Wycieczka na Kubę w PRL‑u. "Traktowali nas jak turystów ze zgniłego Zachodu. Takich z grubymi brzuchami i portfelami"

"Aby wesprzeć bratni, socjalistyczny PRL, Kuba przekazała nam w darze... wypchane ropuchy. Mimo to Polaków traktowano tam jak turystów ze zgniłego Zachodu". Przedstawiamy fragment książki Anny Kalinowskiej "Piękny mafioso z KC i inne opowiadania podróżującej po kraju bloku".

Absurdy komunistycznej gospodarki wszędzie szokowały tak samo
Absurdy komunistycznej gospodarki wszędzie szokowały tak samo
Źródło zdjęć: © CC BY-SA 4.0

19.05.2023 | aktual.: 20.05.2023 13:22

Tak się złożyło, że niedługo po pamiętnym pierwszym spotkaniu z zoologicznymi upominkami na moim uniwersyteckim wydziale powstał pomysł wysłania skromnej naukowej ekspedycji do Ameryki Środkowej w celu poszerzenia wiedzy o różnych egzotycznych ekosystemach oraz nawiązania naukowych kontaktów między uniwersytetami. Krajem docelowym miał być Meksyk, ale na szlaku wyprawy znalazła się i Kuba.

Giełda papierów bezwartościowych

Wprawdzie oficjalnym celem było podpisanie w imieniu naszej uczelni porozumienia z uniwersytetem w Hawanie, ale wiązał się z tym też całkiem przyziemny powód. Przelot z Polski na Kubę LOT-em, a następnie z Hawany do stolicy Meksyku liniami kubańskimi był najtańszym i niewymagającym wizy USA wariantem podróży. Możliwość lądowania na Kubie bardzo nas – uczestników tej czteroosobowej delegacji naukowej – kręciła. Jednak długość pobytu na wyspie ograniczały względy finansowe.

Bowiem kraj teoretycznie uważający PRL za członka socjalistycznej rodziny, którą w biedzie trzeba wspomagać ropuchami, w sprawie twardej waluty traktował nas jak turystów ze zgniłego Zachodu. Takich z grubymi brzuchami i portfelami. Oznaczało to, że na każdy dzień pobytu trzeba było wymienić odpowiednią kwotę w dolarach na niewymienialne zupełnie na nic kubańskie peso.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

W terminologii walutowej bloku socjalistycznego oznaczało to, że wyjeżdżający z kraju niewymienialnej złotówki musiał mieć diety w dolarach, żeby każdego dnia wymienić je na równie niewymienialne peso, które oczywiście trzeba było wydać w całości na miejscu. Chyba że ktoś miał zamiar wkleić je potem w domu do albumu papierów bezwartościowych. Uff. Dziś nie wiem nawet, jak te poziomy wewnątrz blokowej socjalistycznej bankowości opisać.

Przemytnicy czosnku

Dość, że wylądowaliśmy w upalną, tropikalną noc w Hawanie i z miejsca zażądano od nas, by wydarte spod serca uniwersyteckiej kwestury dolary przekazać na obowiązkowy haracz wymienny. Po tej ceremonii powitalnej czekaliśmy na odprawę celną naszych plecaków. A były one wypchane prowiantem, gdyż ze względu na wyrwę spowodowaną kubańskimi przepisami pozostałe przydzielone nam na wyprawę fundusze w twardej walucie były bardzo skąpe.

Nie wiedząc, co nas w podróży czeka, wieźliśmy w bagażach, na tyle, na ile można było unieść, zapas trwałych prowiantów. Pewnie z wychowania na książkach podróżniczych opisujących marynarzy cierpiących na szkorbut oraz w tradycji przekazu patriotycznego o losach Sybiraków zabraliśmy w te tropiki żelazną porcję… główek czosnku. I oto nagle zobaczyliśmy, jak nasze plecaki otaczane są przez umundurowanych celników z wilczurami w podnieceniu rwącymi smycze. Psy z radosną zajadłością rzuciły się na bagaże. Zrobiło się niezłe zamieszanie. Funkcjonariusze otoczyli nas jak gang przemytniczy i zabrali się do patroszenia plecaków. Największe wrażenie na celnikach zrobił czosnek.

Chyba to on najbardziej rajcował i psy. Nie wiem, może jacyś inni nasi rodacy przywozili mocno czosnkową swojską kiełbasę i psy miały związane z tym nadzieje. Tak czy siak celnicy tryumfalnie zarekwirowali czosnek. A, i jeszcze położyli łapę na aspirynie z apteczki – dobrze, że przy tej okazji nie oskarżyli o przemyt narkotyków. Coś mętnie tłumaczyli, ale upał i nasz, delikatnie mówiąc, niski poziom znajomości hiszpańskiego nie dał pojąć tego, co samo życie wyjaśniło już następnego dnia na miejscu. A wy, celne psiska, widzicie – nic wam z tego się nie dostało.

Przelot z Polski na Kubę LOT-em, a następnie z Hawany do stolicy Meksyku liniami kubańskimi był najtańszym i niewymagającym wizy USA wariantem podróży
Przelot z Polski na Kubę LOT-em, a następnie z Hawany do stolicy Meksyku liniami kubańskimi był najtańszym i niewymagającym wizy USA wariantem podróży© CC BY-SA 4.0

Filozofia mañana

Po tej drobnej przygodzie na "dobry wieczór, Kubo" już bez komplikacji dostaliśmy się do zarezerwowanego hotelu. Luksusowego, dla cudzoziemców only, bo tylko taki według tutejszych przepisów był nam dozwolony. Hotelu z czasów dyktatora Batisty i innych imperialistycznych krwiopijców, z błyszczącymi marmurem schodami, wielkimi łożami i błękitnym basenem na dachu. Na dobre zaczęło się od tego imponującego przepychem basenu. Kto by nie chciał, pierwszy raz wyjechawszy z PRL-u, pod rozpalonym już od świtu niebem tropików zażyć takiej atrakcji!

Nie powiem, najpierw zdyscyplinowani, grzecznie ustaliliśmy datę oficjalnego spotkania na uniwersytecie. Nikt tam specjalnie się nie spieszył i dzięki wyznawanej filozofii mañana (co w wolnym tłumaczeniu z hiszpańskiego znaczy "lepiej zepchnąć na pojutrze to, co może ci zawracać głowę dziś") mieliśmy dwa pierwsze dni tylko dla siebie. Leżaki na dachu hotelu kusiły, kelner w podniebnym barku tylko czekał, żeby nawet do basenu podać szklaneczkę koktajlu z nadzianym na słomkę nieznanym owocem tropikalnym… Czemu nie, mieliśmy przecież tyle kasy obowiązkowo wymienionej i przymus wydania jej na miejscu.

Niestety, nieco późno okazało się, że wymiana sobie, a konieczność płacenia za wszystko w hotelu w żywych dolarach sobie. Jeszcze wcześniej, nim ta smutna prawda do nas dotarła, na hotelowym dachu spotkała mnie inna przykrość. Po rozkosznej kąpieli słonecznej, gdy rozgrzane ciało zażyczyło sobie ochłody, hop! plusk w głąb lazurowego basenu! I tyle z dalszej radości. Ledwie wyczołgałam się na brzeg. Ból w krzyżu zupełnie paraliżował ruchy. Widać zaczadzenie mieszanką luksusu i egzotyki wyparło mi z głowy znaną prawdę, że szok termiczny może trafić w tak zwane korzonki. No i trafił.

Zupełnie jak w PRL

Zgięta wpół, zamiast wraz z towarzyszami wyprawy wyruszyć na zwiedzanie słynnej starej Hawany, zwaliłam się do łóżka. Żałowałam, że straciliśmy aspirynę, która kiedyś pomagała mi w podobnych sytuacjach, i gdy tylko najgorszy ból nieco odpuścił, postanowiłam wywlec się z hotelu na poszukiwanie apteki. Aptekę znalazłam bez trudu. Tyle tylko, że ciemna jak czekoladka tutejsza pani magister bardzo grzecznie poinformowała mnie, że już dawno wielu leków nie widziała i nie sądzi, by w innych aptekach było inaczej. Potem ściszonym głosem dodała, żebym spróbowała spytać portiera w hotelu – będzie wiedział, jak kupić lek na czarnym rynku.

Pomyślałam ze zgrozą, że za kolejne dolary będę odkupować być może naszą własną aspirynę. O nie! Jak już wyszłam na miasto i trochę rozchodziłam ból, postanowiłam rozejrzeć się za możliwością innych zakupów. Trzeba przecież wydać jakoś te wmuszone peso. W kolejnych sklepach, jeśli tylko w nędznym zaopatrzeniu dostrzegłam coś bardziej atrakcyjnego, to zaraz okazywało się, że trzeba na to posiadać specjalny kupon. W wolnej sprzedaży nie było prawie nic. Skądś to pamiętałam… Tak szłam od sklepu do sklepu, aż weszłam do magazynu, co – sądząc po asortymencie – był miejscem zaopatrującym dzieci i młodzież szkolną. Jakieś skarpeteczki, tornistry, zeszyty… Wszystko reglamentowane.

Kuba w latach 80. przyciągała turystów
Kuba w latach 80. przyciągała turystów© DPA, PAP | Manfred Uhlenhut

Nic tu po mnie. Nagle mój wzrok przyciągnął słój, w którym tkwiły wetknięte niczym bukiet kwiatów maleńkie, dziecinne szczoteczki do zębów. Cudności z przezroczystego plastiku w opalizujących, landrynkowych kolorach. Dawno czegoś równie słodkiego nie widziałam. Natychmiast pomyślałam o wszystkich znajomych maluchach, których mamy zastanawiały się, jak zachęcić pociechy do mycia ząbków topornymi szczoteczkami dla dorosłych. A tu jeszcze okazało się, że szczoteczki można kupować bez kartkowych ograniczeń, do woli, bo to dar chińskiego narodu dla socjalistycznego narodu kubańskiego. Wybrałam cały pęczek w kolorach smakowitych niczym lizaki. Ciesząc się z sensownie wydanych peso, ruszyłam dalej, wpatrzona w mój barwny zakup.

Szczoteczki do zębów dla… szczurów

I nagle… Co to?! Mignął mi przed oczami Anioł Stróż pochylony nad ufną dzieweczką – jakby sfrunął prosto ze świętego obrazka, który w dzieciństwie wisiał nad moim łóżeczkiem. Zahamowałam w pół kroku. Między stopami ziała dziura otwartej studzienki kanalizacyjnej. Dosłownie o włos (najwyraźniej anielski) od miejsca, gdzie moja wyciągnięta do kroku noga nie trafiłaby już na chodnik. Obok, niedbale porzucona, rdzewiała pokrywa włazu.

Spojrzałam w dół – jakieś dwa metry poniżej z otchłani kanału kanalizacyjnego wpatrywały się we mnie niezliczone oczy. Musiałam chwilę ochłonąć, by dotarło do mnie, że promień słońca, wdzierając się w głąb otworu, pada na kłębiące się stado szczurów. Niektóre z nich podskakiwały, inne nerwowo biegały, ale większość stała, w pozycji słupka wypatrując, co spadnie im z góry. Chwilę tak gapiliśmy się na siebie, aż moje palce odruchowo zwolniły uchwyt i w gardło kanału poszybował kolorowy deszcz szczoteczek.

W stadzie zawrzało. Najwidoczniej przyzwyczajone do takich "zrzutów" czegoś jadalnego szczury rzuciły się na plastikowy desant. Po sekundzie szczęśliwi zwycięzcy w walce o łup, każdy dzierżąc szczoteczkę w zębach, znikali w mrokach kanału. Nie wiem, czy ktokolwiek przedtem lub potem miał okazję do takich przyrodniczych obserwacji…

Stan ulic i chodników w Hawanie pozostawiał wiele do życzenia
Stan ulic i chodników w Hawanie pozostawiał wiele do życzenia© CC BY-SA 4.0

Przygody w Hawanie

Ostrożnie wycofałam się znad otworu-pułapki na chodnik. Całe napięcie grozy i ulga cudem unikniętego lądowania w cuchnącej dziurze przeszły w atak nerwowego śmiechu. Śmiałam się, aż popłynęły mi łzy wyciśnięte równocześnie chichotem i powracającym atakiem bólu. Musiałam stanowić dość szokujące widowisko, bo przez łzy zauważyłam, że zatrzymał się przy mnie idący z naprzeciwka mężczyzna. Kiedy uprzejmie spytał po angielsku, czy nic mi nie jest, może z zaskoczenia, a może instynktownie, odpowiedziałam po polsku.

Facet zaczął się śmiać i wtedy spostrzegłam, że na ramionach białej koszuli ma ciemne pagony z trzema żółtymi paskami – najwyraźniej starszy oficer pokładowy. Sam Chief! (…) Tak, w ciągu minuty wszystko było jasne. Dowiedziałam się, że mój rozmówca właśnie skończył wachtę i zszedł do miasta z pokładu polskiego statku handlowego, który już od ładnych paru dni stoi w hawańskim porcie i beznadziejnie czeka na rozładowanie. "Chief" nawet nie musiał pytać, bo sama od razu wypaplałam, co tu robię i jakie przygody spotkały mnie w ciągu niecałej doby w Hawanie.

Tekst stanowi fragment książki Anny Kalinowskiej "Piękny mafioso z KC i inne opowiadania podróżującej po kraju bloku"

Źródło artykułu:ciekawostkihistoryczne.pl
kubaprlmagiczne miejsca
Zobacz także
Komentarze (50)