Ostatni kanibale. Z wizytą u plemion Papui Zachodniej
Mózg, jako największy przysmak, dostawała starszyzna plemienna. Dłonie i stopy - osoby starsze. Wnętrzności: serce i wątrobę zjadały dzieci, a reszta była sprawiedliwie dzielona pomiędzy wszystkich członków klanu. Czy uwierzycie, że kanibalizm praktykowano jeszcze osiem lat temu?
Uwaga, to opowieść grozy, tylko dla ludzi o mocnych nerwach! Snuł ją w białostockim klubie Fama, w ramach spotkań podróżniczych Ciekawi Świata, podróżniczy duet Dos Gringos, czyli Alicja Kubiak i Jan Kurzela. Przemierzają świat off-road, kładąc nacisk na poznawanie ginących kultur i natury. Są autorami bloga oczamidosgringos.com, licznych artykułów i książek, m.in. "Indonezja. Ludożercy wczoraj i dziś".
Indonezję i Wietnam odwiedzili w 2017 roku. Na Papui Zachodniej zapuścili się do plemion, do których rocznie dociera około 200 osób (trzykrotnie mniej niż wspina się na Mount Everest). Do Dani zamieszkujących piękną dolinę Baliem, zwanych Ludźmi Ptakami, ale też do plemion z ciemną, wstydliwą kartą historii - Korowajów i Asmatów - ostatnich ludożerców, łowców głów. Mieszkali z nimi, poznali ich zwyczaje i… nie bali się zadawać trudnych pytań.
Ludzie Ptaki
Dolina Baliem jest bajeczna, otaczają ją majestatyczne góry, a z każdym krokiem oddalającym podróżników od miasta - cywilizacji czuli się jakby cofali się o kilkaset lat. Wchodzili do wiosek otoczonych płotem z liści palmowych, zaglądali do skromnych domów, z klepiskiem i miejscem na małe ognisko. Mężczyźni do dziś chodzą tam ubrani wyłącznie w pióropusze i koteki (osłony na penisa wykonane z owocu rośliny dyniowatej). Dani wierzą, że pochodzą od ptaków, co odzwierciedlają w ubiorze.
W specyficzny sposób przeżywają żałobę. Kobiety obcinają sobie palce u rąk, a mężczyźni - kawałek ucha. Bywają zawistni. Przez całe lata, zanim policja i misjonarze ostro nie sprzeciwili się okrucieństwu, toczyli między sobą zażarte bitwy, zdolni wymordować podczas jednego starcia ponad sto osób. Zdobyte ciało wroga było traktowane bez pardonu - kładzione koło ogniska, odzierane przez kobiety z broni i ozdób, skopane i oplute (po to, by wygonić z niego ducha). Za to zasłużonych wodzów Dani mumifikowali, wędząc przez nawet kilka lat dymem. Kanibalizm? Czy się zdarzał? Hmm, to sprawa mniej pewna.
Za to następni gospodarze Alicji i Jana wyprzeć się tego nie mogą.
Ludzie Drzew
Nie było łatwo dotrzeć do Korowajów - najpierw wiele godzin podróżowali szybką łodzią do jednej z rządowych wiosek, a potem przedzierali się przez bagnistą dżunglę, przez chmary komarów, brodząc po kolana, a czasem po pas w wodzie z pijawkami, z plecakami na głowach, w padającym deszczu. Aż dotarli do klanów mieszkających na prostych i silnych drzewach żelaznych, budujących swe domy nawet na wysokości 38 metrów. Im wyżej, tym lepiej - wychodzą z założenia Korowajowie. Wyżej nie ma tyle insektów, wieje lekki wiatr, z daleka widać kto się zbliża i duchy są mniej aktywne. Gospodarze z politowaniem patrzyli jak "sieroty z cywilizacji" gramolą się do ich podniebnych domów po chwiejnych drabinach, asekurowani linkami. Sami wskakują szybko i lekko (ważą do 45 kilogramów), na bosaka, podśpiewując. Świat usłyszał o nich w 1974 roku, a parę lat później przyjechali misjonarze. Na miejscu zastali… kanibali.
Dziś to temat drażliwy, bo Korowajowie uważają się za protestantów, rozumieją, że nie był to dobry zwyczaj i wolą do tego nie wracać. Niemniej jednak polskim podróżnikom udało się dowiedzieć jaka była geneza kanibalizmu u Korowajów. Otóż bynajmniej nie jedli ludzi z głodu.
- Zapadali na liczne choroby i nie potrafiąc wytłumaczyć sobie tego, co się z nimi dzieje, wierzyli, że w nocy przychodzi do nich zły duch i wyjada im wnętrzności od środka - opowiadała w Białymstoku Alicja Kubiak. Ciągnęła, że po śmierci chorego zbierała się rada starszych i szukała winnego sprowadzenia złego ducha do wioski. Znajdowała go albo wśród swego klanu, albo sąsiednich.
"Winny" - zawsze mężczyzna - był oddawany przez swoich bliskich (do tego stopnia nikt nie chciał mieć konszachtów ze złym duchem!), przywiązywany do pala na środku wioski i zabijany nad rzeką strzałem z łuku w głowę. Uwaga, co działo się potem: - Wyjmowano mózg, który jako największy przysmak (po ugotowaniu) dostawała starszyzna plemienna. Dłonie i stopy, jako stosunkowo miękkie, otrzymywały osoby starsze. Wnętrzności: serce i wątrobę zjadały dzieci, a reszta była sprawiedliwie dzielona pomiędzy wszystkich członków klanu - opowiadała podróżniczka, dodając, że podział ciała wyglądał z grubsza tak samo u wszystkich ludożerców.
Smak człowieka Korowajowie porównywali do smaku młodego kazuara (ptaka nielota).
- Pytaliśmy, czy nie było im żal zjadanego znajomego. Absolutnie nie. Nie uważali, że zjadali człowieka, tylko tego złego ducha, który w nim zamieszkał - wspominają podróżnicy. Przebywali u Korowajów w 2017 roku, a ostatni zapisany przypadek kanibalizmu na tych ziemiach, dokładnie w tej dżungli miał miejsce w… 2012 roku.
Najbardziej krwawe plemię świata
Jeszcze bardziej przerażające zwyczaje mieli Asmaci, skądinąd esteci, najsłynniejsi rzeźbiarze Pacyfiku, do których na jesienne festiwale sztuki zjeżdżają się kolekcjonerzy z całego świata. Żyją w domach na palach i pomostach nad brzegiem morza Arafura, inaczej jak drogą wodną nie można się do nich dostać. Mimo że u nich kanibalizm zanikł w latach 70-tych XX wieku, wciąż silnie zakorzeniony jest w umysłach i często stanowi motyw przewodni rzeźb.
Dziś Asmaci żyją spokojnie, łowiąc ryby i uprawiając palmy sako, ale wciąż pokutuje o nich opinia krwawego, mściwego plemienia. By zasłużyć na szacunek, mężczyzna musiał ściąć co najmniej jedną głowę wroga. Powodami do ludożerstwa były zemsta oraz szacunek, a formą zemsty doskonałej, wręcz idealnej był zwyczaj występujący tylko u nich i przyprawiający o gęsią skórkę. Mianowicie porywali z wioski wroga małego chłopca, adoptowali go, karmili, dbali i troszczyli się jak o własne dziecko, tylko po to, by - jak podrośnie - zabić go i zjeść.
W domach Asmaci trzymali dwa rodzaje czaszek. Te malowane i ozdabiane koralikami to czaszki ich bliskich, opiekujące się nimi. A te z dziurą w potylicy, przez którą wyciągano mózg - czaszki wrogów. Czaszkę wodza brał do domu najstarszy syn, by służyła mu jako poduszka i by mógł przez sen wchłonąć ojcowską mądrość. Jak mówią polscy podróżnicy, misjonarzom udało się nawrócić okrutnych kanibali, przemawiając do ich wyobraźni dobrze znanym motywem - spożywania przez chrześcijan ciała i krwi Chrystusa…
O strachu i o tym, co silniejsze
Bardzo byłam ciekawa, tak po ludzku, a nawet po babsku, czy Alicja nie bała się podczas tak ekstremalnej wyprawy. Zapytałam ją o to.
- Szczerze, to nie - odpowiedziała. - Niebezpieczeństwo czyha na nas zawsze i wszędzie, nawet pod własnym domem. Nie sposób ruszyć się gdzieś tak daleko i się bać, bo wtedy zwyczajnie nic się nie zrobi. Natomiast trzeba uważać, słuchać miejscowych, nie narażać się niepotrzebnie samemu na jakieś kłopoty. Poza tym wiem, że to brzmi dziecinnie, ale ja nigdzie nie idę sama. W najgłębszą dżunglę czy do najbardziej wojowniczego plemienia wchodzę zawsze razem z mężem. Jasne, że w razie czego nie będzie w stanie zrobić nic, żeby mi pomóc, ale przynajmniej świadomość tego, że jest i że w razie konieczności przynajmniej nie ucieknie - dużo daje. Przynajmniej mi. Poza tym jesteśmy też w towarzystwie przewodnika i zdajemy się na niego. A jeśli pomimo tego coś by się zadziało, no to trudno.
- Czy był taki moment, kiedy rzeczywiście zagrożenie było realne? - chciałam wiedzieć.
Przyznała, że takich momentów było nawet kilka, były to niebezpieczne miejsca, a wtedy bez dyskusji i bez zwłoki trzeba robić, co przewodnik każe. - Największe zagrożenie było chyba w wiosce Asmatów, tam, gdzie zjedzono Rockefellera. Bo go zjedzono, tak wierzą miejscowi i są o tym bardzo przekonani - dodaje Alicja Kubiak.