Polak na Zanzibarze. "Z pierwszego pobytu na wyspie przywiozłem akt własności domu"
Niespełna pięć lat temu przyjechał na Zanzibar jako turysta. Dziś to do jego hoteli przyjeżdżają goście z Polski. O życiu na rajskiej wyspie, pandemii i budowaniu turystycznej sieci w Afryce, opowiada nam właściciel sieci hoteli Pilipili, Wojtek Żabiński z Gdańska.
Oto #HIT2021. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
Magda Bukowska: W ostatnim półroczu można odnieść wrażenie, że pół Polski przeniosło się na Zanzibar. Czy na wyspie jeszcze ciągle częściej usłyszymy swahili czy już polski?
Wojtek Żabiński: (Śmiech) Zdecydowanie swahili. Obraz, który ostatnio jest kreowany w mediach, sugerujący, że Zanzibar stał się polską wyspą jest mocno przesadzony. Tak naprawdę jesteśmy tu małą społecznością, a turystów z Polski też nie jest tak wielu. Myślę, że jesteśmy gdzieś na siódmym, ósmym miejscu, daleko za Włochami, Niemcami czy Brytyjczykami. Rzeczywiście przez ostatnie miesiące było nas bardziej widać, bo w pandemii my nie zrezygnowaliśmy z przyjazdów, a inne nacje sobie odpuściły.
W Pilipili masz pełne obłożenie?
Tak. Właściwie cały czas jest na poziomie 90 - 100 proc. Wyjątek stanowił czarter z Polski, który startował 23 kwietnia, gdzie mieliśmy 70 proc. obłożenia.
Na majówkę? A ja się spodziewałam, że w tym okresie będzie największe zainteresowanie.
Tu akurat nie chodziło o majówkę, tylko o środek sezonu deszczowego. Sam uprzedzałem gości, że może mocniej padać. A tu psikus, bo pogoda marzenie (śmiech).
Ale już od maja do września mam dosłownie pojedyncze wolne miejsca w samolotach, a od przyszłego miesiąca będę czarterował już nie jeden samolot, a trzy. Dopiero jesienią robi się ciut luźniej, ale okres grudzień styczeń jest już w całości zarezerwowany. Także faktycznie polscy turyści zostali na Zanzibarze i są tym kierunkiem bardzo zainteresowani.
Jak myślisz dlaczego?
Mogę ci powiedzieć, czemu ja przyleciałem tu po raz pierwszy 4,5 roku temu. Chciałem poznać Afrykę, a Zanzibar stwarza ku temu świetne warunki. Tu nie ma wielkich miast, przemysłu, jest za to wspaniała natura, małe wioski, tradycyjne gospodarstwa. Są tu miejsca, których nie spotkasz nigdzie indziej np. plantacje trawy morskiej. Do tego fantastyczny, ciepły Ocean Indyjski. No i pogoda. Cały rok temperatura 28 - 30 st. C.
Można tu świetnie w czy figurkę Masaja, tylko akt własności domu…
Słucham?
Jestem z Gdańska. Całe życie wychodząc na plażę marzyłem, żeby zamieszkać w domu, który stoi nad samym morzem. W Gdańsku był jeden taki budynek - domek morsów w Jelitkowie, ale wiedziałem, że nikt mi go nie sprzeda (śmiech).
I nagle na Zanzibarze widzę taki dom, o jakim marzyłem. Fale oceanu rozbijają się o taras. Zakochałem się. Zapytałem o cenę i okazało się, że jak na polskie warunki jest bardzo niska. Dłużej nie myślałem. Dziś w tym miejscu jest mój pierwszy hotel - Pilipili House z sześcioma pokojami.
W bardzo krótkim czasie zbudowałeś sieć hoteli, która ciągle rośnie, ale też całą społeczność wokół Pilipili. Jak to się robi?
Sam nie wiem. Wyszło spontanicznie. Kiedy budowałem pierwszy hotel, zacząłem relacjonować to w mediach społecznościowych. Pojawili się pierwsi fani, potem kolejni. Potem przyszli spece od marketingu i powiedzieli, że źle to robię i zaproponowali pomoc. Ale odmówiłem. Wiem, że popełniam mnóstwo błędów, że niektóre moje posty mają 2 strony A4, co jest niedopuszczalne (śmiech).
Cały czas obrywam za ten brak profesjonalizmu w mediach społecznościowych. Ale postawiłem na naturalność i na to, żeby to był mój kontakt z ludźmi, a nie jakieś agencyjne reklamówki. I okazało się, że jest całkiem spora grupa ludzi, którzy doceniają ten niedoskonały przekaz. I to właśnie oni tworzą społeczność Pilipili, nie tylko na Facebooku, ale także w realnym świecie. Niektórzy przylatują do mnie kilka razy w roku. Właściwie nie do mnie, co bardziej już do siebie (śmiech).
Czy wakacje na Zanzibarze to propozycja tylko dla bogaczy?
Zanzibar leży daleko od Polski, a to oznacza długi lot i generuje koszty. Ale to nie są wyjazdy tylko dla bogaczy. Tak realnie można znaleźć u mnie 14-dniowe wycieczki all inclusive za 8 - 9 tys. zł od pary. W tej cenie jest już przylot. Zdarzają się jeszcze atrakcyjniejsze promocje. Niedawno miałem taką za 7 tys. zł od pary. Oczywiście są też pobyty za 20 tys. zł.
Na cenę wpływa sezon i oczywiście standard hotelu. W tej chwili Pilipili to 11 obiektów. Za chwilę ruszy kolejnych pięć, potem następne. Są domy gościnne, bungalowy na plaży, luksusowe domki z basenami. Każdy obiekt jest inny. Różnią się nie tylko standardem. Jeden przeznaczony jest wyłącznie dla dorosłych. Inny ma bardzo bogatą ofertę familijną. Niektóre usytuowane są w centrum turystycznego życia, inne na kompletnym odludziu. W niektórych mamy klimatyzację i powiew luksusu, w innych powiew oceanicznej bryzy (śmiech). Każdy z nas jest inny, ma inne oczekiwania, inaczej wyobraża sobie idealne wakacje i ma inne priorytety.
Super, że się różnimy. Dlatego nigdy nie powielam schematów i bardzo się staram, żeby każdy obiekt był unikatowy. Ale gość jednego hotelu jest gościem całego Pilipili. To znaczy, że w ramach pobytu all inclusive np. rano może zjeść śniadanie u siebie, potem pójść na spacer wzdłuż plaży i na obiad zatrzymać się w kolejnym obiekcie, a kolację zjeść w jeszcze innym.
Nie boisz się, że skoro Pilipili tak się rozrasta, straci swój domowy klimat. Że po prostu nie będziesz miał czasu, żeby spotykać się z ludźmi, dbać o tą społeczność?
Nie. Wycofałem się ze wszystkich działań operacyjnych, właśnie dlatego, żeby skupić się na tym, co dla mnie jest najważniejsze.
Czyli?
Po pierwsze czas dla gości. I nie jest to żadna marketingowa gadka. To nie są zwykli goście, którzy chcą dachu nad głową, posiłku i transferu z lotniska. To ludzie, którzy przywożą mi i moim pracownikom z Polski ogórki, grzybki i kiełbasę. Wielu z nich się zna, już wcześniej i umawia na FB.
Kwestia druga to media społecznościowe. Nie oddałem ich nikomu i nie oddam. Sam wymyślam promocje, imprezy, wydarzenia. Sam o tym piszę, opowiadam. To jedyny sposób, w jaki pozyskujemy klientów i chcę, żeby tak zostało. Żeby ten kontakt był bezpośredni i prawdziwy, właśnie po to, by nie zgubić tego, co jest najważniejsze.
A trzecia sprawa to projekty społeczne, czyli "Pilipili pomaga" czy program dla lokalnych pracowników. W tej chwili pracuje ze mną 50 osób z Polski i ponad 600 z Zanzibaru. Chcę, by lokalni pracownicy mogli zajmować jak najwyższe stanowiska, więc doszkalamy ich w zakresie obsługi komputera i nauki języka polskiego. Idzie świetnie. Goście często nie dowierzają, że mieszkańcy Zanzibaru tak dobrze mówią po polsku. W tej chwili kilkoro z nich już zajmuje menadżerskie stanowiska i ma do pomocy polskich asystentów.
Nie mogę nie zapytać o jeszcze jedną kwestię, choć marzę o czasie, kiedy każda rozmowa nie będzie zawierała tego wątku…
Pandemia?
Właśnie. Wyjaśnijmy kwestię podstawową. Na Zanzibarze jest COVID czy go nie ma?
Tylko ktoś naprawdę naiwny może uwierzyć, że go nie ma. Co więcej, nieprawdą jest, że tutejsze władze są tego zdania. Już w lutym zeszłego roku, kiedy w Polsce był jeszcze absolutny spokój, a na zanzibarskim lotnisku mnie i moją grupę powitała ekipa w białych kombinezonach, maseczkach, z termometrami w ręku. Działa też rządowa aplikacja covidowa, a przecież nikt by jej nie zakładał, dla nieistniejącego problemu. Co więcej, ponieważ zdarzały się sytuacje, że ktoś podrabiał wyniki testów, w tej chwili na badanie można się zgłosić tylko przez aplikację, a na lotnisku przed wylotem wynik musi być potwierdzony przez pracownika ministerstw zdrowia. Działa to wszystko bardzo sprawnie - badania, wyniki, odprawa na lotnisku, więc nie trzeba się obawiać.
Opinie, że na Zanzibarze nie ma koronawirusa, to więc opinie nierozsądnych turystów, nie mieszkańców, którzy w przestrzeniach zamkniętych używają maseczek.
Prawdą jest jednak, że problem jest tu mniejszy niż w Europie. Wynika to z faktu, że na Zanzibarze panują niekorzystne dla wirusa warunki. Nie ma biurowców, dużych zamkniętych obiektów, autobusy nie mają szyb, restauracje są zwykle w otwartej przestrzeni. Niewiele jest więc miejsc, gdzie ryzyko zarażenia jest największe. A można je jeszcze minimalizować.
Jak?
Ja wychodzę z założenia, że bezpieczeństwo nie ma ceny, a podczas wakacji chcemy móc odpocząć od strachu związanego z chorobą, więc wprowadziłem bardzo mocne restrykcje. Aby zakwaterować się w Pilipili, trzeba mieć test na COVID-19 albo być zaszczepionym. Testy oczywiście refunduje hotel. Dzięki temu ryzyko, że ktoś będzie chory, a potem np. zarazi grupę, ograniczamy do minimum.
Poza tym wszystkie nasze restauracje są na świeżym powietrzu, mają co najwyżej zadaszenie z liści palmowych, ale nie mają ścian czy szyb. Stoliki stoją nie metr od siebie, ale trzy metry i to nie tylko w pandemii, ale zawsze, żeby zapewnić gościom komfort. Dzięki temu faktycznie nie czuć tego zagrożenia. Mogliśmy zrezygnować z maseczek i normalnie działać. Na razie sprawdza się to w stu procentach i zrobię wszystko, by tak zostało. To mają być w końcu rajskie wakacje - przyjemne i przede wszystkim bezpieczne.
Dr Durajski o tym, jak wygląda pandemia w Tanzanii
WP Turystyka na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski