Ludzie"W Tybecie czekałam na śmierć". Elżbieta Sęczykowska o podróżach, których już nie ma

"W Tybecie czekałam na śmierć". Elżbieta Sęczykowska o podróżach, których już nie ma

- Dziś jesteśmy zmanierowani nadmiarem informacji i dostępem do tanich wyjazdów - mówi Elżbieta Sęczykowska, podróżniczka i autorka książek o Dalekim Wschodzie. W rozmowie z Magdą Owczarek opowiada o świecie, który odchodzi w przeszłość.

"W Tybecie czekałam na śmierć". Elżbieta Sęczykowska o podróżach, których już nie ma
Źródło zdjęć: © Elżbieta Sęczykowska
Magda Owczarek

04.04.2018 | aktual.: 04.04.2018 13:05

Magda Owczarek: Podróż zaczyna się wcześniej niż w momencie rezerwacji biletów i pakowania walizki. Jaki był prawdziwy początek pani podróżowania po Dalekim Wschodzie?

*Elżbierta Sęczykowska: *Myślę, że wszystkie nasze podróże nosimy w sobie od urodzenia. To, jakie one będą, zależy od naszego charakteru. Ja od zawsze chciałam podróżować daleko, przeżywać przygody. Wyjazd na działkę pod miasto to było dla mnie za mało.

W podróż pchają nas te same marzenia, które każą nam dokonywać wyboru naszej życiowej drogi, także zawodowej. Wiele zależy też od zbiegów okoliczności, spotkań, szans, które podsuwa nam los. Studiowałam historię sztuki, później pracowałam w Muzeum Narodowym i Muzeum Łowiectwa i Jeździectwa. W latach 90. wyjechałam do Berlina. Tam zupełnym przypadkiem zetknęłam się ze środowiskiem chińskich artystów. Dostałam propozycję organizacji autorskiej wystawy fotograficznej w Pekinie. Pomysł wydawał się szalony, ale nie mogłam odrzucić takiej okazji!

Obraz
© Elżbieta Sęczykowska

To był dopiero początek niesamowitych zbiegów okoliczności.

Pierwszego dnia mojego pobytu w Chinach spotkałam białego mężczyznę. W tamtych czasach to było coś niecodziennego. Co więcej, okazał się Polakiem. Do dziś jest moim życiowym partnerem. Wraz z tą miłością przyszła fascynacja Dalekim Wschodem. Wspólnie odbyliśmy długie podróże po Chinach, Tybecie i Mongolii.

W tamtych czasach podróżowało się trudniej?

Dziś jesteśmy zmanierowani nadmiarem informacji i dostępem do tanich wyjazdów. W latach 90. wyjazd do Chin stanowił nie lada przedsięwzięcie. Bilet z Warszawy do Pekinu kosztował 2 tysiące dolarów, to była fortuna! Wydałam wszystkie moje pieniądze. Z trudem zdobywaliśmy informacje o miejscach, które warto odwiedzić. O niektórych, położonych na prowincji, dowiadywaliśmy się przypadkiem, od ludzi napotkanych po drodze. Przed wyjazdem studiowaliśmy literaturę, zasięgaliśmy konsultacji pracowników naukowych na uniwersytecie.

Obraz
© Elżbieta Sęczykowska

Jest pani współautorką reportaży dla telewizji polskiej. Wtedy programy podróżnicze wyglądały inaczej niż "Azja Express".

Wybór był niewielki, ale za to jakość dużo lepsza. Wychowałam się na „Pieprzu i wanilii” i filmach podróżniczych Szymona Wdowiaka, znakomitego filmowca. Jego produkcje przekazywały pogłębioną wiedzę, były nie tylko piękne, ale też przesycone duchowością. Były moim wzorem, kiedy realizowaliśmy materiał o Święcie Losar w ramach obchodów Tybetańskiego Nowego Roku. Chcąc dostać się do klasztoru Kumbum, słynącego z wspaniałych ceremonii dostępnych wyłącznie dla mnichów, musieliśmy stanąć na głowie. Uruchomiliśmy niezliczone znajomości, dotarliśmy do samego Dalajlamy i otrzymaliśmy błogosławieństwo opata. Musieliśmy też "wspomóc finansowo" oficjalną administrację klasztoru. Udało się, jako pierwsi w historii nagraliśmy tę ceremonię.

W Tybecie otarła się pani o śmierć.

Fotografowałam ptaki nad jeziorem Kuku-nor przy granicy z Chinami. Stałam na wysokim klifie, chciałam zejść trochę niżej, żeby zrobić lepsze ujęcie. Aparat zawiesiłam na szyi. Po kilku krokach zorientowałam, się, że szoruję obiektywem o skały. Odruchowo osłoniłam go dłonią i straciłam równowagę. Runęłam w dół z wysokości 10. piętra. Byłam pewna, że to moje ostatnie chwile. Lecąc odbiłam się pośladkiem o skalną półkę i spadłam na pas ziemi oddzielający jezioro od skał. Straciłam oddech, ale nie przytomność. Adrenalina sprawia, że człowiek w takich chwilach zaskakująco jasno myśli. Czekałam na śmierć. Mój partner, który do mnie schodził, był pewien, że na dole znajdzie moje zwłoki. Poruszyłam nogami. To był dobry znak. Ale poczułam, że moja twarz jest dziwnie miękka. Przypomniałam sobie, że w kieszeni kurtki mam lusterko. Na migi poprosiłam partnera, żeby mi je podał. Powiedział, żebym lepiej nie patrzyła.

Obraz
© Elżbieta Sęczykowska

Obrażenia były poważne?

Spadłam twarzą na aparat. Nasz chiński przewodnik znalazł instytut ornitologiczny, w którym mieli samochód, przewieziono mnie do szpitala kilkadziesiąt kilometrów dalej. Okazało się, że ten szpital to skromny punkt sanitarny - jedna brudna sala do badań, porodów i operacji, a w środku jeden lekarz i jeden sanitariusz. Zgodnie z medycyną tybetańską lekarz zbadał mi puls w każdym palcu, sprawdzając, czy nie mam uszkodzeń wewnętrznych. A potem zszył mi twarz bez znieczulenia. Dopiero po pewnym czasie okazało się, jak znakomitym był specjalistą – dziś nie mam żadnych śladów. Poza tym miałam tylko złamane żebro i potłuczenia. To cud, że przeżyłam.

Czy to doświadczenie zbliżyło panią do duchowości, która jest motywem pani książek o Bliskim Wschodzie?

Tak, choć umiem oddzielić osobiste przeżycia i wejść w rolę obiektywnego obserwatora. Nie jestem zwolenniczką zmiany religii pod wpływem fascynacji buddyzmem. Sam Dalajlama to odradza, podkreśla, że nie powinniśmy porzucać wartości, w których nas wychowano, bo z natury jesteśmy mocno związani z naszą obyczajowością, korzeniami. Zgadzam się z tym. Przeistaczanie się w kogoś innego na jakimkolwiek polu budzi moją rezerwę.

Obraz
© Elżbieta Sęczykowska

Pani książki są wysmakowane, pełne nastrojowych fotografii. Przypominają dzieło sztuki albo film kostiumowy. Ale czy taki świat dziś istnieje?

Azja zmienia się błyskawicznie. Dziś wokół klasztoru Kumbum wyrosło miasto. Hutongi w Pekinie nikną w cieniu wieżowców, a Ułan-Bator, którego drogami niedawno jeździli pasterze na koniach, zmieniło się w metropolię. Azjaci generalnie odżegnują się od tego, co stare, może z wyjątkiem pałaców i świątyń. Reszty się wstydzą, wolą zapomnieć o ubogiej przeszłości. Ducha dawnych czasów można jeszcze spotkać na prowincji, w chińskich wioskach czy na mongolskich stepach, ale świat, który chciałam zatrzymać w książkach, bezpowrotnie odchodzi. To naturalne, nie można oczekiwać od ludzi, że będą chcieli żyć w skansenie.

Skoro tamten świat przestaje istnieć, o czym będzie pani teraz pisać?

W najbliższym czasie chciałabym zając się tematyką południowej Sahary, dotrzeć do Tuaregów w Timbuktu. Marzę też o podróży do Syrii, ale muszę poczekać na lepszy moment. Jestem w posiadaniu pięknej starożytnej pamiątki – gemmy z wykopalisk w Palmirze, w których uczestniczył brat mojego teścia, Zygmunt Sęczykowski. To wybitny badacz, który zaginął w czasie wojny. W 1943 r. Gestapo zabrało go z Politechniki, ślad urwał się na Pawiaku. Chciałabym zapisać tę rodzinną historię.

Podróże panią zmieniły? Dziś jest pani inną osobą?

Nie wiem, czy inną, na pewno bogatszą. Mentalnie chyba się nie zmieniłam - zawsze miałam w sobie ciekawość świata. Człowiek z tym się rodzi i nie dorośleje. Można zdobyć większe doświadczenie, większą wyobraźnię, ale marzenia zostają te same. Wciąż czuję się tak, jakbym miała dwadzieścia lat!

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)