Pulau Pisang. To znaczy "Bananowa Wyspa"
Pewien stary hipis powiedział mi, że być podróżnikiem, to znaczy zejść z utartego szlaku i wsiąknąć w lokalną kulturę. A potem pokazał mi swój świat. Byłam na ceremonii obrzezania. Obcowałam ze śmiercią. Jadłam miód prosto z ula. Zasadziłam też własne drzewo kokosowe.
Od jak dawna kobiety w Malezji mają prawo wyborcze? – pytam Ariego. – Nie rozumiem pytania – odpowiada. – No od kiedy kobiety mogą głosować? – pytam ponownie. – Tak długo, jak istnieje prawo wyborcze – tłumaczy z wyczuwalną nutą irytacji w głosie. Mówię mu, że w Polsce w ubiegłym roku obchodziliśmy stulecie przyznania kobietom praw wyborczych. W mojej głowie rodzi się niezrozumienie, a znaki zapytania rozmnażają się w zawrotnym tempie. Jak to? Panie chodzą tu okutane szmatami od stóp po czubek głowy, nie piją alkoholu, nie palą papierosów, a prawa wyborcze mają tak długo, jak długo istnieje samo prawo? Najpierw w to nie wierzę. Ale potem uświadamiam sobie, że to w sumie logiczne. Malezja, a właściwie niepodległa Malezja, to bardzo młode państwo. Kiedy w latach 50-tych w Polsce socjalizm ścierał się z powojennym rozkwitem życia kulturowo-literackiego, oni wciąż walczyli z brytyjskimi wpływami. Od 1957 r. minęło ledwie ponad 60 lat.
Tradycja jednak sięga nieco dalej. Wiele rzeczy wydawało mi się dziwnych i niezrozumiałych, kiedy myślałam o malezyjskich muzułmanach. Sądziłam, że wyznawcy islamu będą tutaj równie restrykcyjni i surowi, co w Arabii Saudyjskiej, że kobiety dopiero dostały przyzwolenie na prowadzenie pojazdów, a na wszystko potrzebują zgody mężów. Poniekąd to prawda. I choć zasady, które poznałam nie są tak surowe, jak w wielu znanych mi z opowieści historiach, to i tak nie sprzęgają się z moim wyobrażeniem pojęcia wolności i równości. Choćby małżeńskiej. Kobietom wiele rzeczy nie wypada i wiele rzeczy robić nie powinny. Tradycja islamu, podobnie zresztą jak tradycja chrześcijańska w Polsce, rozpierzcha się w miastach, rozpływa w morzu mieszczańskiej próżności, a kondensuje i koncentruje na wsiach, gdzie ścisłe, religijne konwenanse wciąż wiodą prym.
Nie wyobrażam sobie, że miałabym się pytać partnera o pozwolenie na spełnianie swoich pragnień, realizowanie marzeń, ani choćby o zgodę na wyjście na kawę z koleżankami. Dla panów to może wizja idealna, ale dla wyzwolonych, usiłujących każdego dnia przebić szklany sufit kobiet brzmi to jak absurd. Emancypacyjny regres. I nagle w jedną z takich struktur, w sam środek malezyjskiej wsi, wpadam ja. W koszulce na ramiączkach, rozwianych włosach i czerwoną szminką na ustach. Pracując na polu ryżowym miałam, niczym przez ogromną lupę, tę obcą mi kulturę podglądać.
Idea pracy na Workaway może nie być wszystkim znana, dlatego spieszę z wyjaśnieniem. Jest to międzynarodowy portal, który zrzesza podróżników chcących odpocząć od życia w ciągłym pośpiechu i zastanawiania się nad tym, gdzie spędzą kolejną noc. Popularny jest też wśród lokalnych mieszkańców, którzy potrzebują pomocy np. w pracach domowych. Z reguły nie jest to ciężka robota. Zazwyczaj chodzi o opiekę nad dziećmi czy zwierzętami, pielenie ogródka, realizację lokalnych programów społecznych, pracę w hostelu, czy też, jak było to w naszym przypadku, pracę na plantacji ryżu. Portal wydaje się być godny zaufania, a przy rejestracji profilu trzeba uiścić opłatę, co według mnie umacnia jego wiarygodność. Konto może być dla jednej lub dwóch osób. My założyłyśmy wspólne, za które zapłaciłyśmy ok. 150 zł (40 dol.). O co chodzi? Chodzi o przysłowiową miskę ryżu i dach nad głową. Oglądacie dany profil, widzicie co proponują w zamian za pracę i jeśli wam się podoba, wysyłacie pytanie do właściciela konta. Jeśli przypadnięcie sobie do gustu, to będziecie mogli rozpocząć współpracę. Większość "hostów" przyjmuje "pracowników" na minimum 2-3 tygodnie. Nasz tymczasowy pracodawca, Athan Ghani, w odróżnieniu od innych nie wymagał minimalnego czasu pobytu i teraz już wiem, dlaczego.
Do wioski przyjechałyśmy dzień później niż planowałyśmy. Nasze ostatnie chwile na wyspie Penang nie należały do najprzyjemniejszych. Ja nalegałam, żeby zostać, ale Ewa, "że umówione, że odpowiedzialność, że tak się nie robi i w ogóle". Ostatecznie zostałyśmy dzień dłużej. Kiedy dojechałyśmy na miejsce, kiedy kierowca wyrzucił nas w tej niewielkiej mieścinie, czułam się dziwnie. Tym bardziej, że poprzedniej nocy miałam drugi, po 3-tygodniowej przerwie kryzys. Tak się zdarza. Szczególnie, gdy myśli się więcej, niż się powinno.
Na miejsce zawiózł nas grab (malezyjski uber). Gdy jechał wąskimi uliczkami, pośród rozległych ryżowych pól, zastanawiałam się, jak to będzie pracować na plantacji ryżu. I czy w ogóle mi się spodoba. Gdy w końcu dojechałyśmy na miejsce, naszym oczom ukazał się misterny widok. Na ganku siedział po turecku mężczyzna w sędziwym wieku. Jego pomarszczoną i wystawioną na próbę czasu twarz zdobiła biała broda i schludnie zaczesane do tyłu włosy. Wokół niego tłoczyło się kilku okolicznych mieszkańców. Wyglądali jednocześnie na bardzo skoncentrowanych i nieobecnych. Jakby byli pogrążeni w letargu. A my im w tym przeszkodziłyśmy. I choć szybko wstali, gwałtownie rozrywając ten spójny korowód, to powitali nas bardzo miło i życzliwie. Obie byłyśmy odrobinę zdezorientowane, nie tylko tym nagłym wtargnięciem, ale także nową sytuacją. W końcu ani to miasto pełne turystów z Chin, ani to dżungla. Po prostu wieś. Wieś i pola ryżowe. Obca rodzina, u której mamy spędzić najbliższe tygodnie i niepewność, jak to wszystko będzie wyglądało.
– Nie ma tu zbyt wiele pracy – powiedział Athan, gospodarz. – Nie ma sezonu, jest pora deszczowa. Owoce ani ryż nie rosną. Pomyślałam sobie "To po kiego diabła kazałeś nam tu przyjechać?". Miałyśmy w końcu pracować, poczuć, że zasłużyłyśmy na posiłek i miejsce do spania. – Tu jest kuchnia – mówi. – Tu możecie przyrządzić sobie coś do jedzenia – wymieniamy się z Ewą spojrzeniami. Czyli jedzenie na własny koszt. Ale jak? Czym? Przecież to wieś. Nie chcemy żywić się zupkami chińskimi. Nie tu… "Your work will be after you go" – tłumaczył brak pracy na miejscu. – "Just tell your friends about my place". Cokolwiek to znaczyło, nie brzmiało jak zasady pracy na Workaway. Pojechałyśmy tam zaszczędzić trochę kasy i poznać uroki pracy na malezyjskiej wsi, a gospodarz tego przybytku mówi nam, że mamy niczym się nie przejmować i po prostu odpoczywać.
Po dość wymownym i niejasnym wstępie Athan zaprowadził nas do naszego nowego lokum. Do drewnianej chatki postawionej na palach. Między ziemią, a podłogą było ok. półtorej metra. Pod domkiem prowizoryczny stolik, ulepiony z cegieł i brązowego linoleum. Obok półka z książkami i dwa siatkowane hamaki. "Fuj" – pomyślałam. Stwierdziłam, że nie wygląda to zachęcająco. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że będzie to nasze ulubione miejsce. W środku zastałyśmy pustą przestrzeń niezagospodarowanego "pokoju dziennego", za rogiem piętrowe łóżko, a po prawej oddzielny pokój. Chciałyśmy spać osobno, ale nie bardzo wiedziałyśmy jak tę sprawę rozwiązać. Pościel na piętrowych łóżkach była cała w szczurzych odchodach. Materace w pokoju też, a wszystko dookoła pokrywała gromadzona już od jakiegoś czasu spora warstwa kurzu i pajęczyn. Generalnie strach było postawić stopę na podłodze. No ale nie można się ot tak zawinąć i powiedzieć "sorka, to jednak nie nasza bajka". W hostelach był chociaż papier toaletowy i, jak Bóg dał, to i ciepła woda pod prysznicem (niby nic, ale uwierzcie, że w Cameron Highlands momentami byłyśmy tak przemarznięte, że jedyne o czym marzyłyśmy, to kilka kropel gorącej wody, herbata z cytryną i grube skarpety). A teraz? Proszę bardzo. To o czym marzyłyśmy, czyli prawdziwy surwiwal.
– Jeśli chcecie pomóc, możecie trochę posprzątać miejsce, w którym śpicie – mówi nasz gospodarz. Trochę?! To miejsce aż się prosi o wzięcie udziału w specjalnej edycji "Perfekcyjnej Pani Domu". Chętnie posprzątamy, jeśli tylko dożyjemy jutra… Najpierw jednak musiałyśmy zorganizować sobie miejsce do spania. Wizja nocy ze szczurami w jednym łóżku nie do końca nas przekonywała. W zastawionym klamotami pokoju udało nam się znaleźć moskitierę. I to nie byle jaką, bo moskitierę-namiot. Wymiotłyśmy zatem z chatki co się dało, oczyściłyśmy materace i w głównym pokoju rozbiłyśmy swoją bazę. Same byłyśmy zdumione efektem, bo był co najmniej bajeczny. Brakowało nam tylko lampek choinkowych. No i byłyśmy bezpieczne.
Jeżeli jakakolwiek rzecz na świecie wywarła na mnie błędne pierwsze wrażenie, to było to właśnie tamto miejsce. "Pulau Pisang - to znaczy 'bananowa wyspa'" – mówił Athan na powitanie. Swoje miejsce nazywa "Backpackers Pitstop – Home far away from home". Bananów tam nie było. Ale za to magia domowej atmosfery oczarowała nas na tyle, że nie chciałyśmy stamtąd wyjeżdżać. Nie jestem w stanie opisać słowami tego, co tam przeżyłam. Ponadto wstyd mi, że to, co można nazwać urokami życia na malezyjskiej wsi, było dla mnie początkowo problematyczne. Kąpiel w wiadrze, "muzułmańskie" toalety (w których trzeba kucać), lewa ręka zastępująca papier toaletowy, karaluchy, nieznośny upał, chmary uciążliwych komarów i wiele innych rzeczy, z którymi po prostu musiałam się zmierzyć, diametralnie zmieniły moje rozumienie pojęcia komfortu. Dziś materac zamiast karimaty w bambusowej chatce w pełni zaspokaja moje potrzeby.
Paradoksalnie, pomimo braku pracy, Athan wcale nie dał nam "odpocząć". Już pierwszego dnia zaprosił nas na wspólną kolację ze swoją rodziną i opowiedział po krótce o życiu i tradycjach ludzi wiodących żywot na malezyjskiej wsi. Pokazywał nam nawet dawne wydania komiksów ilustrujących codzienne życie przodków. Co jakiś czas zatrzymywał się przy którymś z obrazków i wzdychał, mówiąc: "Tak spędzamy czas po dziś dzień". Wkrótce miałyśmy to wszystko zobaczyć na własne oczy. Ale co? Jak?
"Don’t be a tourist. Be a traveler"
Podobno Bapa (bo tak po rodzinnym spotkaniu pozwolił nam się do siebie zwracać) sam był kiedyś obieżyświatem i wie, jak to jest czasem się w podróży "zagubić". Dlatego wpadł na pomysł, aby w tej małej wioseczce, tuż przy granicy z Tajlandią, stworzyć miejsce, które będzie po prostu "przystankiem", chwilą na wzięcie oddechu i przemyślenie planu dalszej podróży. On nie chce pieniędzy. Jemu na forsie nie zależy. To stary hipis, który od brzasku po zachód słońca chodzi uśmiechnięty. Wiem to choćby stąd, że po jego dobytku kręci się codziennie kilku okolicznych mieszkańców. Coś tam robią, niby pomagają, ale wszystko odbywa się na zasadzie "co łaska". Bapa twierdzi, że dopóki ma z czego zapłacić za prąd, nie ośmieli się poprosić o pieniądze. Nie poprosił nawet wtedy, gdy musiał sprzedać samochód, by pilnie opłacić studia jednej ze swoich córek. A było to podczas naszego pobytu. Athan ma autorytet, jest niepisanym królem wioski. Rodzina i przyjaciele traktują go z szacunkiem. Stosują się do jego rad i pokornie słuchają głoszonych przez niego mądrości. W swoim niebiańsko-białym odzieniu wyglądał jak prorok, którego zesłano, by głosił dobrą nowinę.
"Don’t be a tourist. Be a traveller" – powtarzał Bapa. Bo turysta to ktoś, kto odwiedza popularne miejsca, zachęcony sloganami znanych marek. Chadza do miejsc polecanych na TripAdvizorze, je tylko sprawdzone dania i podziwia sztuczny świat, który przygotował dla niego obarczony dźwignią handlu przemysł turystyczny. Masowe gówno. A podróżnik to ktoś, kto potrafi oderwać się od szlaku. Wsiąknąć w lokalną kulturę i poczuć smak tradycji. – Turystą może być każdy głupiec – mówił Bapa. – Ale nie znam żadnego głupiego podróżnika. Bo podróżnicy to ludzie z pasją, szukający inspiracji, a często nawet i samego sensu życia. Podążają tylko tam, gdzie odnajdą prawdę… – twierdził. – Ale czym jest prawda? Tego nam nie powiedział. "You will see".
Malezyjskie ceremonie
Byliście kiedyś na malezyjskim weselu? Ja byłam. I wcale nie muszę mieć na nazwisko Wojciechowska.. Nieczęsto ma się okazję dostać zaproszenie na tak wyjątkową uroczystość. Jak to wygląda? Do końca nie wiem, bo na ceremonię zaślubin do meczetu udają się tylko najbliżsi. Za to wiem, jak wygląda część potocznie zwana "weselem właściwym". Z reguły impreza odbywa się "w plenerze", przy rodzinnym domu, podobnie jak większość innych ceremonii, dlatego powodzenie imprezy w dużej mierze zależy od pogody. Jak na każdym tradycyjnym weselu, ogniwo spajające stanowi jedzenie i picie. Brakowało tylko jednej rzeczy. Wódki. A gdzie zdrowie pary młodej? Gdzie oczepiny, toast i pijany DJ? Ano nie ma. Dlatego świętowanie nie trwa zbyt długo.
Wesele było skromne, spokojne i pełne wzajemnej życzliwości. Młodzi członkowie weselnej "orkiestry" wesoło grali i śpiewali, zajadając się w przerwach weselnymi przysmakami. Para młoda rozdawała gościom upominki (każdy dostał modlitewnik i kilka symbolicznych przedmiotów), pozowała do zdjęć i przyjmowała życzenia. Choć nie byłyśmy tam długo, obowiązywała nas etykieta. Nie wyglądałyśmy co prawda jak przybyli na uroczystość goście, a szczególnie kobiety, ale Athan o wszystko zadbał. Podarował nam tradycyjne malezyjskie stroje, którymi wzbudziłyśmy nie tylko zainteresowanie, ale przede wszystkim sympatię gości. Jesteśmy w podróży, więc nie mamy w plecakach kreacji na specjalne okazje. Muzułmańska kultura wymaga, aby zasłaniać ręce i nogi, więc na wesele poszłyśmy w otrzymanych od Bapy bluzkach i w szarawarach… Przynajmniej było śmiesznie.
Miałyśmy również szczęście uczestniczyć w dwóch ceremoniach obrzezania. O szczegóły zapytałam mamę chłopca. Sam "solenizant" świętował w domu, z podwieszonym wysoko w kroczu materiałem, aby opatrunek nie drażnił jego dopiero co naciętego napletka. Oglądał kreskówkę, zajadał się słodyczami i zbierał papierowe "dary" do dosyć już wypchanej reklamówki. Nawet i od nas coś mu skapnęło.
– To prawie jak komunia święta – mówię do matki chłopca. – Po co ta cała ceremonia? Nie można tego załatwić po cichu? Jedno szybkie cięcie i po sprawie. – Tu nie chodzi tylko o cięcie – odpowiada mi kobieta, zaangażowana w wyjaśnianie idei obrzezania. – Chłopiec staje się wówczas mężczyzną. To przede wszystkim zabieg higieniczny, mający na celu ograniczenie zanieczyszczeń i bakterii gromadzących się w miejscach intymnych. A uroczystość to miły dodatek. Ma sprawić, że chłopiec nie będzie myślał o bólu. Jest zajęty zbieraniem prezentów od gości – śmieje się kobieta. – No ale to co, tniecie go tak na żywca, w domu, czy załatwiacie sprawę w szpitalu, w odpowiednich warunkach sanitarnych? – pytam, żądna szczegółów, a kobieta doskonale wie, o co mi chodzi i mówi, że jej syn przeszedł zabieg w szpitalu, pod znieczuleniem, ale niektóre, mniej "nowoczesne" rodziny dokonują obrzezania w domu. Czasem poproszą lekarza o wizytę domową, a czasem wykonują cięcie na własną rękę.
Nie powiedziała mi wtedy, że dziewczynki także są obrzezane. Tylko po co? Wargi sromowe mają przecież chronić wejścia do pochwy. Próbuję zrozumieć ideę tej praktyki, zakorzenionej w kulturze islamu, ale w głowie mi się to nie mieści. Rytuał inicjujący dorosłość? Dziękuję bardzo, wolę "pasowanie" o północy w 18. urodziny. "Higiena, estetyka i zdrowie"? Największa bzdura jaką w życiu słyszałam. Zgodnie z tradycją, obrzezanie dziewczynek dokonuje się w dniu pierwszej menstruacji. Kobiety nieobrzezane uważa się za nieczyste, a zaniechanie tego rytuału prowadzi do piętnowania i wykluczenia. Nie rozumiem, jak tak bezmyślna i nieludzka praktyka może funkcjonować równolegle z rozwijającym się systemem edukacji oraz coraz większą świadomością biologiczno-seksualną. Minie wiele lat, nim obrzezanie, przede wszystkim dziewczynek, zacznie być rozpatrywane jako szkodliwe, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Co ciekawe, w Koranie nie pojawia się ani jedna wzmianka zalecająca obrzezanie kobiet.
Miejscowi na pobliskie ceremonie udają się jednośladami. Na co dzień jeżdżą nawet w trzy, czasem cztery osoby. Nieraz widziałam na skuterze ojca z trójką dzieci. Wszystko to tam jakieś takie normalne. Nikt się nie przejmuje, czy mu się dziecko od pleców nie "odklei" i wypadnie po drodze. Jak się zgubi, to się znajdzie. Jak przeżyje, to też dobrze. Była tam jedna taka dziewczynka o imieniu Khalisha. Połowę twarzy miała w bliznach, a palce u jej malutkich rączek nie miały paznokci. Najpierw zmarła jej mama. Potem potrącił ją skuter. Trauma? Psycholog? "To nic takiego". To dziecko było emocjonalnie wypalone, ograniczone werbalnie i zupełne pozbawione oczekiwań wobec świata. Potraficie to sobie wyobrazić? Bo mi ciężko było uwierzyć w kolejny przykład surowego, pozbawionego rodzicielskiej troski traktowania dzieci. W duchu europejskich wartości zostałoby to okrzyknięte co najmniej skandalem. Na wsi nawet dwu-, trzyletnie dzieci bywają pozostawione samym sobie. To jednocześnie bardzo zdumiewające i zatrważające. Niestety nie wiem, czy to czyni je w przyszłości silniejszymi ludźmi, czy niezdolnymi do miłości i czułości maszynami.
Zobacz też: Globstory. Wehikuł czasu nazywa się Kirgistan
Mroczna strona natury
Dwóch braci, Amat i Kri, pewien czas temu postanowiło, że zamieszka w dżungli. W lesie, ok. 40 minut drogi od wioski Bapy, stoi ich chatka. Zaanektowali część terenu na rzecz swojego lokum. W każdej chwili decyzją władz mogą zostać stamtąd wysiedleni. Nie przeszkadza im to jednak wieść żywot "buszmenów". Co jakiś czas jeden z nich zjeżdża do wioski, aby zrobić zapasy jedzenia. Nie mają prądu, telewizora czy zasięgu. Rozrywką jest tarcza z rzutkami, wypatrywanie w lesie dzikich zwierząt i zabawa z gibonem o imieniu Abun.
W miarę własnych możliwości pozostają samowystarczalni. Nie mają uprawy warzyw i owoców, ale za to mają kury, kozy i ryby, które łowią w pobliskiej rzece. Podczas naszej wizyty uraczyli nas każdym ze swych specjałów. Nieco skołowane i zniesmaczone wiejskimi obyczajami starałyśmy się pozostać przy rybie, ale kultura nakazywała spróbować każdego z przyrządzonych dań. Bracia i ich pomocnicy na naszych oczach oporządzali kozę i kurczaki. Czy to nieetyczne? Tak. Dla nas bardzo. Z jednej strony dzikie i pierwotne, a z drugiej strony prawdziwe i naturalne. Zrozumiałam, że ludzie po prosu nie chcą mieć bezpośredniego kontaktu ze śmiercią. Ja też nie chcę. Opierzanie i patroszenie kurczaka to widok drastyczny i brutalny.
Obrzędowość zabijania jest dla muzułmanów ściśle związana z ich kulturą. Wszak Koran ściśle dyktuje zasady halal. Zakazuje spożywania krwi i wyraźnie określa rytualny sposób uboju. Zwierzę musi być przytomne i zwrócone w kierunku boga. Śmierć ma się dokonać za sprawą jednego cięcia w tętnicę szyjną, tak, by za jednym razem uleciała z niej cała krew, uważana za nieczystą. Ponadto zwierzę zabić musi muzułmanin, wypowiadając formułę "Bismillah", co ma oznaczać czynność wykonywaną w imię boga. My uważamy za niehumanitarne zabijanie świadomego zwierzęcia, a oni za niesłuszne spożywanie mięsa zwierzęcia zabitego niezgodnie z zasadami halal.
Podobne wrażenia towarzyszyły mi podczas widoku comiesięcznego karmienia węża. Sześć bezbronnych, rannych i bezużytecznych już kurczaków, czekających na swoją kolej w ciasnej klatce kilkumetrowego, potężnego gada. Nie mogły się ruszać, bo miały połamane nogi. A wąż dusił każdego ptaka po kolei, by potem rozdziawić paszczę i pochłonąć je, zaspokajając swoje pragnienie na kolejne kilkadziesiąt dni. Widziałam śmierć tych stworzeń, ale nie miałam odwagi przeciwstawić się. Bo co miałabym zrobić? Uwolnić te biedne kurczaki i uciec z nimi w stronę dżungli?
"Wy macie zimę. My mamy deszcz"
Tymi słowami miesiąc wcześniej żegnał nas singapurski taksówkarz, gdy szybkim krokiem opuszczałyśmy pogrążony w monsunowych deszczach Singapur. Dopiero po kilku tygodniach spędzonych w Pulau Pisang zrozumiałam, co to znaczy nigdy nie doświadczyć zimy. Nie poczuć drażniącego nozdrza zapachu mrozu. Nie dotknąć śniegu. Athan w chwili szczerości wyznał nam, że to właśnie jest jego największe marzenie: zobaczyć śnieg. Prawdopodobnie nigdy nie będzie miał okazji. Ma już prawie 70 lat. Może to głupie i dziecinne, ale tak bardzo wzruszające wydało nam się to niemożliwe do zaspokojenia pragnienie, że postanowiłyśmy podarować mu namiastkę śniegu: kartonowego bałwana. Z miotłą z bananowych liści, marchewką zamiast nosa i żeliwnymi garnkiem na głowie.
Czas spędzony na "Bananowej Wyspie" upływał nam pod znakiem refleksji, tradycji i rozmów. Mistyczne stany, przeżywane nocą w łódce na jeziorze, hamakowy letarg i to dziwne zawieszenie w czasie sprawiły, że nie mam jednej, klarownej myśli opisującej charakter tego miejsca. Athan wprowadził nas do świata wiejskiej harmonii, pozwalał spędzać czas z tubylcami i podglądać ich prawdziwe życie. – There is no goodbyes – powiedział, gdy ze smutkiem w oczach upijałyśmy ostatni łyk lokalnej kawy. Odszedł na krótką chwilę, a gdy wrócił, w rękach trzymał dwa kiełkujące kokosy. Wziął łopatę i ruszył w kierunku mineralnego jeziora. Tam kazał nam je posadzić. – Teraz macie tu korzenie – powiedział – od teraz to miejsce na zawsze będzie waszym domem – skwitował, patrząc z dumą na rządek pnących się w górę kokosowych palm.
Jednego dnia zabrał nas na przejażdżkę traktorem. Podpiął pod niego przyczepkę i zabrał nas w podróż po swoim królestwie. Nigdy nie zapomnę widoku słońca zachodzącego za podmokłymi polami ryżowymi. W mojej głowie zostanie obraz Bapy, w pomarańczowej koszulce z napisem "LEGEND RIDE", głową obwiązaną bandamą i jointem w ustach, jadącego powoli w stronę zachodzącego słońca. Tak chcę to zapamiętać.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl