Polka w Meksyku. "Przyznano nam wizę na 120 dni, ale 20 z nich przechorowaliśmy"
Do Meksyku polecieli na kilka miesięcy. Magdalena Staszewska, blogerka znana jako The Travelling Onion, i jej mąż Adrian w bolesny sposób przekonali się jednak, że tropiki to nie tylko piękne miejsca i sympatyczni ludzie. W trakcie wyprawy ciężko zachorowali. Dziś chcą uczulić wszystkich planujących egzotyczny wyjazd.
Anna Jastrzębska: Jesteście już zdrowi?
Magdalena Staszewska: Jeszcze nie powtórzyliśmy badań, ale czujemy się już dobrze.
Jak to się zaczęło?
Przylecieliśmy do Meksyku w połowie grudnia. Wiadomo: inna flora bakteryjna, mieliśmy różne perypetie żołądkowe, to coś normalnego, gdy lecisz na inny kontynent. Po 1,5 miesiąca dotarliśmy do regionu Chiapas, do miasteczka San Cristóbal. Wielu czytelników do mnie pisało i ostrzegało, żebyśmy w San Cristóbal byli bardzo ostrożni, gdyż jest tam problem z wodą. Niemal całą zabiera produkcja coca-coli! W związku z tym wody brakuje dla mieszkańców, którzy są zmuszeni do korzystania z przypadkowych, nierzadko zanieczyszczonych źródeł.
Wybierając się tam, mieliśmy świadomość problemu, a na miejscu bardzo uważaliśmy. Ja myłam włosy w goglach do snorkelingu na oczach, zęby myliśmy wodą z butelki, twarz również, nie jedliśmy żadnego street foodu...
Mimo to się nie uchroniliście.
Niestety. Najpierw zaczął chorować mój mąż. Bardzo kiepsko się poczuł, miał biegunkę, a ponieważ wiedzieliśmy, jak niebezpieczne mogą tu być zatrucia, od razu poszliśmy do lekarza. Jeśli chodzi o lekarzy, w Meksyku można pójść do lekarza w prywatnym szpitalu, ale też część aptek ma swoich lekarzy. Wizyta u takiego "przyaptecznego" specjalisty w przeliczeniu na złotówki kosztuje od 8 do 10 zł, więc z perspektywy polskiej to bardzo korzystna stawka. U tego właśnie lekarza Adrian dostał antybiotyk, a dwa dni później ja się zaczęłam źle czuć.
Ponieważ na antybiotyki w Meksyku nie potrzeba recepty, wzięłam kartkę, na której lekarz wypisał nazwę leku dla Adriana, kupiłam ten sam specyfik dla siebie.
Poprawiło się?
Tak, ale po kilku dniach mieliśmy nawrót choroby, megasilny. Poza potwornym osłabieniem (nie mieliśmy totalnie siły, całymi dniami nie wstawaliśmy z łóżka) i poza biegunką pojawiły się wymioty i ból głowy. Tutejsi lekarze zakładają, że przy takich objawach diagnoza jest prosta: salmonella albo pasożyty. Ja jednak nie chciałam brać w ciemno kolejnego antybiotyku, poprosiłam więc, żeby zrobili nam badania.
Ten system jest tu świetnie zorganizowany, za komplet badań (z krwi i kału) zapłaciliśmy 60 zł, co z polskiej perspektywy wydaje się bardzo korzystną ceną. A po zrobieniu badań po dwóch godzinach wyniki masz na WhatsAppie.
Co pokazały wyniki?
Że mamy nie tylko salmonellę, ale także... dwa pasożyty.
Brzmi strasznie.
Trochę było. Lekarka najpierw zapisała nam zastrzyki, żeby pozbyć się salmonelli. Dopiero po serii zastrzyków dostaliśmy lek na pasożyty – to były w zasadzie dwie tabletki do jednorazowego połknięcia i na tym koniec. Co ciekawe, tamtejsza lekarka nie miała wątpliwości, że musimy zacząć leczenie od salmonelli, gdyż jest to poważniejsza choroba niż pasożyty. Natomiast w Polsce – jak powiedział mi lekarz medycyny podróży – uważa się, że większe niebezpieczeństwo wywołują pasożyty. Bo przy stosowaniu restrykcyjnej diety salmonella może przejść samoistnie, a pasożytów człowiek raczej sam się nie pozbędzie z organizmu.
Wiele osób radziło nam, by posłuchać polskiego lekarza, ale my zaufaliśmy meksykańskim specjalistom. Uważam, że skoro oni na co dzień leczą te choroby – w przeciwieństwie do polskich specjalistów, którzy rzadko mają do czynienia z chorobami tropikalnymi – to wiedzą, co robią. Przecież tu niemal wszyscy przyjezdni chorują. Nie zdarzyło mi się spotkać osoby, która przebywała dłużej niż 2-3 dni w San Cristóbal i nie byłaby chora. Codziennie spotykaliśmy kogoś chorego.
Na jak długo choroba wyłączyła was z funkcjonowania?
Od wystąpienia objawów i pierwszego antybiotyku do powrotu do normalnego funkcjonowania - na prawie trzy tygodnie. Nie ukrywam, że było mi z tego powodu trochę przykro. Bo w związku z tym, że Meksyk nie wymaga testów na COVID-19 ani szczepień przy wjeździe – stał się on strasznie popularnym turystycznie miejscem. Obecnie bardzo rzadko ktoś dostaje wizę na 180 dni. Zdarzają się przypadki, że turyści dostają pozwolenie na pobyt zaledwie na 18 czy 30 dni. Nam przyznano wizę na 120 dni, ale 20 z nich przechorowaliśmy, więc nie da się ukryć, że trochę mi było z tego powodu żal...
W każdym razie, teraz przenieśliśmy się już w inne miejsce, za kilka dni – zgodnie z zaleceniami, by odczekać 1,5 tygodnia po podaniu leków – powtórzymy badania na obecność pasożytów i przekonamy się, czy udało nam się ich pozbyć. Jeśli okaże się, że kuracja nie zadziałała, będziemy musieli znów przyjąć leki. A jeśli podziałała, powinniśmy jeszcze powtórzyć badania po miesiącu i po połowie roku. Ale to dla nas nie problem. Wydaje mi się, że każda osoba wracająca z tropików powinna zrobić sobie po powrocie takie kontrolne testy.
A wracacie czy kontynuujecie waszą podróż?
Przyznam, że był taki czas, kiedy zastanawiałam się nad powrotem, bo – co tu dużo mówić – gdy byliśmy oboje chorzy, sami, zdani wyłącznie na siebie, tysiące kilometrów od domu, mieliśmy chwile zwątpienia. Ale teraz czujemy się już dobrze, chcemy się jeszcze trochę zregenerować i ruszać dalej w drogę.
Już nigdy nie wrócisz do San Cristóbal?
Skądże! Mam wrażenie, że gdybym mogła cofnąć czas i – wiedząc, co nas spotka – ominąć to miejsce, bez względu na wszystko i tak bym pojechała. Bo ten region jest absolutnie zachwycający, niesamowity, autentyczny. Są tu wspaniali ludzie i rdzenna kultura, tradycyjne rzemiosło, przepiękne hafty. Do tego niezwykłe ceremonie, rytuały, mieliśmy tu wiele silnych spirytualnych doświadczeń...
Trwa ładowanie wpisu: instagram
Pięknie to opisujesz, mam jednak wrażenie, że swoimi relacjami z choroby skutecznie odwiodłaś wszystkich od odwiedzenia tych miejsc.
Szczerze mówiąc, zastanawiałam się, czy w ogóle o naszej chorobie pisać w mediach społecznościowych – na Instagramie obserwuje mnie sporo osób, mam dosyć zaangażowaną społeczność, a nie chciałam, by moja historia zniechęciła kogoś do wizyty w tym regionie. Ale w odpowiedzi na naszą historię napisało do mnie naprawdę wiele osób, dziękując na przykład za to, że zachęciłam ich do zrobienia badań. Mnóstwo osób odezwało się do mnie, dziękując, że relacjonowałam nasze zmagania, bo nie miały pojęcia, z jakimi komplikacjami może wiązać się wyjazd w tropiki.
Wydaje mi się, że jestem dość świadomą podróżniczką, zawsze robię szeroki research przed wyjazdem, wiem, na co trzeba być przygotowanym w danym miejscu. Ale wiele osób wyjeżdża, nie mając zielonego pojęcia, z czym może się wiązać podróż na inny kontynent. Mam poczucie, że udając się w tropiki, naprawdę trzeba mieć świadomość, że to nie tylko zachwycające plaże, piasek jak mąka i turkusowa woda. Poza tym ludzie często planują podróże z dziećmi w tropikalne rejony, a w mojej ocenie nie jest to najlepszy pomysł.
Na co jeszcze uczuliłabyś polskich turystów?
Przede wszystkim na to, by byli przygotowani, że podobna choroba, zatrucie, może się przydarzyć – i wiedzieli, że polskie leki (tak u nas popularne węgiel i nifuroksazyd) zupełnie nie pomagają na lokalne bakterie czy pasożyty. W takim przypadku zawsze warto pójść do lekarza i przyjąć przepisane przez niego leki. Dlatego bardzo istotne jest to, żeby mieć dobre ubezpieczenie.
Poza tym trzeba być otwartym i umieć zaufać lokalnym specjalistom, którzy wiedzą, jak leczyć tamtejsze choroby. Cieszę się, że udało mi się zmobilizować do zrobienia badań kilka spotkanych w San Cristóbal osób, które leczyły się na własną rękę przywiezionymi z kraju specyfikami i bardzo długo chorowały. Jeżeli jesteście w Meksyku i macie problemy zdrowotne, róbcie badania i chodźcie do lekarza - ich cena jest naprawdę przystępna! Biorąc pod uwagę fakt, że chodzi o wasze zdrowie, nawet nie ma co się zastanawiać!
Sztuka podróżowania - DS4
WP Turystyka na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski