bo wtedy dla odmiany Australia jest zielona, czego latem próżno szukać. Wtedy z kolei występują pożary buszu, tereny są przesuszone, spalone słońcem, w rdzawych, brunatnych odcieniach. Natomiast zimą przyroda się budzi, wszystko się zieleni, kwitną cudownie pachnące eukaliptusy. W Australii właściwie nie ma słabego sezonu, bo w zależności od pory roku kraj odsłania inne oblicze. Oczywiście lepiej oglądać Uluru latem, bo jest cieplej, a zachód słońca trwa dłużej, ale już Kimberley National Park można zobaczyć tylko w lipcu, czyli w czasie australijskiej zimy. Bliższe są panu uciechy i atrakcje wielkich miast czy raczej magia pięknych plaż, pustynnych krajobrazów i parków narodowych?

- Mimo miejskich atrakcji, to natura wygrywa z niezwykłą atmosferą miast. Wystarczy wspomnieć Dwunastu Apostołów, czyli skalne statuy wyrastające z oceanu, które widziałem już kilka razy i chętnie zobaczę po raz kolejny. Legenda mówi, że jak wszystkie formacje runą do oceanu, nastąpi koniec świata. Dziś z 12 zostało 8, więc, jeśli wierzyć legendom, jeszcze trochę nam do apokalipsy zostało. Takich fenomenalnych zjawisk jest w Australii wiele. Bardzo lubię Sydney, gdzie mam znajomych, ulubione restauracje, winiarnie, miejsca spacerów. Byłem tam 10 razy, podczas gdy w Rzeszowie tylko raz. Adelajda jest w pierwszej piątce miejsc najlepszych do zamieszkania, ale mnie wydaje się za nudna, z kolei życie w 9-milionowym Sydney na dłuższą metę jest zbyt intensywne.

Dobrze, że oprócz ciekawych, lecz przytłaczających intensywnością miast są pustynne odludzia, gdzie można uciec od wielkomiejskiego życia.

- To prawda. Są regiony, gdzie jedzie się cały dzień, przystaje w różnych miejscach i nie widzi się ludzi. To przywodzi mi na myśl Góry Izerskie, bo nie jestem szpanerem, który odpoczywa tylko w Australii - mam swoje ukochane miejsca w Polsce, gdzie również lubię samotne spacery, gdzie idę 15-20 km i nie spotykam na drodze nikogo. Wybieram właśnie miejsca odludne, pozwalające uciec od miasta, a to niemożliwe np. w Zakopanem. Mimo że na przestrzeni 20 lat moich podróży Australia bardzo się zmieniła, nadal pozostaje *odludna *i to również jest w niej pociągające.

Jako ekspert od Listy Przebojów ma pan swój prywatny Top Wszech Czasów ulubionych atrakcji Australii?

- Tak, "Lista" jest już niemal moim drugim imieniem, dlatego na moim blogu nie mogło zabraknąć zestawienia Australia Top 10. Oczywiście lista się zmienia, bo z czasem poznaję coraz więcej niezwykłych miejsc, ale w czołówce na pewno są Uluru, Sydney, Tasmania, Melbourne, a więc najbardziej rozpoznawalne wizytówki kontynentu, ale przepiękna jest też - chyba najmniej znana - zachodnia Australia oraz daleka północ z parkiem Kimberley i Broome z bajecznymi plażami, które ciągną się nawet przez 60 km. Byłem również na Wielkiej Rafie i chociaż nie nurkowałem, to dałem się uwieść Fraser Island *- wyspie, która też ma miejsce w mojej pierwszej dziesiątce. Na wschód od Sydney ogromna wrażenie robią *Góry Błękitne, które są o tyle niezwykłe, że leżą - jak przystało na Australię, gdzie wszystko jest na odwrót - w dole i najpierw trzeba zejść w dół, żeby móc je podziwiać i wejść na górę. Sama nazwa gór wzięła się z błękitnego powietrza, nasyconego olejkiem eukaliptusowym, które otacza stoki swoistą
poświatą. Do tego obrazka brakuje tylko koali...

- Nie jest to powszechny widok, ale kilka razy zdarzyło mi się stanąć oko w oko z koalą na wolności, m.in. na pięknej wyspie Kangaroo Island, niedaleko Adelajdy, którą odwiedziłem w lipcu, kiedy zachwycała zielenią. Tam też - zgodnie z nawą - spotkałem tysiące kangurów, których zresztą wszędzie jest pełno, i oposy. Innymi mieszkańcami Australii, które dane mi było spotkać, były kolczatki i dziobaki. Na Tasmanii z kolei widziałem diabły tasmańskie. Te wszystkie zwierzęta kojarzone z Australią rzeczywiście żyją na wolności i można je obserwować w naturalnych warunkach przyrody przy okazji wypraw po kontynencie. Jest też dużo papug, wśród których szczególną uwagę zwracają krzykliwe kukabary, które niejednokrotnie fundowały mi pobudkę. Widziałem też brown snake - najgroźniejszego węża Australii, gdzie żyje 9 z 10 najbardziej jadowitych gatunków węży. Jednak trzeba mieć prawdziwego pecha, żeby go nadepnąć i dać się ukąsić. Zarówno węże, jak i pająki zwykle nie atakują, a wręcz uciekają przed człowiekiem.
Można się na nie natknąć, podróżując przez busz, ale nie czyhają na turystę na każdym kroku. Najbardziej powszechny pozostaje kangur, ale - mimo częstych spotkań - z żadnym się nie boksowałem.

To, że chcemy gdzieś wrócić, jest nie tylko zasługą widoków, lecz także atmosfery, jaką tworzą ludzie. Jakie wrażenie robią Australijczycy i jaki obraz mieszkańców czerwonego lądu ma pan dziś w głowie po dotychczasowych podróżach, obserwacjach i zawartych znajomościach?

- Australijczycy są bardzo otwarci, bezpośredni i przyjaźni. Jak zobaczą kogoś z mapą, sami zatrzymują się i oferują pomoc. Mają swoje ulubione powiedzenie wytrych "No worries, mate", czyli "Nie przejmuj się", które doskonale obrazuje ich spontaniczną naturę i pozytywne nastawienie do życia. W ich zachowaniu widać, że naprawdę wierzą, że wszystko będzie dobrze i nie ma rzeczy niemożliwych. Na tyle podróży, które mam za sobą, w Australii praktycznie wszędzie czułem się swobodnie i bezpiecznie. Przedsionek Kimberley, zamieszkany w dużej części przez Aborygenów, był w zasadzie jedynym miejscem, gdzie bałbym się wyjść po zmroku. Natomiast nocne życie w miastach nie budzi we mnie żadnych obaw. Aborygeni w ogóle funkcjonują w Sydney jako atrakcja turystyczna, która pozuje do zdjęć za symboliczny pieniążek, natomiast kontakt z nimi w bardziej naturalnych okolicznościach jest raczej niemożliwy. Polak, który oprowadzał mnie po Alice Springs, gdzie żyje wielu Aborygenów, tłumaczył mi, że sam nie mógłbym przyjść do
miasteczka. Jego tolerują, bo znają od lat. On kupuje im farby i płótna do obrazów, pomaga, więc cieszy się zaufaniem tubylców, ale obcy mógłby trafić na niespodziankę w postaci szyby wybitej kamieniem. Co było dla pana największym zaskoczeniem, na które nie przygotował pana żaden przewodnik ani relacje znajomych?

- Najbardziej niejednokrotnie zaskakiwała mnie natura, bo nawet lektura przewodnika nie jest w stanie przygotować na cuda przyrody, z którymi stykamy się na żywo. Jednym z takich miejsc, które zrobiły na mnie największe wrażenie, był Pinnacles National Park ze złocistymi, niekiedy brunatnymi formacjami skalnymi, rozsianymi po żółtej pustyni. Trudno sobie wyobrazić, że to sama natura zbudowała takie konstrukcje, których widok zaskakuje znienacka, ukazując się za zakrętem prostej drogi. Równie niezwykła jest skała Wave Rock, usytuowana w samym środku pustkowia, która kształtem przypomina zastygłą falę. Takie widoki zapierają dech w piersiach. Niesamowite wrażenie robi też widok odradzającego się spalonego buszu, który co roku płonie, po czym wypuszcza nowe życie w postaci zielonych listków, przy czym niektóre nasiona otwierają się pod wpływem wysokiej temperatury. Natura tak to urządziła, że gdyby nie pożar, te rośliny po prostu by się nie rozsiały. Z innej kategorii niesamowite emocje wywołują regaty w
zatoce Hobart, które podziwiałem dwa razy tuż po świętach Bożego Narodzenia. Mimo że jestem uprzedzany, co zobaczę, ilekroć widzę takie cuda, nie mogę wyjść z podziwu. Czasami w takich chwilach raz po raz zamykam i otwieram oczy, bo nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Stąd się wzięło moje fotografowanie - hobby laika, który kupuje coraz lepszy sprzęt, żeby uchwycić i utrwalić piękno tych miejsc i zjawisk. Zdaję sobie sprawę, że wielu Polaków tam nie pojedzie, więc chcę się z nimi podzielić tym, co widzę i co mnie zachwyca. Dlatego wpadłem na pomysł prowadzenia bloga, na którym zamieszczam zdjęcia i relacje z podróży. Oczywiście robię zdjęcia przede wszystkim dla siebie, żeby złapać jak najwięcej tych niezapomnianych chwil, ale chętnie się nimi chwalę, a w Australii niezwykle łatwo jest robić piękne, kolorowe zdjęcia, bo gdzie się nie odwrócić, tam ukazuje się nam niezwykły widok. Często spotykam się z zarzutami, że na moich zdjęciach nie ma ludzi, ale w miejscach, które najczęściej odwiedzam,
tych najbardziej zachwycających, po prostu jest odludnie.

Po tylu wyprawach do Australii ma pan pokaźną kolekcję zdjęć i wspomnień. To dobry materiał na książkę?

- Po pierwszej podróży miałem pomysł, żeby wydać książkę pt. "Drzewa Australii", bo te są wprost niesamowite, ale zaraz potem zadałem sobie pytanie, kto by chciał to kupić. Potem miała powstać książka o Australii, ale gdy zacząłem ją pisać przez pryzmat swojego życia i zawodu, wydawca uznał, że Australia musi poczekać, a ja mam się skupić na czymś w rodzaju autobiografii. I tak powstała książka "Nie wierzę w życie pozaradiowe". Nie mówię, że nie napiszę książki poświęconej Australii, ale na tę chwilę nie mam takiej potrzeby ani dość czasu, żeby się temu poświęcić. Na razie musi wystarczyć blog.

Kiedy teraz spróbuje pan ryby z frytkami?

- Miałem lecieć w lutym tego roku, tym razem przez Katar, ale splot życiowych okoliczności zdecydował, że musiałem zrezygnować. Na razie nie planuję kolejnej wyprawy, życie pokaże, czy w ogóle jeszcze tam wrócę. Może ostatnią podróż mam już za sobą? A może za rok znów sprawdzę, co się zmieniło, odkąd odwiedziłem mój ulubiony kontynent dwa lata temu i po raz kolejny zachwycę się znanymi i zupełnie nowymi miejscami?

Rozmawiała MAŁGORZATA SZERFER

Wydanie internetowe: www.magazynvip.pl

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (4)