Street food w Nowym Jorku. Kto wymyślił bajgle, hot dogi i czipsy?
Uliczne jedzenie w Nowym Jorku jest już w zasadzie legendarne. Być w NYC i nie zjeść hot doga na ulicy? To w zasadzie faux pais. M.in. o ciekawostkach związanych z nowojorskim street foodem przeczytacie w książce "Nowy Jork. Opowieści o mieście" Magdaleny Żelazowskiej. Dziś prezentujemy jej fragment.
Jedzenie na Manhatanie to nie przyjemność, tylko fizjologiczna konieczność, którą należy sprawnie załatwić między innymi czynnościami. W ostateczności można ją połączyć z randką, nawiązywaniem korzystnych relacji lub dobijaniem biznesowego targu. Prosty przepis na gastronomiczny sukces w Nowym Jorku? Ma być szybko, sycąco i tanio, a w dodatku na wynos, żeby można było jeść w ruchu.
Co było pierwsze?
Pierwszym nowojorskim street foodem były ostrygi. Dla Indian zamieszkujących Manhattan były chlebem powszednim. Kiedy w 1609 roku Henry Hudson wpłynął na wody opływające nowojorski archipelag, zawierały one niemal połowę ówczesnej populacji ostryg na świecie. Rosły tu jak na drożdżach. Zdarzały się długie prawie na stopę, czyli trzydzieści centymetrów. Podobno koparki na budowach do dziś natrafiają na wielkie stare skorupy, pamiętające czyste wody z przeszłości.
Ostrygi, pożywne i tanie, szybko wślizgnęły się do garnków osadników, a uchodzą też za pierwszy street food na Manhattanie, popularny na długo przed hot dogami. Rozpowszechnione przez Szekspira powiedzenie the world is your oyster, czyli świat jest twoją ostrygą, do żadnego innego miasta nie pasuje tak jak do Nowego Jorku. W końcu każdy wierzy tu w to, że znajdzie swoją perłę.
Co ma bajgiel do obwarzanka
Owoce morza dobrze zagryźć pieczywem. Na ulicach Nowego Jorku najłatwiej o bajgle. Bardzo prawdopodobne, że przyjechały z Polski. Większość źródeł wskazuje na to, że bajgle pochodzą od wschodnioeuropejskich Żydów, a więc najprawdopodobniej znad Wisły. Niektórzy wywodzą je wprost od krakowskiego obwarzanka.
Sama nazwa pochodzi podobno od piekarza Shlomo Beigla. W XIX-wiecznym Nowym Jorku koszerne bajgle można było dostać tylko w żydowskich piekarniach, ale z czasem podbiły całe miasto. Za to w Polsce zniknęły po wojnie, razem z tymi, którzy je piekli. Nie tylko w Nowym Jorku bułka z dziurką to popularna kanapka; można ją jeść z twarożkiem, szynką i jajkiem na boczku. Dla mnie nieco zbyt gumowata, brak jej lekkości. Nie bez powodu dawniej jednodniowy bajgiel służył jako gryzak dla ząbkujących niemowląt.
Podobny kształt do bajgla mają donuty, w USA często utożsamiane z Dunkin Donuts.
Charakterystyczny różowo-pomarańczowy neon żarzy się jak jaskrawe polewy na tłustych pączkach z dziurką, wabiąc spragnionych kalorycznego śniadania, wiecznie niewyspanych i śpieszących się nowojorczyków, których grafik nie przewiduje porannego szykowania kanapek. I tu znów mamy trop wiodący nad Wisłę: sieć Dunkin Donuts w latach pięćdziesiątych zeszłego stulecia założył William Rosenberg, syn Żydów pochodzących z terenów dzisiejszej Polski.
Ojczyzna pizzy na wynos
Znajome smaki to dla nowojorskich imigrantów nie tylko wspomnienie rodzinnych stron, ale często pierwszy szczebel na drabinie wiodącej do spełnienia słynnego American dream. Wśród najprostszych, najszybciej dostępnych zajęć od zawsze była robota w kuchni. Najłatwiej zaczepić się wśród swoich – nie musisz znać języka, wystarczy, że się uwijasz i dobrze karmisz. Jeśli znasz się na rzeczy, to zaczną do ciebie przychodzić wszyscy, nie tylko krajanie. Tak w Nowym Jorku karierę zrobiły wózki sprzedające przekąski halal, w taki sam sposób modna stała się pizza wyrabiana przez imigrantów z południowych Włoch.
Głodny, zapracowany tłum docenił to proste, pożywne danie. W 1897 roku w Little Italy powstała pierwsza w Ameryce pizzeria o nazwie Lombardi’s. Również na Manhattanie po raz pierwszy w historii zaczęto sprzedawać pizzę na kawałki i pakować ją w pudełka na wynos. Na cieście lądowały nowe, niestosowane we Włoszech dodatki, na przykład frytki (serwowane nie obok pizzy, a na niej). Odstępstwa od norm i niestandardowe połączenia to w przesiedlonej kuchni naturalna ewolucja, jak popularne w Stanach spaghetti z klopsikami.
Stolica hot dogów
Absolutny hit nowojorskich ulic to od lat hot dog. Dostępny na każdym rogu za parę dolarów, jest prawdziwą żyłą złota. Pozwolenie na sprzedaż hot dogów w najlepszych punktach Nowego Jorku to koszt nawet kilkuset tysięcy dolarów rocznie (zyski zaś mogą wynieść kilka milionów). Pierwszego hot doga spróbowali plażowicze na Coney Island w drugiej połowie XIX wieku.
Parówka w bułce, która podbiła Amerykę, to efekt współpracy niemieckiego imigranta Charlesa Feltmana z żydowskim piekarzem Ingacem Frischmannem. Fetlman wykorzystał potencjał frankfurterki, Frischmann zaś odział kiełbaskę w wygodną do trzymania bułkę własnego pomysłu. Na skalę masową hot doga spopularyzował Nathan Handwerker, Żyd polskiego pochodzenia, który najpierw pracował u Feltmana, a potem zdradliwie otworzył własny biznes, pod znaną do dziś marką Nathan’s Famous. W tamtych czasach na bułkę z parówką mówiono "kanapka-jamnik" lub "red-hot", od koloru i temperatury. Zapisany w powszechnej świadomości hot dog, czyli gorący pies, to albo skrót od pierwszej nazwy, albo efekt żartów z podejrzanej zawartości kiełbaski.
Trwa ładowanie wpisu: instagram
Skąd się wzięły czipsy
Kulinarny dowcip przyczynił się do wymyślenia chipsów ziemniaczanych. Powstały one w wyniku zemsty czarnoskórego szefa kuchni Georga Specka na wybrednych klientach. Rzecz działa się w 1853 roku w Saratoga Springs w Nowym Jorku. Goście restauracji Moon’s Lake House kilkakrotnie poskarżyli się kelnerowi na nieudane frytki, ich zdaniem za grube i nie dość kruche. Zirytowany narzekaniem kucharz pokroił ziemniaka w cienkie paski, które złośliwie wysmażył na wiór i obficie posypał solą. Ku jego zdumieniu klienci byli zachwyceni i wrócili po więcej. Czipsy na stałe weszły do menu restauracji, a później wylądowały w sklepach. Dziś paczka czipsów w barach szybkiej obsługi to popularny zamiennik gotowanych ziemniaków i frytek.
Przemierzając ulice Nowego Jorku łatwo zauważyć, że dzielnice miasta to wioski, w których ludzie z tych samych stron świata stworzyli sobie zaplecze. Mieszkańców China Town, Little Italy, Little India czy Williamsburga łączą nie tylko język i religia, ale przede wszystkim jedzenie. Chińczycy, Włosi, Hindusi, Żydzi, Irlandczycy mają swoje bary, bazary, piekarnie, sklepy mięsne. Od wieków przybysze opuszczający pokłady statków przybijających do brzegów Nowego Jorku ciągnęli za sobą nie tylko bagaże, obawy i nadzieje na lepszą przyszłość. Skromny niezbędnik, w który wyposażyli się na początek nowej drogi, zawierał także sprawdzone przepisy. Na to, jak przyzwoicie żyć, dobrze wykonywać swój fach, ale przede wszystkim na to, co jeść.
Magdalena Żelazowska to dziennikarka, pisarka, autorka książek "Nowy Jork. Opowieści o mieście", "Rzuć to i jedź, czyli Polki na krańcach świata", "Zachłanni", "Hotel Bankrut". Entuzjastka świata i ludzi. Prowadzi bloga zelazowska.pl. Jej teksty przeczytacie na WP Turystyka.