Miliony bezdomnych dzieci. Wstydliwy sekret Związku Radzieckiego
Władze kazały wyłapywać je jak psy. Feliks Dzierżyński twierdził, że czuje się w ich towarzystwie lepiej niż w szeregach czekistów. A zindoktrynowany pedagog pomógł uczynić z nich armię… przyszłych oficerów NKWD. Bezprizorni: niewygodny, zakłamany sekret Związku Radzieckiego.
"Włóczą się gromadami, niepodobne do człowieka, wydając dźwięki ledwie przypominające ludzką mowę. Mają wykrzywione, zwierzęce twarze, skosmacone włosy i pusty wzrok” – pisał w latach 30. XX wieku pełen obrzydzenia i szoku brytyjski dziennikarz. Nie miał na myśli bestii zasiedlających syberyjskie ostępy, ale… sowieckie dzieci. "Siedziały pod mostami, czatowały na dworcach. Pojawiały się nagle jak zgraja dzikich małp, a potem rozbiegały się i znikały".
Muggeridge
Muggeridge pracował dla "Manchester Guardian", ale przede wszystkim był niepoprawnym miłośnikiem bolszewizmu. W pogoni za swoją pasją przyjął posadę korespondenta i przeprowadził się do radzieckiego raju… Po czym odkrył, że ani Moskwa, ani dawny Petersburg, ani cały ZSRR wcale rajem nie są.
Najbardziej wstrząsnęły nim opisane powyżej kreatury, czyli dzieci ulicy. Mówiono na nie: bezpriozorni. Były to sieroty, mali włóczędzy, bezdomni. Zdziczałe istoty pozbawione jakiejkolwiek opieki. W większości liczyły sobie od trzech do siedmiu lat, a socjalistyczna kraina szczęśliwości stała się dla nich piekłem na ziemi. Według szacunków ich liczba przekraczała sześć milionów. A prawdopodobnie była znacznie wyższa.
Zobacz też: Wielkie grzybobranie. Putin świętuje urodziny
Czerwony kat pomoże dzieciom?
Musiało minąć kilka lat od rewolucji październikowej, nim bolszewicka wierchuszka dostrzegła przybierającą na sile plagę dziecięcej bezdomności. Włodzimierz Iljicz Lenin poruczył zadanie zgłębienia tego problemu swojemu człowiekowi od zadań specjalnych: szefowi tajnej policji Feliksowi Dzierżyńskiemu.
Wybór był co najmniej absurdalny. Do kryzysu uderzającego w najmłodszych doprowadziło wiele przyczyn. Działania wojenne, chaotyczne reformy gospodarcze, niedobory żywności… Przede wszystkim jednak: bezwzględny czerwony terror, na skutek którego niezliczone rzesze mieszkańców dawnego imperium postradały życie. Jednym z najważniejszych inicjatorów morderczej fali był tymczasem nie kto inny, a "Krwawy Feliks", jak nazywano ze strachem Dzierżyńskiego.
Kiedy rodzice ginęli od kul jego egzekutorów, marli z głodu lub znikali w czeluściach Łubianki, nikt nie przejmował się pozostałymi po nich sierotami. Dzieci lądowały na ulicy. I władze dostrzegły je dopiero, gdy było ich tak wiele, że… nie dało się policzyć ile.
Ilu było bezprizornych?
Próbę oceny skali kryzysu podjęli ludowy komisarz oświaty Anatolij Łuczarski i żona Lenina Nadieżda Krupska w latach 1922-1923. Na ich polecenie prowadzono szczegółowe szacunki, ale bez większego skutku. Nauczone doświadczeniem dzieci na wieść o pojawieniu się poszukującego ich urzędnika zapadały się pod ziemię. W efekcie kontrolerzy zatrzymali się na liczbie 6 milionów bezprizornych. W rzeczywistości pozbawionych opieki, wałęsających się dzieci musiało być o wiele, wiele więcej.
Również Dzierżyński chciał dojść do dna sprawy. W tym celu oddelegował jedną z podwładnych na południe kraju. Wierna czekistka miała przedstawić mu raport o bezdomności wśród dzieci.
Fragment dokumentu przytoczyła Sylwia Frołow w swojej biografii Krwawego Feliksa:
"Liczba bezdomnych dzieci doszła w ostatnich czasach do katastrofalnych rozmiarów; dzieci w sposób niezorganizowany, bezładną masą idą dokądś na południe, gdzie według nich jest ciepło i nie ma głodu. Po drodze łącza się, tworząc całe transporty. […] Ten potok dziecięcy rośnie z dnia na dzień i nabiera charakteru bardzo groźnego.
Nie tylko sytuacja małych bezdomnych prezentowała się dramatycznie. Także mieszkańcy sierocińców żyli w warunkach wręcz uwłaczających godności człowieka. Wysłanniczka Dzierżyńskiego pojawiła się i w takich miejscach".
Jak pisze Frołow, "odwiedziła też przytułki, gdzie na jednym łóżku sypiało po sześcioro-ośmioro dzieci. Nie miały ubrań ani leków, nawet gałganów, by owinąć w zimie nogi. Chodziły boso i odmrażały stopy. Jadały z puszek po konserwach i cierpiały na opuchliznę głodową".
Gangi zdziczałych wyrostków
Problem postanowiono usunąć na sowiecką modłę: a więc przy użyciu bezwzględnej siły. Funkcjonariusze bezpieki otrzymali rozkaz wyłapywania małych bezprizornych. I wcale… nie byli w stanie mu sprostać.
Malcy potrafili wciskać się w najróżniejsze dziury i kryć się w miejscach, które zwykłemu człowiekowi nie nasunęłyby się na myśl. Byli też nieobliczalni i zwyczajnie niebezpieczni. W obliczu całych zgraj zdziczałych dzieci nawet czerwoni kaci nie mogli czuć się pewnie. Jeden służbowy pistolet na niewiele się zdawał w konfrontacji z rozjuszonym tłumem wyrostków, uzbrojonych w pięści, zęby, często także noże…
Środowisko bezprizornych było na wskroś przesiąknięte patologią. Już parolatkowie uprawiali rozboje, kradli, napadali na ludzi. Dziewczęta parały się nierządem.
Bandy bezprizornych stawały się też rozsadnikami niebezpiecznych chorób – świerzbu, gruźlicy, wszawicy, przeróżnych dotkliwości wenerycznych. Do tego nawet malcy uzależniali się od alkoholu, papierosów i środków odurzających.
Wobec dysproporcji siły pomiędzy dorosłymi a małymi bezprizornymi, jedyną ich szansą było łączenie się w większe grupy. Jednak nawet wówczas nadal zagrożone były biciem i przemocą seksualną. Wiele spośród nich padało ofiarą bezlitosnych morderstw, wszak skoro rodzice siedzieli w gułagu lub gnili w grobie nie było nikogo, kto głośno upomniałby się o los małych szkodników…
Krwawy Feliks: "To moi najlepsi przyjaciele"
Rozwiązanie siłowe nie przyniosło szybkich efektów. Na szczęście znalazł się człowiek proponujący alternatywę: Anton Semionowicz Makarenko. Z jego inicjatywy w Rosji Sowieckiej zaczęły powstawać kolonie przeznaczone dla bezdomnych dzieci.
Pierwszą taką bezprizorną "komunę" zorganizowano pod Moskwą, w miejscowości Bolszewo. Do Bolszewa kilkukrotnie przyjeżdżał nawet sam Feliks Dzierżyński. Miał on w zwyczaju mawiać, że "te smoluchy to moi najlepsi przyjaciele. Ja u nich odpoczywam".
Jak widać, Krwawy aparatczyk lepiej czuł się wśród krańcowo zdemoralizowanej młodzieży niż w szeregach złowrogich czekistów. A z czasem doczekał się w Związku Radzieckim… wielu kolonii i ośrodków dla młodzieży swego imienia.
Szkoła dla enkawudzistów?
Co do Makarenki, który stał za nową metodą walki z bezdomnością, to wyrósł on na gwiazdę najpierw radzieckiej, a później także światowej pedagogiki. Wspomina o nim między innymi polski słownik pedagogiczny Wincentego Okonia, czy hiszpańsko- i niemieckojęzyczna literatura pedagogiczna. Przede wszystkim jednak edukator bardzo się przysłużył bolszewickiemu rajowi.
Anton Semionowicz Makarenko nie miał nadziei na całkowitą resocjalizację przebywających w ośrodkach dzieci i młodzieży, ani nawet nie próbował do niej dążyć. Zamiast tego wyrabiał w wychowankach odruch karności wobec władzy. Wierząc w idee komunizmu, małego bandytę przerabiał na człowieka radzieckiego.
"Absolwent" takiej Komuny im. Dzierżyńskiego (zakładu dla wykolejonej młodzieży), czy Kolonii im. Gorkiego (dla nieletnich i młodocianych przestępców) posłuszny władzy i wytresowany przez system, a do tego w młodości pozbawiony hamulców moralnych, stawał się… idealnym kandydatem na enkawudzistę.
Aleksandra Zaprutko-Janicka – historyczka i pisarka. Autorka książek poświęconych zaradności polskich kobiet w najtrudniejszych okresach naszych dziejów.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl