Polka w Peru. "Po 16 latach wracam do kraju"
Peru pozostaje zamknięte dla zorganizowanych grup turystycznych. Niektórzy stracili nadzieję na powrót do normalności. - Życie w dużym mieście, bez pracy stało się obciążeniem nie do uniesienia. Matki z dziećmi uciekały z Limy przez góry, do dżungli, by jakoś przeżyć. Szły piechotą, bo transport publiczny nie funkcjonował – relacjonuje Martyna Kloska, lokalna przewodniczka, która po 16 latach w Peru wraca do Polski.
Marta Podleśna: Na ile decyzja o powrocie do Polski jest związana z pandemią?
Martyna Kloska: Nie da się ukryć, że gdyby nie pandemia, restrykcje z nią związane oraz polityczna niepewność, to nie myślałabym na poważnie o powrocie. Gdyby Peru otworzyło się na turystów, a dzieciaki wróciły do szkół, prawdopodobnie taka decyzja by nie zapadła. Grupy już latają, chociażby do Meksyku czy sąsiedniego Ekwadoru, a u nas cały czas są pustki. Teraz doszło zagrożenie brazylijską mutacją wirusa. Szczepienia na początku szły zbyt wolno, więc perspektywy były pesymistyczne, ale akcja nabrała tempa.
Grupy jesienne to wielki znak zapytania, a po jesieni nastaje pora deszczowa, więc to już nie jest dobry moment na przyjazd. Pozostanie w zawieszeniu przez kolejny rok chyba nie ma sensu. Żyjemy oszczędnie, ale powoli zapasy się kończą, więc czas na odważne decyzje. Prawda jest taka, że mogłam tu żyć po swojemu i było mi z tym dobrze. Jednak teraz sytuacja jest na tyle trudna, że lepszej okazji na powrót do Polski raczej nie będzie.
Turystyka jest zamrożona. Jakie są perspektywy na kolejne miesiące?
Bardzo trudno na to odpowiedzieć, bo sytuacja zbyt często się zmienia. Chociaż wróciły prawie wszystkie połączenia międzynarodowe, to nadal konieczny jest test na COVID-19. Przylatują jedynie turyści indywidualni, którzy nie przejmują się wirusem albo zyskali tymczasową ochronę po przejściu choroby lub już się zaszczepili.
Rząd wprowadził przepisy, ale nie ma możliwości ich egzekwowania. Restauracje i hotele działają, ale w ograniczonej zajętości. Część obiektów niestety zbankrutowała. Wypracowane są bezpieczne procedury przyjmowania gości, ale obowiązująca długo kwarantanna skutecznie eliminowała większy napływ turystów. Teraz wszystko się otwiera na nowych zasadach. Machu Picchu jest otwarte, pociągi do Aguas Calientes jeżdżą. Ustalane są zasady procentowe - ilu turystów może być wpuszczonych do konkretnych obiektów. Zależy to od aktualnego poziomu zakażeń i koloru strefy, w jakiej dane miasto czy obiekt się znajduje.
Nastąpił masowy odpływ ludzi z turystyki. Czy można liczyć na odnowienie usług w jakości jak sprzed pandemii?
Faktycznie większość przebranżowiła się. Przewodnicy czy lokalny personel poszukali pracy w sprzedaży albo przy produkcji jedzenia. Musieli znaleźć sposób na życie, bo państwo nie dało im żadnego wsparcia. Nie było tarcz pomocowych. Na jesieni zeszłego roku zaczęto wspierać turystykę krajową. Nie miało to jednak większego znaczenia, bo turystyka krajowa to ułamek całości. Powstały inicjatywy prywatne, które pomagały ludziom w otwarciu nowych działalności. Nie wiadomo, kto wróci do branży, więc turystykę trzeba będzie odbudowywać od podstaw, bo zabraknie specjalistów. Być może nie będzie z kim pracować, bo lokalni kontrahenci wraz z zamknięciem działalności pozbyli się mebli, komputerów, sprzętu i oczywiście pracowników.
Nikt nie wie, które firmy powrócą na rynek. Wejdą nowi, być może dużo mniej doświadczeni. Trzeba będzie ich dopiero doszkolić i nauczyć obsługi zagranicznych turystów.
Zeszłoroczne doniesienia o sytuacji w Peru po lockdownie były dramatyczne. Areszt domowy, godzina policyjna, utrata miejsc pracy, bieda i odpływ ludzi z miast. Od lat mieszkasz w Limie, jakie były twoje obserwacje?
Pod koniec zeszłorocznej kwarantanny było tragicznie. Ludzie stracili pracę, sprzedawcy uliczni nie mieli jak zarobić na życie. Trzeba pamiętać, że duża część populacji żyje tu z dnia na dzień. Nie mają oszczędności, dzięki którym mogliby spokojnie przeczekać ponad 3 miesiące kwarantanny. Nie mieli za co kupić podstawowych produktów spożywczych. Pozostał im wybór, czy ryzykują zarażeniem, czy też powoli zaczynają umierać z głodu. Więc wyszli, nawet po to, by żebrać. W Peru jest dużo uchodźców z Wenezueli, którzy pracują w szarej strefie. Oni też nie mieli szans na pracę w czasie pandemii. Życie w dużym mieście bez pracy stało się obciążeniem nie do uniesienia. Matki z dziećmi uciekały z Limy przez góry do dżungli, na prowincję, by jakoś przeżyć. Szły piechotą, bo cały transport osobowy był wstrzymany, jeździły tylko ciężarówki z zaopatrzeniem. Były miesiące, że w Peru było naprawdę dramatycznie.
A ci, co zostali - jak wyglądało ich życie w Limie?
Pierwsza fala, w zeszłym roku to był okres najtrudniejszy, bo przez ponad trzy miesiące trwała narodowa kwarantanna. Wprowadzono dni, kiedy z domu mogą wyjść tylko kobiety albo tylko mężczyźni, w niedziele i święta w ogóle nie wolno było wychodzić. To był w praktyce areszt domowy. Wprowadzono godzinę policyjną, która zaczyna się o 21.00. Zakazane były wszelkie spotkania, nawet z rodziną mieszkającą w innej dzielnicy. Dzieci mogły wyjść z domu tylko na pół godziny i to na odległość nie dalszą jak 500 metrów.
Od stycznia 2021 była kolejna kwarantanna, akurat w okresie peruwiańskich wakacji, które zaczęły się przed Bożym Narodzeniem. Dzieci nie mogły skorzystać z plaż, parków i swobodnych wyjazdów. Teraz wprowadzono wymóg noszenia podwójnych maseczek.
Zamknięte plaże, podwójne maseczki?
Tak, należy nosić dwie naraz. I to nie jest rekomendacja a obowiązek. Był nawet moment, kiedy obowiązkiem było noszenie dwóch maseczek, a na nie jeszcze plastikową osłonę zwaną przyłbicą. To na szczęście trwało krótko, bo ludzie mieli dość. Natomiast plaże zostały zamknięte w sezonie, kiedy jest ciepło, można się opalać i wejść do wody. Pewno niedługo je otworzą, gdy będzie już na tyle zimno, by nie móc z nich skorzystać. Jest w tym jakaś logika. Rząd panicznie boi się większej liczby zarażeń i zachorowań, bo system zdrowia upadł już dawno. Dlatego co dwa tygodnie dostajemy nowe wytyczne, co wolno a czego nie.
Czy Peruwiańczycy stosowali się do tych zakazów?
Tak, oczywiście, szczególnie na początku. Podeszli do tego na poważnie, bo zostali poważnie zastraszeni. Były mandaty i reperkusje związane z łamaniem przepisów. Sąsiedzi donosili jeden na drugiego, ludzie po prostu bali się. Osoby związane ze służbą zdrowia posiadały specjalne przepustki, które pozwalały im na swobodne poruszanie się, głównie na trasie dom – praca. Niedawno wprowadzono ponownie zakaz wyjść w niedziele. Mój znajomy, który o tym zapomniał, wyszedł i został zatrzymany przez policję.
Do supermarketu czy transportu publicznego po prostu nie wpuszczą cię bez dwóch maseczek. Jednak, jeśli chodzi o przestrzeganie godziny policyjnej, czy ograniczenia spotkań to sporo zależy od dzielnicy. W mojej okolicy już mało kto się tym przejmuje. Wszyscy chcą wrócić do normalnego życia.