Nieziemska jazda na nartach. Czyli o tym, jak po 20 latach przerwy szusowałam na lodowcu
Propozycja wyjazdu na narty w Alpy przyszła dość niespodziewanie. Nie miałam na nogach desek od dobrych 20 lat. I pierwszy raz po takim czasie miałam je włożyć nie gdzieś na płaskiej oślej łączce tylko na lodowcu. Trochę przerażająco. Z drugiej strony cztery dni w tak pięknym miejscu, gdzie śnieg można znaleźć cały rok, a jeden piękny widok przesłania kolejny, jeszcze piękniejszy. Trudno się temu oprzeć. Postanowiłam pojechać i to był świetny pomysł.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
Nie ukrywam, że byłam podszyta lękiem przeplatanym wybuchami euforii i atakami lekkiej paniki. Szybko sprawdziłam, że trasy ośrodków narciarskich na lodowcach Stubai i Hintertux, czyli tych, po których miałam śmigać, znajdują się na wysokości od około 1500 do 3250 m. Wysoko!
Szybki rzut oka na dostępne w sieci zdjęcia i… zachwyt mieszał się z przerażeniem. Na moje wątpliwości słyszałam jedną odpowiedź: lodowce w austriackim Tyrolu to świetne miejsce do nauki jazdy na nartach. Są wydzielone miejsca dla stawiających pierwsze kroki, a jak poczuję się pewniej, mogę liczyć na długie, bezpieczne trasy. Poza tym na miejscu są instruktorzy, którzy mówią zwykle w kilku językach, także po polsku. Aż takich wymogów nie miałam. Liczyłam tylko na to, że nie będę musiała porozumiewać się z nimi po niemiecku i że mają dużo cierpliwości.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Na narty samolotem. To się opłaca!
Tyrolska rzeczywistość dla początkujących okazała się znacznie bardziej przyjazna, niż mogłam się spodziewać. Od pierwszego kroku, czyli wypożyczalni sprzętu, przez obsługę wyciągów, instruktorów, których na obu lodowcach było naprawdę mnóstwo, po przygotowanie tras i kulturę na stokach, przerosła wszystko, czego mogłam się spodziewać. Jedyne, na czym musiałam się skupić to instruktor, który już pierwszego dnia uznał, że czas porzucić strefę dla uczniów i ruszyć na trasę. Potem była już tylko nieziemska jazda na nartach!
Nie tylko dla narciarzy
Oczywiście miałam plan B. W końcu tych desek mogłam przecież wcale nie pokochać. Poza tym lubię różnorodne doznania, więc bardzo liczyłam na pozanarciarskie atrakcje w regionie, który odwiedziłam pierwszy raz w życiu. Szusowanie okazało się na tyle pociągające, że zdecydowaną większość czterech dni w Tyrolu spędziłam jednak na stoku, ale znalazłam też czas na inne przyjemności takie jak jedzenie, korzystanie ze strefy relaksu w hotelu oraz odkrywanie cudów tyrolskiej natury.
Czasu było niewiele, ale wiedziałam, że jedno miejsce po prostu muszę zobaczyć — Pałac lodowy Natur Eis Palast w pobliżu platformy widokowej Gefrorene Wand (3250 m n.p.m.) na lodowcu Hintertux. Wejście do tej lodowej krainy jest zupełnie niepozorne. Nieładne drzwi ukryte w grubej warstwie śniegu leżącej na zboczu lodowca. Jednak to, co się kryje za drzwiami, to prawdziwe cudo natury. Fantazyjne formy lodowe pięknie podkreślone przez barwne światła, wąskie lodowe korytarze i polodowcowe jezioro, po którym można się przepłynąć niewielką łódką, robią piorunujące wrażenie.
Podobnie jak opowieści przewodników, w tym odkrywcy tej naturalnej szczeliny lodowcowej Romana Erlera i świadomość, że 30 metrów nad głową przebiega trasa, po której właśnie szusują narciarze.
Kuchnia po tyrolsku
Pomiędzy szusowaniem i zwiedzaniem trzeba było jeść. O kuchni regionu przed wyjazdem nie wiedziałam zbyt wiele. A już na pewno nie przyszło mi do głowy, że stanowi ona tak ważny element życia w tej części Austrii. A jednak. Każdy posiłek trwał przynajmniej tyle, co kolacja wigilijna. Ze zdziwieniem rejestrowałam fakt, że każda grupa - czy to rodzina, czy ekipa znajomych - spędza przy stole dwie, trzy godziny.
To forma rytuału. Na stole pojawiają się kolejne dania (czasem podane tek, że aż dech zapiera), leje się wino, co ciekawe lokalne, które od pewnego czasu cieszy się coraz większą sławą (zasłużenie), toczą się rozmowy, wybucha śmiech. Po całym dniu na stoku (wiele osób, które wieczorami spotykałam w restauracji, wracało ze mną z lodowca ostatnim autobusem), wieczorna kolacja była drugim kluczowym punktem programu.
Samo jedzenie z resztą też okazało się przygodą. Widać, że tutejsi restauratorzy stawiają przede wszystkim na lokalne, sezonowe produkty. W menu znajdziemy zwykle tradycyjne dania regionu: pyszny rosół z knedlem, knedle z serem, szpinakiem czy speckiem, czyli lokalną wędzoną szynką. Poza knedlami są też inne mączne klasyki np. szpecle i oczywiście mięsa np. w formie zapiekanki Tiroler Gröstl.
Lista jest oczywiście znacznie dłuższa, a cztery dni to zdecydowanie za mało czasu, żeby odkryć przynajmniej połowy tutejszych smakołyków.
Tyrolski sezon
Podczas mojego pobytu na górnych stacjach były grube śnieżne czapy, jakich w Polsce nie widziałam od lat. Podpytałam lokalsów, kiedy najlepiej tam wracać, by nie jeździć wśród tłumów. Tyrolscy instruktorzy i doświadczeni narciarze, z którymi miałam okazję spędzić ten wyjazd, uświadomili mi, że w tzw. sezonie, jest mnóstwo okresów, kiedy można się cieszyć dużym luzem na stokach, tańszymi skipassami i obniżonymi cenami w pensjonatach. Zarówno styczeń, jak i marzec to czas, kiedy obłożenie zwykle jest mniejsze, a niezapomnianym przeżyciem — zdaniem znawców regionu — jest majówka na lodowcu w austriackim Tyrolu. W niektórych ośrodkach można jeździć nawet latem, choć o tej porze roku wiele osób zmienia narty na rower.
Co bardziej odważni korzystają też z innej atrakcji Tyrolu — lotów na paralotni. Zimą nie miałam okazji, ale latem na pewno tu wrócę, żeby zobaczyć te wspaniała widoku w innej szacie i z innej perspektywy.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.