Misja: korespondent

Marcin Mamoń jest korespondentem wojennym: "Nie jestem żołnierzem ani bojownikiem, ja po prostu bywam na tak zwanym "Terytorium Komanczów", czyli na ziemi pomiędzy jedną linią frontu a drugą". Szczególnym sentymentem darzy Czeczenię.

Misja: korespondent
Źródło zdjęć: © Marcin Mamoń

_ To jest tak, jak w thrillerze czy horrorze, że najbardziej boję się tego, czego nie widzę. Nie jestem żołnierzem ani bojownikiem, ja po prostu bywam na tak zwanym "Terytorium Komanczów", czyli na ziemi pomiędzy jedną linią frontu a drugą. _

_ Marcin Mamoń jest dziennikarzem, scenarzystą, reżyserem filmowym...i podróżnikiem. W poszukiwaniu bohaterów swoich filmów rusza w świat. Często kieruje się ku Wschodowi, szczególnym sentymentem darzy Czeczenię, ale swoje projekty realizuje także na Bliskim Wschodzie, Azji i w Afryce. Jeździ w miejsca omijane przez turystów. Kieruje się w wir konfliktów zbrojnych, rozmawia z kontrowersyjnymi przywódcami, ukazuje niesprawiedliwość, wyzysk, biedę. Aktualnie jest bohaterem i reżyserem emitowanego przez TVP2 cyklu dokumentalnego – "Korespondent". _

Masz swojego Anioła Stróża?

Oczywiście. Jestem religijnym człowiekiem, a więc wierzę w Anioła Stróża. Wierzę też w Pana Boga i w to, że ręka boska uczestniczy w moim życiu. Mówię do Niego w sytuacjach stresowych, na przykład kiedy samolot startuje.

To zabawne, że wystawiając się permanentnie na niebezpieczeństwo podczas swoich podróży, boisz się akurat latać samolotem.

Nie chodzi już o latanie tradycyjnymi liniami lotniczymi, a "latającymi trumnami". Takimi samolotami, które wychodzą z użycia dopiero wtedy, kiedy po prostu spadną. Wtedy trzeba wierzyć w Pana Boga, wierzyć w Anioła Stróża, wierzyć, że, nie będzie to twój ostatni lot.

Jeździsz w miejsca omijane przez podróżników szerokim łukiem.

Najczęściej, bywam na Kaukazie, w Czeczenii. Byłem też w Afganistanie, w Tadżykistanie, w Kirgistanie, w Pakistanie, Libanie, czy Palestynie: w Strefie Gazy i na Zachodnim Brzegu. Ostatnio jako "Korespondent" w Somalii, w Kongo, na Sri Lance. Dodam, że tam chodziło o Tamilskie Tygrysy, nie o plaże. (śmiech).

Czy przed wyjazdem do kolejnego kraju określasz procentowo ryzyko, z jakim wiąże się podróż?

Takie pytanie nie pojawiają się w mojej głowie. Zakładam, że wyjeżdżam, aby wrócić. Natomiast miałem raz taką sytuację, że podano mi procentowe prawdopodobieństwo przeżycia. To było w 99 roku, przerzucano mnie z Gruzji do Czeczenii. Była zima i duży śnieg. Musiałem przejść przez przełęcze, to była jedyna droga ucieczki. Nie zajęta przez Rosjan ścieżka, była bez przerwy bombardowana przez helikoptery i lotnictwo rosyjskie. Znałem tą drogę, bo byłem tam rok wcześniej, prowadziła przez głębokie przepaściste wąwozy, potem hale i turnie - otwartą przestrzeń, idealną dla samolotów. Moi przewodnicy powiedzieli, że skoro chcę to pójdę, ale oni dają 20% szans na to, że stamtąd wrócę. Oczywiście się zgodziłem, ale nie przespałem całej nocy przed drogą. Chodziło wtedy o odebranie z rąk Czeczeńców dwóch Polek porwanych parę miesięcy wcześniej. Następnego dnia rano przyszedł do nas (byłem razem z moim przyjacielem Mariuszem Pilisem), człowiek, który organizował przerzut i powiedział, że właśnie Rosjanie wysadzili desant
na przełęczy i droga jest zamknięta. Musze przyznać, że tą wiadomość przyjąłem z ulgą. Po latach zarówno porwane Polki jak i porywacze potwierdzili, że tego dnia podeszli pod granicę z Gruzją, bo ktoś miał je stamtąd tego dnia odebrać...

W swoich reportażach ukazujesz konflikty zbrojne. Ekipa "Korespondenta" filmuje to czego oficjalnie nie ma, co jest poza rządem, prawem. Często znajdujesz się w zagrożeniu. Jak radzisz sobie ze strachem?

To jest tak, jak w thrillerze czy horrorze, że najbardziej boisz się tego, czego nie widzisz. Gdy już jest się na miejscu, na linii frontu okazuje się, że nie jest tak źle. Nie byłem nigdy w sytuacji, w której myślałem, że to koniec, że zaraz umrę. Ale ja nie jestem żołnierzem ani bojownikiem, ja po prostu bywam na tak zwanym "Terytorium Komanczów", o którym pisał Arturo Perez- Reverte, czyli na ziemi pomiędzy jedną linią frontu a drugą. To jest miejsce dla dziennikarza. Niestety, w dzisiejszych konfliktach tej ziemi Komanczów praktycznie już nie ma, co oznacza, że albo jest się po jednej ze stron i tylko po jednej, albo linii frontu zwyczajnie nie ma, bo wojna jest wszędzie, tak jak np. w Iraku. Dzisiaj bardzo trudno jest być pomiędzy. Mimo wszystko, bardziej od strachu dokucza mi stres, że nie uda mi się zrealizować materiału, że nie powstanie potem dobry film, a przynajmniej taki, jaki zamierzałem. A jeżeli nie zdobędę materiału, to właściwie mój wyjazd nie ma sensu. To nie będzie popularne, co powiem,
ale ja się generalnie nie boję. Wiem, że na wojnie giną ludzie, w tym również dziennikarze. Wiem, że w ciągu ostatniej dekady zginęło ich ok.1000. Ale nawet w najgorszej wojnie więcej ludzi przeżyje, niż zginie. To daje mi nadzieję, nieomal pewność, że nic mi nie będzie. Zresztą ja nie szukam hard-corowych zdjęć, szukam materiału na film. Myślę, że to jest kwestia psychiki, że są ludzie, którzy się po prostu nie boją skłonność są tacy ze skłonnościami do strachu. Ci drudzy boją się tego, co może się wydarzyć, chociaż się nie wydarza. Niektórzy czują lęk przed przechodzeniem przez ruchliwą ulicę.

Ale dilerzy narkotyków w Kongo, z którymi miałeś do czynienia, to nie jest przechodzenie przez ulicę.

Zgadzam się, ale zawsze wybieram tą jasną stronę życia. Jeżeli sytuacja staje się dramatyczna, ja i tak mam przeświadczenie i pewność, że wyjdę z tego cało, że wszystko rozstrzygnie się pomyślnie. Kilkukrotnie byłem w ciężkim położeniu, bywałem aresztowany, ścigany, czasami znajdowałem się w złym miejscu, o złej porze, zupełnie jak w filmie sensacyjnym.

Najgorsze wspomnienie?

Najgorsza jest nuda, gdy czekasz na zezwolenia, tłumaczy itd., aż w końcu tracisz nadzieję, że zrealizujesz swoje plany. Czasami działo się to miesiącami. Koszmar. Ale było też i parę przygód. A to jak zgarnęło mnie wraz z ekipa FSB (dawne KGB) rosyjskie i gdyby byli bardziej dokładni znaleźliby to, czego szukali. A wtedy? Sam nie wiem. Innym razem w 2004 roku w Kabulu prosto spod naszego hotelu nasza ekipa filmowa została zgarnięta przez afgańską policję. Wsadzili nas do paki, skuli ręce kajdankami, przesłuchiwali. Pamiętam, że w pewnym momencie zaprowadzili nas do pokoju, w którym była śnieżnobiała wykładzina, która wyróżniała się na tle potwornego brudu naokoło. Na tej białej podłodze były czerwone plamy, bardzo plastyczne. Nie mieliśmy wątpliwości, że to była krew. Przesłuchujący nas pan w garniturze, piękną angielszczyzną zapytał, co my tu robimy? Odpowiadamy, że jesteśmy dziennikarzami, robimy film, mamy akredytacje afgańskie, paszporty. Gentleman zabrał nam wszystkie dokumenty, telefony komórkowe i
zapytał, jak jesteśmy w stanie udowodnić, że my to my? Trzymając nasze dokumenty w dłoni, mówi, że to jest "just a piece of paper" (przyp. red. z ang. Tylko kawałek papieru), po prostu. W końcu zadzwoniliśmy do naszego tłumacza, prosząc, żeby potwierdził, że rzeczywiście jesteśmy ekipą polskich dziennikarzy. Elegancki pan po rozmowie z naszym tłumaczem powiedział: „Ten człowiek mówi, że was nie zna.” Taka sytuacja powtórzyła się jeszcze z dwoma znajomymi, których prosiliśmy, aby za nas poświadczyli. Wtedy pomyślałem, że wpadliśmy po uszy. Miałem wrażenie, że nakręca się jakaś gigantyczna prowokacja, której kompletnie nie rozumiem. Wiedziałem, że źle to wszystko wygląda. W końcu nam uwierzono… I wyjaśniono całą sytuację.

Wzięli was za kogoś innego?

Okazało się, że jacyś Jankesi, tzw. "łowcy głów", których skusiła nagroda za głowy Osamy bin Ladena i Mułły Omara pojmali, torturowali i mordowali Afgańczyków w domu obok naszego hotelu. Zrobili sobie taką izbę tortur. O tej sprawie było zresztą głośno w mediach na całym świecie. To byli biali ludzie, w dodatku podawali się za dziennikarzy robiących film. Czyli wyszło na to, że to my torturujemy i zabijamy Afgańczyków. Wolę nie myśleć, co by się stało, gdyby udowodnili nam winę i wsadzili do więzienia, a groziło nam 15 lat. Nie przeżylibyśmy tam zbyt długo.

Rozmawiasz z przywódcami politycznymi, często ludźmi niebezpiecznymi ściganymi listami gończymi, przestępcami. Spotkałeś się z Szamilem Basajewem, Zelimhanem Jandarbijewem, Asłanem Maschadowem, Ismaelem Chanem, Lorantem Nkunda, irackimi szejkami, talibami z Afganistanu i Somalii, terrorystami, porywaczami z Czeczenii, mułłami i mafiozami. Zżywasz się z bohaterami swoich filmów?

Któregoś razu kiedy wraz z Mariuszem Pilsem robiliśmy film "The Smell of Paradise" o walce w imię Boga ze światem bez Boga, rozmawiałem z człowieku bardzo ważnym w moim życiu –Zelimhanem Jandarbijewem- byłym prezydentem Czeczenii. Tydzień po naszym spotkaniu w Doha w Katarze (Emiraty Arabskie) jego samochód wyleciał w powietrze. Został zamordowany przez rosyjskich agentów. Jak się dowiedziałem, o zamachu i nie wiadomo było czy żyje, poszedłem z żoną do kościoła, żeby odmówić koronkę do Miłosierdzia Bożego, którą odmawia się między innymi za dusze ludzi w momencie przejścia na tamten, lepszy świat. Ale chyba Zelimhan wtedy już nie żył. Niestety, z większością bohaterów moich filmów bardzo się zżywam, lubię ich. A stwierdzenie, że oni są przestępcami jest zwykłym uproszczeniem, albo pospolitym kłamstwem. Mówię o tym także w sowich filmach. Problem z Zelimhanem nie skończył się wraz z jego śmiercią. Po pewnym czasie zacząłem dostawać sygnały z różnych źródeł czeczeńskich, że to nasza ekipa stoi za tym
zabójstwem, że jesteśmy na liście podejrzanych. Czeczeńcy, którzy mieli zająć się rozstrzygnięciem tej sprawy podobno byli już w drodze do Polski. Faktem jest, że istniało też wiele wątków pobocznych, które mogły wskazywać, że to my. A z Czeczeńcami nie ma żartów, gdyby byli przekonani, że za tym stoimy, to nie byłoby ucieczki. Gdyby mnie nie znaleźli, to za moje rzekome zbrodnie przyszłoby odpowiedzieć moim synom, wnukom. Takie są zasady zemsty rodowej w Czeczenii. W pewnym momencie poczuliśmy się jak w filmie „Ścigany”. Znaleźliśmy się w miejscu w złym czasie, ale to się zdarza. Tak się przypadkiem stało, że planowany przez FSB zamach odbył się kilka dni po naszym wyjeździe...

*Wielu z twoich rozmówców podzieliło jego losy? *99 % bohaterów moich filmów i tych dużego i mniejszego kalibru - bo mniej znanych w naszym świecie - nie żyje.

Jeździsz tam gdzie jest piekło wojny, ale jednocześnie raj na ziemi.

Kraje, do których jeżdżę nie są popularne turystycznie, nie są plastikowe i zunifikowane. Nie są wszystkie podobne do siebie, jak te w Europie Zachodniej. Razem z ekipą filmową odwiedzamy dziewicze tereny. Szczególnie Afryka jest niezwykła, do niczego nie podobna. Byłem niedawno nad Wielkim Rowem Afrykańskim we wschodnim Kongo. Tam jest najwięcej interesujących mnie historii, niemal wszystkie wojny mają tam swoje źródło. Tam zginęły i giną wciąż miliony ludzi. Ale z drugiej strony to istny raj. Rozbuchana przyroda, setki kwiatów, śpiew ptaków. Temperatura ok. 25 stopni przez cały rok. Siedziałem nad wielkim jeziorem, a na dalekim horyzoncie widać było góry. Na jeziorze rybacy śpiewający rytmicznie, magiczne pieśni. Za plecami biały obłok pary nad stożkiem wulkanu. To co jednak zapamiętam najlepiej, to niezwykłe chmury, zawsze pod wieczór nabierające kształtów i kolorów, których nie widziałem w żadnym innym miejscu. Ale ziemski raj można odnaleźć także w Czeczenii. Wśród mężnych ludzi i blisko gór. Właśnie
tam, w jednej z miejscowości u bram Kaukazu, podarowano mi dwadzieścia arów ziemi. Nie wiem, czy kiedykolwiek je ogrodzę płotem. Ale może moi synowie, kto wie.

Czym są dla ciebie podróże?

Ja po prostu uwielbiam wyjeżdżać i wracać do domu. Moja żona nie jest tym zachwycona. Nie dziwię się. Ale muszę przyznać, że z czasem ogarnia mnie coraz większe znużenie, może zniechęcenie. Jest coraz trudniej. Świat jest coraz bardziej podzielony na tych z wypchanymi portfelami i myśliwcami F-16 i tych, którzy z tamtym światem nie chcą mieć nic wspólnego, a w końcu wysadzają się w powietrze z autobusem niewinnych cywili. Dla nas, białych ludzi, a tym bardziej dziennikarzy, to obszar zamknięty. Dostać się tam jest niemal niemożliwe. I jest jeszcze coś - może najważniejsze - tęsknota za bliskimi. Powoli zaczynam rozumieć, że najważniejszy jest chyba ten okres kiedy jest się w domu.

Jak żona znosi twoją nieobecność, ciągłe igranie z losem?

Denerwuje się, chudnie. Kiedyś przedzierałem z partyzantami z Gruzji do Czeczenii, nielegalnie oczywiście. Pojechałem na 2 tygodnie, a wróciłem po prawie 3 miesiącach. Dodam tylko, że nie było tam zasięgu telefonicznego.

Czy po tych ekstremalnych wyprawach nie masz ochoty wykupić wycieczki "last minute" i polecieć na tydzień do Tunezji?

Do Tunezji niespecjalnie, ale w tym roku wybieram się na Wyspy Zielonego Przylądka. Liczę na to, że będzie tam trochę mniej turystów niż gdzieś indziej. Pewnie się mylę.

A gdzie rusza teraz "Korespondent"?

Jak Pan Bóg do to za dwa dni ruszam przez Syrię do Iraku. Tam mam umówione ciekawe spotkania, bardzo ciekawe. Jak wszystko dobrze pójdzie oczywiście, bo nigdy nie wiem do końca czy człowiek, z którym będę rozmawiał, to ten, z którym rzeczywiście chcę się spotkać. Chodzi jednak o ludźmi z irackiego ruchu oporu. Jak się wpisze ich nazwiska w wyszukiwarkę internetową, to włos się na głowie jeży (śmiech). Dlatego zakładam, że to będzie bardzo trudne. Zresztą tak naprawdę to Ci, którzy rzeczywiście są wpływowi nigdy nie spotykają się z dziennikarzami. Wolą, aby o nich powstawały legendy i pewnie mają rację.

Niezbędnik podróżnika Marcina Mamonia?

Ciężko jest mi odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ wszędzie, gdzie jadę staram się żyć podobnie jak w Polsce. Lubię wyjeżdżać do krajów, gdzie mogę się przebrać za tubylca, za Afgańczyka, Araba, Czeczeńca. Zresztą wielokrotnie to robiłem i podawałem się za kogoś innego niż jestem. Raz udało mi się przekroczyć granicę czeczeńską tylko dlatego, że zmieszałem się z orszakiem weselnym. Zapuściłem brodę, założyłem czeczeńską czapkę i tradycyjny strój. Tak jak każdy z gości, na nogach miałem lakierki, które kupiłem sobie specjalnie na tę okazję na lokalnym bazarze. I wjechałem do zamkniętego dla dziennikarzy kraju na tzw. "pace", pick- upem z kamerą video, jako obsługa wesela, "pan od videofilmowania".

"Świat nie jest takim jakim się wydaje" - to twoje słowa. Masz poczucie misji?

To nawiązanie do Davida Lyncha i tekstu z jego serialu "Miasteczko Twin Peaks" – "Rzeczy nie są tym, czym się wydają" Oczywiście, że bez tzw. misji, bez ideałów nie da się robić niczego. W prasie, w wiadomościach telewizyjnych nie ma prawdy. Co najwyżej zdarzają się półprawdy. Mam już doświadczenie i wiedzę, którą czerpię niemal tylko z tego co widzę na własne oczy, a to w żaden sposób nie zgadza się z przekazem w mediach. Rodzi się więc pewien bunt, naturalna reakcja na kłamstwo. W swoich filmach staram się więc pokazać jaka jest prawda, poszukać jej.

Trzymam kciuki z wyprawę do Iraku. Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję.

_ Rozmawiała: Agnes Lecznar _

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)