Viñales w promieniach wschodzącego słońca. Najpiękniejsze na Kubie
Najpiękniejsze miejsce na Kubie - mówią o dolinie Viñales ci, którzy ją odwiedzili. I rzeczywiście, nie wolno jej pominąć. Widok otulonych poranną mgłą mogotów - skał pionowo wyrastających z dżungli - zostanie z wami na zawsze.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
Kiedy wybierałam się na Kubę trzy i pół roku temu - niejako przy okazji pobytu na Karaibach - miałam na zwiedzenie ich perły tylko tydzień. Mało. Prawdę mówiąc, myślałam, że skupię się wyłącznie na Hawanie, ale przyjaciel, pół-Kubańczyk powiedział: "Jedź koniecznie do Viñales, choćby na dwa dni" i zasypał mnie przepięknymi zdjęciami. Nie zawiodłam się.
Dwie waluty
Do prowincji Pinar del Rio na zachodzie wyspy jedziemy z Hawany autobusem firmy Viazul. To jedyna oficjalna linia dla turystów na Kubie, bilety oferuje za dużo większe niż dla „lokalsów” pieniądze, ale to wciąż cena dość przystępna (ok. 12 dol., czyli 44 zł).
Trzeba pamiętać, że na Kubie ceny mogą być podawane w dwóch walutach. Turyści płacą w innej niż mieszkańcy wyspy - w CUC-ach czyli peso convertible (3,67 zł). Lokalna, słabsza waluta CUP zarezerwowana jest dla Kubańczyków, choć cudzoziemiec może nią płacić np. za uliczną przekąskę, owoce czy niektóre drobne usługi. Dworzec autobusowy w hawańskiej dzielnicy Nuevo Vedado, obok zoo, nie jest imponujący. Ale autobusy - dość nowoczesne, wygodne, z klimatyzacją. Podróż zajmuje około czterech godzin.
Noclegi mamy już zarezerwowane w tzw. casa particular, czyli w prywatnym domu kubańskiej rodziny, dzięki wspólnym znajomym. Na miejscu okazuje się, że można było przyjechać w ciemno. Wokół stanowiska gdzie zatrzymuje się Viazul kłębi się tłum oferujących kwatery, nawet z folderami w rękach - jak na dworcu w Zakopanem.
Praktycznie całe idylliczne miasteczko to kwatery dla turystów. Z bujanymi fotelami na gankach, bajecznie kolorowe - od buraczkowego, przez brzoskwiniowy, po seledynowy, z wystrojem nieco a’la plastikowe lata 80-te (w Viñales nawet to ma urok). Przy głównej ulicy co parę metrów znajdziemy też knajpkę z jedzeniem, drinkami głównie na bazie kubańskiego rumu, muzyką na żywo.
W centrum miasteczka obejrzymy kościół i małe muzeum. Tuż obok - wielkie patio przyszykowane na fiestę, która odbywa się... właściwie codziennie. Niezależnie od tego, czy przyjedzie w błyszczącej koszuli gwiazda z Hawany, czy przygrywa miejscowa kapela, tańczyć salsę można i należy do białego rana.
Odwilż
- Dziś nic nie będę w domu robić, idę z wami na tańce - wiecznie uśmiechnięta Maidalys teatralnym gestem rzuca ścierkę. Nigdzie jednak nie pójdzie - uwija się przy turystach, zajmujących trzy przygotowane dla nich, rozlokowane w pewnej odległości w parterowym domu pokoje. Dzięki wspólnemu patio możemy brać udział w życiu rodziny, pożartować z ich dziećmi, zajrzeć do kuchni. Mąż Maidalys - Maddiel przynosi wiaderko ze świeżymi owocami morza, przed chwilą przywiezionymi z wybrzeża. Można wybrać sobie na kolację langustę, która macha do ciebie odnóżami. Pisku przy tym co niemiara.
Na lepszych gospodarzy niż Maidalys i Maddiel nie można trafić. W ciągu ostatnich lat nieco się u nich zmieniło, na lepsze. Rozwijają swoją kwaterę, ogłaszają się już na oficjalnej platformie BBInn (anglojęzycznej). Nocleg u nich kosztuje 25 CUC - cena „europejska”, ale konkurencyjna w stosunku do Hawany. Już przed czterema-pięcioma laty Kubańczycy mogli wynajmować pokoje legalnie, partia na to pozwalała. Podobne poluzowanie ostrych reguł komunizmu dotyczyło innych przejawów drobnej przedsiębiorczości, jak warsztaty samochodowe, usługi przewozowe (słynne wspólne taksówki colectivo) czy domowe restauracyjki, bywa że dosłownie na dwa stoliki (paladares).
Od tamtego czasu Kubańczycy przeżyli jeszcze trzy kamienie milowe na drodze do wolności. W marcu 2016 r. ówczesny prezydent USA Barack Obama, orędownik otwarcia wobec Kuby, odbył historyczną wizytę na wyspie. Zresztą dokładnie wtedy w Hawanie zagrali The Rolling Stones. 26 listopada 2016 r. zmarł Fidel Castro - dyktator dzierżący rządy żelazną ręką od rewolucji w 1959 r. A zupełnie niedawno - w kwietniu 2018 r. nowym prezydentem Kuby został Miguel Diaz-Canel - po raz pierwszy od tylu lat przywódca nie noszący nazwiska Castro. Na naszych oczach kończy się epoka.
Mogoty o świcie
Mieszkańcy Viñales doceniają skarb, jaki mają, chcą żyć i zarabiać, a przedsiębiorczości nie można im odmówić. W miasteczku za bardzo nie ma co zwiedzać, ale wokół rozciąga się dolina, z której wyrastają pionowo przedziwne wapienne wzniesienia, porośnięte bujną tropikalną roślinnością. Mogoty, czyli ostańce krasowe przywodzą na myśl wyłaniające się z morza skały w Wietnamie. Tyle że tu u ich podnóża nie rozbijają się fale, tylko żyzną czerwoną ziemię zajmują plantacje kawy i tytoniu. Cały park narodowy wpisany jest na listę UNESCO. W miasteczku znajduje się kilka biur podróży, które oferują lokalne wycieczki, ale tak naprawdę na turystach w parku zarobić chcą wszyscy, nie brakuje więc samozwańczych przewodników - wystarczy zapytać gospodarzy kwatery.
Dolinę można zwiedzać pieszo lub konno. Najlepiej - o świcie, gdy pierwsze promienie słońca ogrzewają wilgotną ziemię, a ta zaczyna parować. Osnute mgiełką, rozzłocone słońcem mogoty to niezapomniany widok.
Na trasie wycieczki musi się znaleźć Mural de la Prehistoria - wielkie, o wysokości ponad 100 metrów malowidło na skale, które ponoć zażyczył sobie Fidel Castro, powstawało cztery lata i wygląda jak bohomazy dziecka. Nie może zabraknąć też cuevas - jaskiń. Po niektórych z nich można pływać łódką.
Żeby wszyscy byli zadowoleni, zwiedzających należy zaprowadzić do któregoś ze znajomych plantatorów tytoniu. „Nasz”, w efektownym kowbojskim kapeluszu, pokazuje jak wygląda proces uprawy krzaków, suszenia tytoniu i skręcania cygar, częstuje nas i oczywiście sprzedaje pudełko oryginalnych.
Podobnie rzecz się ma na plantacji kawy. Można posłuchać też ciekawej opowieści o owocach i warzywach uprawianych w dolinie oraz o typowych dla tej ziemi gatunkach fauny i flory, popijając orzeźwiający sok z trzciny cukrowej z lodem. I odwiedzić ekologiczne gospodarstwo. A zupełnie za darmo - popatrzeć jak rolnicy uprawiają rudą ziemię tak samo jak od wieków - pługiem, zaprzężonym w bawoły.
Po intensywnym dniu szklanka mohito w miasteczku i salsa w wydaniu lokalnej kapeli „Blanco y Negro” smakuje najlepiej. „Canto a mi tierra” - śpiewał Julio, a ja coraz bardziej chcę do tej ziemi wrócić. Ciekawe czy wszystko smakuje tak samo dobrze w dobie zmian ustrojowych na Kubie, u progu demokracji. Najwyższy czas to sprawdzić.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zobacz też: Czy morskie olbrzymy wciąż rosną?
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.