Te tragedie wstrząsnęły całą Polską. Dzieci nigdy nie wróciły z kolonii
Wakacyjne wyjazdy w ramach obozów i kolonii to dla wielu dzieciaków przygoda życia, ogromna radość i niezapomniane emocje. Niestety zdarza się, że niektóre z nich z letnich wypraw nie wracają.
Jedną z najbardziej poruszających historii związanych z wakacyjnymi dziecięcymi wyjazdami była tragedia w Suszku z 2017 r.
Tragedia w Suszku
W tej pomorskiej miejscowości w sierpniu 2017 r. bawiły się nastoletnie harcerki z Łodzi. Obóz rozbito w lesie nieopodal jeziora. Harcerze w ciągu dnia szlifowali tam harcerskie umiejętności, wypoczywali i cieszyli się aktywnościami na świeżym powietrzu, nocowali zaś w namiotach. I to właśnie nocą zerwała się potężna, bardzo niebezpieczna nawałnica. Drzewa łamały się jak patyki, zerwane konary spadały na namioty, przygniatając dzieci. Przerażeni harcerze wybiegali z namiotów w bieliźnie, kluczyli pomiędzy padającymi drzewami, biegnąc na bosaka w kierunku ledwo widocznego młodnika lub w stronę jeziora, by ocalić życie.
Niektórzy padali nieprzytomni, uderzeni w głowę złamanymi gałęziami. Inni, by uniknąć niesionych przez wicher konarów, decydowali się na skok do wody, modląc się jednocześnie, by woda nie okazała się zbyt głęboka.
Obozowisko zostało całkowicie zniszczone - gwałtowne porywy wiatru i trudna sytuacja w całej okolicy uniemożliwiały organizację pomocy przez wiele godzin. Obrażenia odniosło 38 uczestników obozu – niestety dwie dziewczynki, 13-letnia Joanna i 14-letnia Olga, zginęły zmiażdżone pod drzewami, które przewróciły się na ich namiot.
O tym, że nadciąga burza, było wiadomo już wcześniej. Po południu opiekunowie z ZHR nakazali dzieciom ponaciągać namioty i pouczyli je, jak zachować się w trakcie wichury. Komendant obozu zapowiedział, że jeśli warunki będą zbyt trudne, obóz zostanie ewakuowany. Gdy jednak rozpętała się nawałnica, na ewakuację było już za późno… Przez wiele godzin po burzy harcerze czekali na ratunek w pobliskim młodniku, we własnym zakresie organizując pomoc rannym kolegom. Wsparcie nadeszło dopiero o świcie.
W nocy z 11 na 12 sierpnia 2017 r. nawałnice przeszły przez kilka województw, powodując gigantyczne straty – zostało uszkodzonych kilka tysięcy budynków, ponad 130 tys. ludzi przeżyło blackout z powodu awarii sieci zasilania, a usuwanie powalonych drzew w lasach dotkniętych katastrofą zajęło bite dwa lata. W wyniku nawałnicy w całej Polsce zginęło 6 osób – w tym dwie harcerki z obozu w Suszku.
Po tragedii doszło oczywiście do procesu – w stan oskarżenia został postawiony komendant obozu Mateusz I. oraz jego zastępca Włodzimierz D., którym postawiono zarzuty w związku z nieprawidłową organizacją obozu i niewłaściwie zarządzaną ewakuacją. Przed sądem stanął także urzędnik starostwa, Andrzej N., który nie przekazał alertu o zbliżającej się nawałnicy niższym szczeblom zarządzania kryzysowego.
Kwestia odpowiedzialności za tragedię była bardzo złożona – komendant obozu i jego zastępca już dwukrotnie zostali uniewinni, staną jednak przed sądem po raz trzeci. Grozi im do pięciu lat pozbawienia wolności.
Śmierć w Zakopanem
W 2019 r. Zakopanem wstrząsnęła wieść o śmierci 12-letniej Amelii, bawiącej się na wyjeździe kolonijnym Zespołu Pieśni i Tańca "Lublin" im. Wandy Kaniorowej.
Na tych koloniach bawiło się 70 dzieciaków – przyjechały do Zakopanego w niedzielę po południu, zakwaterowały się w pensjonacie, zjadły kolację i zasnęły w swoich pokojach. Kolejnego dnia z samego rana jedna z dziewczynek już nie żyła. Jej zgon odkryły koleżanki z pokoju. Zdziwione, że dziewczynka nie wstaje z łóżka i nie reaguje na ich zaczepki, ściągnęły z niej kołdrę i próbowały ją obudzić… Wtedy odkryły, że Amelia nie daje oznak życia.
Tajemnicza śmierć 12-latki była przedmiotem drobiazgowego śledztwa, jednak nikt się do niej nie przyczynił. Sekcja zwłok dziewczynki wykazała, że u dziewczynki rozwinęła się choroba serca o piorunującym przebiegu. Dolegliwość, pogłębiająca się po cichu od kilku tygodni, nie dawała wyraźnych objawów. Dziecko wydawało się zdrowe i czuło się dobrze – tymczasem jego serce było w fatalnym stanie. Feralnej nocy Amelia przeszła atak serca, którego nie przeżyła.
Śmierć 7-latka w Białym Dunajcu
W 2013 r. w Białym Dunajcu doszło do innej głośnej tragedii – w trakcie swojego pierwszego kolonijnego wyjazdu stracił życie siedmioletni chłopiec. Maluch, wychowanek domu dziecka w Gliwicach, w trakcie poobiedniej przerwy wyszedł na balkon swojego pokoju i wypadł z niego, uderzając głową w twardy beton na podwórku.
Chłopiec otrzymał pomoc niemal natychmiast, obrażenia były jednak zbyt rozległe. Dziecko zmarło w szpitalu. Zakopiańska prokuratura przeprowadziła śledztwo z którego wynikało, że próżno szukać winnych tej tragedii. Liczba wychowawców na kolonijnym wyjeździe była zgodna z przepisami, wszyscy opiekunowie też byli w trakcie wypadku obecni w budynku. Nie doszukano się żadnych uchybień ze strony właścicieli pensjonatu, a konstrukcja balkonu i barierki nie była wadliwa. Chłopczyk prawdopodobnie wziął rozbieg i pędząc na balkon nie zdążył wyhamować przed barierką, zatrzymał się na niej i przechylił nad poręczą, po czym runął głową w dół.
Nie wszystkich wakacyjnych tragedii da się uniknąć – niektóre z nich są dziełem przypadku lub siły natury. Obyśmy jednak czytali o nich jak najrzadziej, bez względu na przyczyny.
Makabrycja