O Polakach mówił cały świat. "Pojawiło się marzenie i nie potrafiliśmy zrezygnować"
Siedmiu wspaniałych, własnoręcznie zrobione kajaki, chleb w puszkach i wielkie marzenie - od tego w 1979 roku zaczęła się spektakularna wyprawa kajakowa studentów Akademii Górniczo-Hutniczej. O Polakach mówił cały świat, a dziś - cztery dekady po zakończeniu ekspedycji - nakręcono na jej temat film "Godspeed, Los Polacos!". W dniu premiery rozmawiamy z jej kierownikiem - Andrzejem Piętowskim.
Młodzi Polacy w ramach Canoandes ’79 - '81 zorganizowali 23 spływy rzekami obu Ameryk, 13 z nich pokonując po raz pierwszy w historii, w tym Rio Colca płynącą w najgłębszym kanionie na Ziemi, w Peru. W tle, a czasem w roli głównej wyprawy, burzliwa historia Polski, która na zawsze zmieniła życie młodych podróżników.
Cztery dekady po zakończeniu ekspedycji, o której głośno było na całym świecie poza Polską, mamy szansę dołączyć do młodych kajakarzy i odbyć z nimi podróż w czasie i przestrzeni. Wszystko za sprawą nakręconego niedawno filmu: "Godspeed, Los Polacos!". Pokazy tego przejmującego dokumentu - pod honorowym patronatem Polskiego Związku Kajakowego, odbędą się już 28 października, w wybranych kinach sieci Multikino.
Magda Bukowska: Czy "Godspeed, Los Polacos!" to film dla miłośników ekstremalnych wypraw, podróżników, czy jest adresowany do szerszej widowni?
Andrzej Piętowski: To film dla wszystkich. Wielowymiarowy, wielowątkowy. Myślę, że każdy znajdzie w nim coś dla siebie. Ten film jest jak lustro, w którym możemy się przejrzeć albo jak soczewka, pozwalająca nam zajrzeć daleko w przeszłość, jednocześnie zabierając widzów do miejsc, których być może nigdy nie zobaczą. Dla mnie największą wartością tego dokumentu jest jego wielopłaszczyznowość. Z jednej strony to opowieść o ekstremalnej wyprawie kajakowej po dzikich rzekach obu Ameryk. Nasze przeżycia, trudności, odkrycia są kanwą tej narracji.
Pamiętajmy jednak, że wszystko dzieje się na przełomie lat 70. i 80., kiedy, jak pięknie ujął to reżyser filmu Adam Nawrot, w Polsce odbywa się czwarta rewolucja społeczna XX wieku. Najpierw był Gandhi w Indiach, potem Mandela w Południowej Afryce, Martin Luter King w USA i Wałęsa z całą Solidarnością w Polsce. Te wątki cały czas się przeplatają, bo też miały ogromny wpływ na naszą wyprawę. Dla osób starszych jest to podróż sentymentalna, do czasów walki o wolność, za którą wielu z nich zapłaciło wysoką cenę. Dla młodych to doskonała okazja, by zrozumieć, że świat, w którym dziś żyją nie jest oczywistością. Wiele lat temu ludzie walczyli o niego często ryzykując nawet życiem.
Co się takiego stało, że o wyprawie, która odbyła się 40 lat temu, dopiero teraz powstał film dokumentalny?
Jakieś cztery lata temu przyszli do nas młodzi ludzie - Adam i Sonia - i powiedzieli, że planują nakręcić ten film. Mówili po polsku, choć urodzili się w USA. Ich rodzice wyemigrowali w latach 80. Trafili do Jurka Majcherczyka, który był ich sąsiadem i dzięki jego opowieściom dowiedzieli się o nas. Dla mnie był to prawdziwy szok i ogromna radość. Jakieś niezwykłe deja vu. Nagle się okazało, że te wszystkie pudła z dokumentami, zdjęciami, godziny nakręconych podczas spływów filmów, kogoś interesują.
Odrodziliśmy się w tym filmie jak feniks z popiołów. Wróciły dawne emocje, wspomnienia o wyprawie, o której kiedyś naprawdę było głośno niemal wszędzie, tylko nie w Polsce. Cenzura wymazała nas na blisko 9 lat. W kraju, byliśmy znani tylko tym osobom, które miały dostęp do magazynów zagranicznych wydań National Geographic czy Księgi Rekordów Guinnessa. Młodzi filmowcy byli ciekawi naszej wyprawy, ale przede wszystkim chcieli zrozumieć to co opowiadali im rodzice - czym była Solidarność, walka o wolność i dlaczego musieli za nią zapłacić wysoką cenę jaką jest emigracja.
Wspomniał pan, że wróciły emocje i wspomnienia. Myślę, że taka eskapada jest czymś unikatowym bez względu na czasy, ale w PRL-u musiała być czymś niewyobrażalnym. Jak to się w ogóle stało, że wyruszyliście w taką szaloną podróż?
Jako studenci AGH stworzyliśmy Akademicki Klub Kajakowy "Bystrze". Organizowaliśmy szkolenia, spływy, obozy, wyprawy. Pływaliśmy po polskich rzekach, odwiedzaliśmy kraje demoludów - Rumunię, potem Jugosławię. Podchodziliśmy do tego bardzo poważnie. Jako prezes wiem, ile to było pracy, dwa urlopy dziekańskie wziąłem na rozwijanie naszego klubu. Ale czas studiów się kończył, a tym samym okres wypraw, nauki i beztroski.
Chcieliśmy pożegnać ten etap naszego życia w jakiś wyjątkowy sposób. Planowaliśmy wielką wyprawę. Na spotkaniu klubowym rozmawialiśmy o Włoszech, może Hiszpanii, aż wpadł spóźniony Janusz Szwaracki i rzucił: jedźmy do Argentyny! Zabrzmiało to mniej więcej tak, jakby dziś ktoś zaproponował lot na księżyc. Ale pomysł zakiełkował. Pojawiło się marzenie i nie potrafiliśmy zrezygnować z jego realizacji.
O organizowaniu tej wyprawy mógłbym napisać książkę. W skrócie powiem, że przez dwa lata cały klub zdobywał materiały - o każdy kawałek brezentu trzeba było pisać, wnioskować, prosić. Sami zbudowaliśmy prymitywne kajaki z włókna szklanego. Niezbędne mięso w puszkach w tamtych czasach było wyzwaniem, gdy sklepy świeciły pustymi półkami. Nawet chleb załatwialiśmy wojskowy w puszkach. To były tysiące listów, telefonów, wizyt. Bardzo pomogło nam biuro podróży ALMATUR i Polski Związek Kajakowy.
W końcu udało nam się zgromadzić niezbędny ekwipunek. Kiedy odpływał statek, zgromadziliśmy 23 tony wyposażenia - m.in STAR 66 z przyczepą i 21 kajaków. Tyle tylko, że statek odpływał nie do Argentyny, jak pierwotnie zakładaliśmy, a do Meksyku skąd ruszyliśmy na podbój amerykańskich dziewiczych rzek.
Wasza wyprawa trwała dwa i pół roku. Są to tysiące przygód, wrażeń, wspomnień. Co z tej wyprawy najbardziej utkwiło panu w pamięci?
Oczywiście mam mnóstwo wspomnień frywolnych, zabawnych, nawet komicznych, ale największy wpływ na to, co przeżywaliśmy w Ameryce miały wydarzenia związane z Polską, a te były w większości dramatyczne, choć nie wszystkie. Najpierw była wielka radość, gdy w Gwatemali wpadła nam w rękę gazeta z wielkim tytułem "Powstała nowa Polska". Solidarność została zatwierdzona przez sąd i wyglądało, że sytuacja w kraju się zmieni. Nałuchiwaliśmy radia dla polskich marynarzy, okrzyków ludzi na ulicach, skandowania "chodźcie z nami", głosów optymizmu i nadziei. Na fali tej ogromnej radości podjęliśmy postanowienie, że nie wrócimy do kraju dopóki nie zrobimy czegoś spektakularnego, co włączy nas w transformację, w budowanie nowej, wolnej Polski.
Kolejne wspomnienie nie jest już tak radosne. 13 maja 1981 roku. Jesteśmy w Peru, mamy schodzić do kanionu Colca, grzebiemy z Piotrem Chmielińskim przy motorze, reszta ekipy jest nad rzeką - robią pomiary wody. Gdzieś gra radio i nagle słyszymy z głośnika, że zamachowiec zaatakował papieża, że Jan Paweł II jest w agonii. Do tej pory pamiętam widok Piotra, który robi się biały, potem zielony, klucz wypada mu z ręki i uderza o kamienie. Pędzimy do kolegów, obwieścić co się stało. Całą noc słuchamy radia. Herbata zamarza w kubkach, a my czekamy na lepsze wieści.
Za chwilę mamy zejść do najgłębszego kanionu świata, doskonale wiemy, że ryzyko jest ogromne. Jako kierownik wyprawy powinienem poprosić resztę, by podpisali oświadczenia, że schodzą do Colki na własne ryzyko. Nie muszę. Wszyscy czujemy, że musimy to zrobić. Dwa dni później jesteśmy na wodzie, ruszamy 100-kilometrowym, nieznanym odcinkiem bardzo niebezpiecznej rzeki. Po 31 dniach z kanionu wypływamy żywi, szczęśliwi i kompletnie bez pieniędzy. W sumie mieliśmy 96 centów.
Ale o naszej wyprawie jest głośno. Ministerstwo Turystyki i Przemysłu organizuje konferencję prasową. Żeby na nią dotrzeć, musimy pożyczyć 20 litrów benzyny. I wtedy rusza fala, która rozlewa się po całym świecie. Wszyscy ekscytują się naszym odkryciem. Są czerwone dywany, rząd zaprasza nas do Machu Picchu i opłaca noclegi w ruinach. W Limie przyjmuje nas prezydent Peru, Fernando Belaúnde Terry i kwateruje nas w pięciogwiazdkowym hotelu, gdzie w dwa tygodnie piszemy przewodnik po ich górskich rzekach. Do tej pory nie pojawiło się drugie takie wydawnictwo.
Jesteśmy na fali, wszystko układa się wspaniale, a my zbieramy się do powrotu do kraju. Wcześniej chcemy jeszcze zdeponować sprzęt, bo planujemy za rok powrócić, by zbadać kilka rzek tworzących Amazonkę.
Jest grudzień 1981 roku. Jechaliśmy akurat do Arequipy by zostawić kajaki, kiedy ujrzałem gazetę z wielkim nagłówkiem: "Wojna w Polsce". Wybuchł stan wojenny. Wiedzieliśmy już, że teraz do Polski nie wrócimy, ale chcieliśmy coś zrobić, pomóc internowanym i ich rodzinom. Założyliśmy w Limie wraz z Mario Vargasem Llosa Komitet Obrony Solidarności, organizowaliśmy koncerty, marsze niepodległości, zbieraliśmy pieniądze, które trafiały do kraju. Oznaczało to, że nasza wyprawa stała się ruchem politycznym, co dla nas brzmiało: emigracja.
Czyli decyzja o wyprawie na kajakową eskapadę do Ameryki zadecydowała o całym waszym życiu?
W zasadzie tak. Z Limy musieliśmy uciekać przed bojówkami komunistycznymi. Jedna z nich wpadła do naszego mieszkania cztery godziny po tym, jak ostatni uczestnicy wyprawy ruszyli do USA. Emigracja nie była dla nas żadnym wyborem, była koniecznością. Przez dwa lata podróżowania mieliśmy wiele okazji, by poprosić o azyl, uciec z Polski, nikt z tego nie skorzystał. Z pewnością nie był to scenariusz, który braliśmy pod uwagę. Emigracja nie jest rzeczą łatwą.
W Polsce stan wojenny - najciemniejszy czas w moim życiu. W Ameryce - z niedawnej podróżniczej sławy, uczestnika odkrywczej wyprawy do kanionu Colca, która została uznana za jedno z najważniejszych wydarzeń odkrywczych XX wieku, zmieniam się w małego szaraczka, który śpi w polskiej bibliotece w Nowym Jorku, a potem zajmuje się remontami domów, do których nigdy nie miałem serca.
Sytuacja zmieniła się, gdy ukończyłem w Ameryce studia. Przez kolejnych ponad 30 lat pracowałem jako nauczyciel matematyki, a w wakacje zabierałem wolontariuszy do Peru nad Colkę, gdzie założyłem letnią szkołę języka angielskiego, aby tamtejsze dzieciaki mogły pracować w turystyce i nie być zdane na wegetację w slumsach dużych miast. Szkoła działa już 20 lat i jestem bardzo dumny z tego projektu.
Widzę, że choć 40 lat temu uciekał pan z Limy, tak naprawdę nigdy nie opuścił pan kanionu Colca na dobre.
Wracam tam każdego lata. Rzekę przepłynąłem 5 razy. Największą wyprawę - około 30 badaczy - zorganizowałem w 2000 roku pod patronatem National Geographic Society i Instytutu Smithsonian z Waszyngtonu. Jej celem było odnalezienie najdalszego źródła Amazonki, które znajduje się na północnej ścianie kanionu. Udało nam się do niego dotrzeć, zmierzyć dokładnie punkt, z którego wypływa pierwsza kropla rzeki - ta, która pokona najdłuższą drogę - blisko 7 tys. kilometrów, zanim dotrze do Atlantyku. Podobnie jak Piotr Chmieliński, który jako pierwszy człowiek wiosłował całą jej długość.
Z kolei w 2006 roku poprowadziłem dwie wyprawy badawcze, które dokonały pomiarów szczytów obok kanionu i punktów w rzece, tak by określić przewyższenia. Te pomiary są dziś na Peruwiańskich mapach, a my wiemy, że kanion Colca po stronie północnej ma blisko 4200, a po lewej 3600 metrów wysokości, czyli jest dwa razy głębszy niż Wielki Kanion w Stanach Zjednoczonych.
Dziś jednak, bardziej niż na własnych wyprawach, skupiam się na wspieraniu młodych podróżników. Jako członek The Explorers Club i wiceprezes polskiego oddziału tej prestiżowej organizacji, zabiegam o to, by polskie wyprawy dostawały dofinansowania i ruszały w świat pod legendarną flagą klubu, by tam dokonywać kolejnych odkryć.