Polka w USA. "Na początku nie było tak, jak to sobie wyobrażałam"
O wyjeździe do Stanów Zjednoczonych marzyła od kiedy tylko pamięta. O tym, jak spełniła swój amerykański sen i o atmosferze, jaka panuje za oceanem w przededniu wyborów prezydenckich opowiada w rozmowie z WP Katarzyna Schmidt - Nwachukwu.
Sylwia Król: Od ponad dwudziestu lat mieszkasz w Stanach Zjednoczonych. Opowiedz, jak tam trafiłaś?
Katarzyna Schmidt - Nwachukwu: Od kiedy tylko pamiętam, marzyłam o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych. Ta fascynacja zrodziła się przypadkiem, głównie dzięki serialom, które emitowano i które biły rekordy popularności w polskiej telewizji. Lata 80. i 90. to był czas najpierw "Dynastii", potem "Beverly Hills 90210". Wszyscy siadali i oglądali. I tak to się zaczęło.
Potem już w liceum zaczęłam poważnie myśleć o wyjeździe. Bardzo chciałam studiować w Stanach Zjednoczonych. Niestety okazało się, że mój sen szybko się rozmył, bo koszt takiego wyjazdu przekraczałby moje możliwości finansowe.
Nie chciałam się jednak poddać. Okazało się, że mam dwie opcje do wyboru: program Au Pair oraz Work and Travel. Jako że w tym momencie wiedziałam już, że chciałabym wyjechać na dłużej niż tylko na kilka miesięcy, wybrałam tę pierwszą opcję. Sam proces rekrutacji był dość żmudny i długi, dlatego też zdecydowałam się przyjąć zaproszenie od pierwszej rodziny, która się ze mną skontaktowała.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Niesamowite, co działo się w Kluszkowcach. "Dosłownie morze owiec"
Tak trafiłaś do Chicago. To było twoje wymarzone miejsce?
Przed przyjazdem nie miałam większych preferencji, co do miejsca pobytu. Początkowo liczyłam, że być może trafię w jakieś ciepłe miejsce, np. na Florydę, ale gdy już otrzymałam ofertę, to nie wybrzydzałam i ją przyjęłam.
Jedyne, czego się obawiałam to tego, że w Chicago mieszka wielu Polaków. Martwiłam się, że nie podszkolę wystarczająco języka angielskiego, na czym bardzo mi zależało. Szybko jednak okazało się, że moje obawy były bezpodstawne.
Po roku, choć byłam zadowolona z pobytu, musiałam zmienić rodzinę, u której mieszkałam. Według zasad program Au Pair trwał wówczas tylko rok i po tym czasie rodzina przyjmowała kolejną osobę.
Zamieszkałam więc u innych ludzi, ale już na nieco odmiennych warunkach. Choć oficjalnie nie mogłam pracować, to jednak pomagałam im w opiece nad dziećmi, a oni w zamian opłacali mi szkołę. Dzięki temu skończyłam dwuletni college, który jest takim odpowiednikiem naszej szkoły policealnej. Tym samym miałam w ręku papier z amerykańskiej szkoły, dzięki któremu mogłam śmielej rozglądać się za pracą. Nie było to jednak wcale proste, bo nadal nie byłam ani rezydentką ani tym bardziej obywatelką Stanów Zjednoczonych. Zdecydowałam się więc na kolejne studia, bo gdybym nie znalazła pracy, wówczas nie mogłabym przebywać tam już legalnie.
W tym czasie poznałaś też swojego męża?
Tak. Równolegle zaczęłam studia na uniwersytecie, nadal pracując jako opiekunka do dzieci. Po ponad roku wzięliśmy ślub, po którym na jakiś czas zrezygnowałam ze studiów i cały swój czas poświęciłam na szukanie pracy. Było to o tyle łatwiejsze, że gdy zawarliśmy związek małżeński, byłam już chroniona prawnie w tym sensie, że rozpoczął się dla mnie proces kwalifikacyjny na Zieloną Kartę. Po sześciu miesiącach znalazłam pracę, w której jak się potem okazało, zostałam przez kolejnych siedemnaście lat. W międzyczasie wróciłam też na studia i w końcu spełniłam swoje marzenie z czasów szkolnych. Tytuł magistra obroniłam na stanowym Uniwersytecie Illinois.
Opowiedz coś o swoich pierwszych wrażeniach po przylocie do USA. Jak się czułaś?
Okropnie! W ogóle mi się nie podobało. Przede wszystkim nie było tak, jak to sobie wyobrażałam.
Naprawdę? Myślisz, że to dlatego, że wybrałaś Chicago?
Myślę, że gdybym trafiła wtedy gdzieś indziej, to mogło być jeszcze gorzej, bo samo Chicago jest miastem bardzo europejskim. Gdybym trafiła do innego stanu, to najprawdopodobniej spakowałabym walizkę i uciekła do Polski. Przede wszystkim bardzo tęskniłam za domem, pomimo że miałam tutaj znajomych, a nawet przyjaciół. Jednak bardzo poważnie zastanawiałam się nad powrotem. Z drugiej strony czułam niedosyt i nie do końca wiedziałam, co miałabym robić po powrocie do Polski. Trochę więc wbrew sobie zmusiłam się, aby zostać. Dziś nie wyobrażam sobie życia gdzieś indziej.
Wraz z mężem i synami nadal mieszkacie w Chicago. Nie myśleliście o przeprowadzce?
Nie, nigdy. Oczywiście od czasu do czasu pojawiają się myśli, że fajnie byłoby mieć domek gdzieś, gdzie jest ciepło, np. na Florydzie. Chociaż przyznam szczerze, że z każdym kolejnym huraganem ten pomysł systematycznie się oddala. W pewnym momencie rozważaliśmy też Arizonę, ale generalnie dobrze nam jest w Chicago.
Mój mąż, który pochodzi z Nigerii, gdzie temperatury przez okrągły rok oscylują w okolicach 30 st. C, bardzo docenia te cztery pory roku, które tutaj mamy. Faktycznie zimy bywają w Chicago mroźne, ale od około pięciu lat nie jest już tak źle. Aczkolwiek bywały czasy, gdy temperatury spadały nawet poniżej -25 stopni, a my przez trzy dni nie wychodziliśmy z domu, bo tak nas śnieg zasypał.
Czytaj także: Wybrałam się na redyk. Kompletnie mnie zaskoczył
Trwa ładowanie wpisu: instagram
Powiedz, jakimi ludźmi są Amerykanie?
Amerykanie są przede wszystkim bardzo pozytywnie nastawieni do życia. To ich charakterystyczne "how are you doing?" jest naprawdę autentyczne, choć wiem, że niektórzy powiedzą, że brzmi to fałszywie. Jednak wbrew pozorom mnie to zawsze dobrze nastraja i w przeszłości wiele razy wyciągnęło mnie z melancholii i tęsknoty za domem.
Bardzo lubię ich luźne podejścia do życia, które bywa też bardzo minimalistyczne. Jeśli Amerykanie organizują imprezę, to nikogo nie zdziwi fakt, że wszystko odbędzie się na plastikowej zastawie.
Są też pewne zasady, które są tutaj powszechne, a które nas Europejczyków wprawiłyby w zdumienie. Wyobraź sobie, że Amerykanie odwiedzając kogoś w domu, przynoszą własne jedzenie i alkohol, a pod koniec imprezy wszystko, co zabierają z powrotem do domu. W Polsce ludzie złapaliby się za głowę i uznaliby to za spory nietakt. Tutaj jednak jest to całkowicie normalne.
Uprzejmość i luz to takie dwie typowo amerykańskie cechy. Amerykanie praktycznie nie przejmują się ubiorem. Nikt tutaj nie ocenia drugiej osoby tylko przez pryzmat wyglądu lub tego, że np. ubrała się nieodpowiednio do okazji.
Już wkrótce czekają was wybory prezydenckie. Amerykanie śledzą kampanię? Pasjonują się polityką?
Oj tak. To gorący czas i bardzo wiele osób śledzi kampanię i wszystko to, co z nią związane. Spora część Amerykanów dość ostentacyjnie obnosi się ze swoimi preferencjami politycznymi, wystawiając np. w ogrodzie transparenty z poparciem dla konkretnego kandydata. Niektórzy w ogóle się z tym nie kryją. Czasami żartuję, że wbrew pozorom jest to dobre, bo od razu wiadomo, z kim ma się do czynienia.
A tak na poważnie to warto spierać się, ale kulturalnie i Amerykanom w dużej mierze się to udaje. Sama wychodzę z założenia, że nawet jeśli ktoś jest po drugiej stronie politycznego sporu, to nadal można się z nim porozumieć. Te ostanie tygodnie na pewno będą tutaj bardzo intensywne. Wiadomo już, że walka o zwycięstwo w wyborach jest bardzo wyrównana. Myślę, że sami nie zaśniemy 5 listopada. Doprawdy nie wiem, jak to się wszystko skończy.
Kampania wyborcza to specyficzny czas, w trakcie którego często pada wiele kontrowersyjnych stwierdzeń. Muszę cię jednak dopytać, czy w Stanach Zjednoczonych jest obecnie aż tak źle, jak przedstawia to Donald Trump?
Cóż mam ci odpowiedzieć. No jest źle. Przede wszystkim odsetek bezrobocia jest bardzo wysoki. Wiele osób znajduje się też w kryzysie bezdomności. Podatki są coraz wyższe, w dodatku mamy do czynienia z prawdziwą plagą opioidów.
Gdybym nie mieszkała tutaj od ponad dwudziestu lat, gdybyśmy już wcześniej nie dorobili się stabilnego życia, to na pewno byłoby nam teraz ciężko. To nie jest już ta Ameryka, do której ludzie przyjeżdżali w latach 90. z głową pełną marzeń. Oczywiście Donald Trump koloryzuje, ale wielu Amerykanom żyło się po prostu lepiej w czasach, gdy on by prezydentem.
W przypadku wygranej, Kamala Harris zostanie pierwszą amerykańską kobietą prezydent. Myślisz, że Ameryka jest na to gotowa?
Trudno powiedzieć. Zanim została wiceprezydentką, Kamala Harris nie była, przynajmniej dla zwykłego obywatela, przesadnie rozpoznawalna. Ja np. zupełnie jej nie kojarzyłam. Z tego m.in. powodu zarzuca się jej dziś brak doświadczenia i takiego politycznego obycia. A Donald Trump to trudny przeciwnik. To biznesmen. On ma zupełnie inne podejście do prezydentury. Jest nieokrzesany, ale sprawczy i ludzie to widzą. Wierzą, że wiele rzeczy doprowadzi tym sposobem do końca.
Kamala z kolei jest dyplomatyczna, opanowana, ale czy sprawcza? Dlatego tak trudno mi powiedzieć, czy Ameryka jest dziś gotowa na kobietę prezydent. Z kolei, gdyby w wyborach startowała Michelle Obama, to myślę, że sytuacja mogłaby wyglądać inaczej. To wykształcona i inteligentna kobieta, która w dodatku potrafi porwać tłumy. Myślę, że wiele osób z chęcią by na nią zagłosowało.
WP Turystyka na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski