Pokochała Masaja i została na Zanzibarze. "Nic tu o świętach nie przypomina"
Kiedy postanowiła polubić zimę, wyjechała na trzytygodniowy urlop na Zanzibar. W styczniu minie rok od momentu, gdy zamieszkała na wyspie. Tam znalazła swoje miejsce na ziemi i miłość - nie tylko do Zanzibaru. Z Ma Tarą Devi (Elżbietą Gumińską) rozmawiamy o życiu na gorącej wyspie, tradycyjnych zaślubinach i świętowaniu na Zanzibarze.
Magda Bukowska: Zwykle ludzie, którzy wyprowadzają się za granicę, planują to z dużym wyprzedzeniem. Twoja przeprowadzka na Zanzibar była całkowicie nieplanowana i spontaniczna. Jak to się stało?
Ma Tara Devi (Elżbieta Gumińska): Wyjechałam w styczniu tego roku. Zawsze trochę podróżowałam i nawet miałam taki pomysł, żeby przez jakiś czas pomieszkać gdzieś poza Polską. Jednak potem wybuchła pandemia i właściwie nie ruszałam się z domu. Przyjęłam to z pełną akceptację i postanowiłam, że jakoś polubię zimę - nie tylko wtedy, kiedy jadę na narty (śmiech). I kiedy już okrzepłam w tym pomyśle, pojechałam na krótki wypad na Zanzibar. W planach były trzy tygodnie i powrót do Polski, ale gdy tylko wysiadłam z samolotu i jechałam taksówką przez wyspę, od razu poczułam, że to jest wyjątkowe miejsce. Każdy kolejny dzień tylko mnie w tym utwierdzał.
Pokochałam klimat, poczułam więź z mieszkańcami wyspy, muzyką. Trudno to opisać. Po prostu gdzieś we mnie pojawiło się takie wielkie wow, poczucie szczęścia, które z każdym kolejnym dniem narastało. Od pierwszej chwili na Zanzibarze wszystko mi sprzyjało, działo się naturalnie, bez wysiłku. I tak po niespełna dwóch tygodniach, kupiłam na wyspie ziemię, a po kilku kolejnych po prostu się zakochałam.
Już nie tylko w Zanzibarze?
(Śmiech) Nie. W Masaju. A kiedy do miłości, którą od pierwszego dnia poczułam do miejsca, dołączył wątek romantyczny, po prostu postanowiłam zostać.
Po blisko roku jesteś zadowolona z tej decyzji?
Bardzo. Jestem na swoim miejscu, z ukochanym człowiekiem, w którym codziennie odnajduję kolejne powody do zachwytu i który został moim mężem. Czuję, że rozwijam skrzydła.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Sztuka podróżowania - DS4
Ślub braliście na Zanzibarze czy przyjechaliście do Polski?
Oficjalny ślub wzięliśmy na wyspie. To taka uboższa wersja naszego ślubu cywilnego. Formalność. Przyszliśmy do urzędnika, podpisaliśmy papiery i staliśmy się małżeństwem.
Wyobrażam sobie, że ceremonia zaślubin z Masajem będzie bardziej tradycyjna, obrzędowa.
Taką ceremonię czy raczej celebrację połączenia się dwóch osób też mieliśmy. Odbyła się w wiosce w Tanzanii, z której pochodzi mój mąż i w której mieszka jego rodzina.
Jak wygląda taka uroczystość?
Tradycyjnie masajskie śluby zwykle są aranżowane. Często przyszła panna młoda jest obiecana mężowi już jako bardzo młoda dziewczynka, a pan młody płaci za żonę krowami. Jednak, mimo że pary są swatane przez rodziny i dochodzi do tego kwestia zapłaty, to nie jest tak, że starszyzna nie liczy się ze szczęściem młodych. Przeciwnie.
Masajowie są bardzo czujący i zawsze dbają o siebie wzajemnie. Tam, jeśli ktoś chodzi głodny, to znaczy, że głodna jest cała wioska. Tak jest teraz. Nie ma możliwości, żeby ktoś został bez opieki, bez wsparcia innych członków społeczności. Widać to także w tym zwyczaju wybierania męża. Nikt nie odda mu ręki córki tylko dlatego, że ma więcej krów. Kiedy bliscy zaczynają pertraktacje, pan młody przyjeżdża do rodziny przyszłej żony, żeby wszyscy mogli go poznać. Towarzyszy mu starszy, szanowany mężczyzna, który ręczy za jego charakter, za to, że będzie dbał o żonę, że jest dobrym człowiekiem.
W okresie poprzedzającym ślub rodziny spędzają ze sobą czas, poznają się i dopiero wtedy podejmują decyzję. W pertraktacjach brane są pod uwagę możliwości pana młodego oraz to jakim jest człowiekiem, a nie tylko rekompensata w krowach, którą może wnieść za zabranie z domu córki.
Rozumiem, że w waszej sytuacji wyglądało to zupełnie inaczej?
Zdecydowanie. Choć mój tata ostatnio przypomniał mi, że nadal czeka na krowy (śmiech). To oczywiście żart. Nasza sytuacja była zupełnie inna. Poznaliśmy się na Zanzibarze, zakochaliśmy i pojechaliśmy do wioski męża razem, żebym mogła poznać jego rodzinę, a oni mnie. Dla bliskich męża nie była to łatwa sytuacja i czułam spory dystans. Kiedy jednak rodzina przyjęła argumenty męża, że się kochamy, a on i tak nie będzie w stanie zapłacić za żonę zgodnie z tradycją, dostaliśmy od nich pełną akceptację i zgodę na tradycyjną ceremonię zaślubin.
Jak to wyglądało?
W wiosce mieliśmy taką dwudniową celebrację zaślubin. Rano mężczyźni idą do buszu i wspólnie gotują w wielkich kotłach. Kobiety spędzają czas w wiosce - śmieją się, zajmują dziećmi, rozmawiają. Tego dnia wszyscy wkładają znacznie więcej ozdób niż normalnie. Mężczyźni tradycyjnie jedzą w buszu a jedzenie dla kobiet i dzieci przynoszą do wioski.
Po posiłku Morani, czyli młodzi mężczyźni w randze wojownika oraz młode niezamężne kobiety zaczynają tańczyć. Stoją w szeregach naprzeciwko siebie. Najpierw mężczyźni intonują muzykę, wydając charakterystyczne gardłowe dźwięki. Potem zaczynają się powoli poruszać. Wygląda to tak, jakby przez ich ciała przepływała fala albo przechodził przez nich wąż. Dołączają do nich kobiety. Kiedy już wejdą w pewien rodzaj transu, dodają śpiewy, a w końcu charakterystyczne dla Masajów skoki, które wykonywane są tuż przed dziewczynami. One nie mogą się tych ruchów przestraszyć i odpowiadają śpiewem. Piękny jest finał tego tańca, kiedy kobiety i mężczyźni tańczą naprzeciwko siebie, wykonując bardzo charakterystyczne ruchy ramionami, które przypominają mi trzepot skrzydeł motyla. Dla mnie - bo jako jeszcze niezamężna kobieta, też brałam udział w tym tańcu - było to lekko stresujące, ale też piękne doświadczenie.
Po południu wszyscy się rozchodzą i idą wykonać czekające ich prace - wydoić krowy, nakarmić zwierzęta itd. Ponowne spotkanie następuje w nocy i wtedy tańce oraz śpiewy są jeszcze głośniejsze i intensywniejsze. To ogromna, pierwotna energia. Ważnym elementem naszej ceremonii było spotkanie ze starszyzną. Jej aprobata - zgodnie z tradycją - jest niezbędna, by małżeństwo mogło przebiegać szczęśliwie. Najstarszy mężczyzna opowiedział wspólnocie o naszej sytuacji, którą wcześniej przedstawiła mu mama mojego męża. Kiedy uznali, że nasze małżeństwo jest właściwe, zawołali nas do siebie, czyli do domu wypełnionego po brzegi ludźmi, gdzie modlili się za nas. Kiedy zakończyli modły, otrzymaliśmy błogosławieństwo i usiedliśmy w przedsionku. Tam dostaliśmy po kubku mleka z miodem. Kiedy je wypiliśmy byliśmy już mężem i żoną. Prosty, piękny rytuał, poprzedzony modlitwą i dyskusją starszych czy młoda para ma szansę na szczęśliwe dobre życie.
Żyjecie z dala od rodziny - tak naprawdę od obu rodzin - na Zanzibarze. To trudne?
Z wszystkimi jesteśmy w stałym kontakcie. Do rodziny męża oczywiście mamy znacznie bliżej, ale i tak najczęściej rozmawiamy przez komunikatory. Ja do moich bliskich przyleciałam z wizytą latem. Na szczęście dziś jest znacznie łatwiej mieć stały kontakt mimo odległości. Poza tym Polska jest mi bliska i zamierzam regularnie do niej wracać.
Po pierwsze mam tu rodzinę, a poza tym w Polsce odbywa się Festiwal Kobiet, który jest takim moim dzieckiem i nie wyobrażam sobie rezygnacji z jego organizowania. W tej chwili pracujemy z moimi współkreatorkami intensywnie przez komunikatory, ale w czerwcu, podczas kolejnej edycji, będę na miejscu. Dla mnie jest to bardzo ważne wydarzenie, które pozwala nam, kobietom dotknąć różnych aspektów naszej kobiecości, spojrzeć w głąb siebie, pracować z ciałem, emocjami, doświadczyć tego wszystkiego, na co w codziennym życiu często nie poświęcamy dość czasu i uwagi. Więc planuję być w Polsce już za kilka miesięcy, a w międzyczasie wybiera się do nas moja córka, więc udaje nam się cały czas dbać o te relacje z bliskimi.
Ale na święta do Polski nie wracasz?
Nie. Zostaję na Zanzibarze i bardzo się z tego cieszę. Dla mnie - odkąd pamiętam - grudzień wiązał się z dużym stresem. Ciągłe napięcie, brak czasu, a to zakupy jeszcze trzeba zrobić, a to prezenty, sprzątanie, goście. Potem w pandemii dodatkowy stres - czy można kogoś odwiedzić, zaprosić, czy lepiej się izolować. Nie lubię tej nerwowości i bardzo się cieszę, że na Zanzibarze mogę od tego odpocząć.
I to tak całkowicie. Nic tu o świętach nie przypomina, nic nie powoduje presji, że coś musisz zrobić. W codziennym życiu na wyspie można nawet te święta przegapić. Ostatnio miałam zabawne doświadczenie. Weszłam z gorącej, gwarnej, pełnej chaosu ulicy do przychodni lekarskiej założonej przez Europejkę. W środku oczywiście sterylnie czysto i chłodno, bo klimatyzacja włączona na maksa, a w rogu stoi choinka. Niesamowite zderzenie światów i przypomnienie: oj, niedługo chyba święta.
To znaczy, że 24 grudnia nie będzie żadnej świątecznej kolacji?
Chyba coś będzie. Znajomi z Polski - z którymi mam tu kontakt - rzucili hasło, żeby zorganizować jakieś spotkanie i pewnie tak zrobimy. Nie będzie to jednak wigilijna kolacja z 12 daniami, a raczej spotkanie przyjaciół, wspólne gotowanie, rozmowy.
A jak na Zanzibarze wita się Nowy Rok?
Większość osób jedzie na północ wyspy, na plażę. Są koncerty lokalnych gwiazd, wszystkie kluby są otwarte, jest muzyka i wszyscy tańczą. Niemniej tu też nie ma żadnego napięcia, że trzeba wykupić jakieś wejście, zdobyć bilety, kogoś zaprosić czy zdobyć zaproszenie. Po prostu ludzie wychodzą z domów, wszystko jest czynne, wszędzie jest muzyka, można tańczyć, razem się bawić. Dla mnie to będzie pierwsze witanie Nowego Roku na Zanzibarze i pierwsze święta tutaj, więc jeszcze nie wiem, jak to będzie faktycznie wyglądać. Jednak już dziś mam świadomość, że ominęło mnie to, czego w tym okresie nie lubię, czyli ta szalona gorączka, która sprawia, że człowiek nie ma już siły, by po prostu cieszyć się wspólnym czasem z bliskimi.