Wyspa. Rzecz o winie, poszukiwaniu Autora i wolnym życiu
– Jedziemy? – niby pyta Wojtek. Niby, bo zaraz dodaje: – Odwiedzimy tego twojego Autora! I już oczy nam się śmieją, i już się prawie pakujemy, i już wiemy, że długi majowy weekend spędzimy na Visie, najdalej na południe wysuniętej chorwackiej wyspie. Chorwacja ma ich 1246, ale ta jest specjalna. I Autor niezwykły.
03.06.2017 | aktual.: 21.03.2022 14:50
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Mój Autor ma na imię Senko. Na nazwisko Karuza. Jest pisarzem, który po studiach filozoficznych na uniwersytecie w Zagrzebiu wrócił na swoją rajską wyspę Vis. Gdy ogląda się ją okiem wakacyjnego turysty, trudno zrozumieć zdziwienie, jakie taki powrót budzi u miejscowych. Łatwiej to pojąć, gdy mieszka się na tym małym skrawku ziemi, kiedy wieje jugo – silny wiatr z południowego wschodu, niosący wilgoć, deszcz i wysokie fale, a ludziom mącący umysł i wpędzający w depresję. Ci, którzy opuszczają wyspę – czy to za wiedzą, czy za chlebem – rzadko wracają. Stąd decyzja i niezłomność Senka są wyjątkowe i budzą wiele emocji. A dla niego samego i nielicznych jemu podobnych proste życie (o którym przecież wielu z nas marzy) z czasem staje się trudne i nie do końca daje satysfakcję. Skoro jednak nie można już go porzucić, trzeba znaleźć sposób na to, jak zaakceptować tę dwoistość – chęć ucieczki z raju i niemocy, by się z niego wyzwolić. Senko Karuza jest więc twórcą nieformalnego Multimedialnego Mobilnego Centrum Poszukiwania Alternatywnych Sposobów na Przeżycie na Wyspach – Małych i Leżących na Głębinach Otwartego Morza. Nazwa brzmi jak żart, ale to zamierzony efekt – tkwi w tym gorycz i samotność.
Parę lat temu przetłumaczyłam zbiór jego opowiadań o życiu na wyspie, bo tak było najprościej wyjaśnić przyjaciołom, skąd nasza miłość do Chorwacji i śródziemnomorskich klimatów. Była to okazja do odkrycia wielu obliczy wyspy i jej specyfiki, ukrytej nawet w warstwie językowej. Karuza napisał bowiem opowiadania, używając specyficznego języka – mieszanki gwary i języka literackiego. Praca nad przekładem była translatorską wspinaczką na Mount Everest. Kiedy książka ukazała się po polsku, moi chorwaccy znajomi zaproponowali, żebym ją teraz przełożyła na chorwacki. – To w końcu i my zrozumiemy – powiedzieli ze śmiechem.
Senko pochodzi z Komižy na Visie, a korzenie jego rodziny sięgają Bośni. Po ślubie przeniósł się do miejscowości Vis, też na wyspie Vis – do żony. Pogrążyło go to w oczach mieszkańców obu miejscowości, a może i całej wyspy. Bo żeby tak chłop do baby? Jakby tego było mało, Vis i Komiža, które leżą na przeciwległych krańcach wyspy, oddalone o około 10 km, boczą się na siebie i często milczą skłócone. A jak już mówią, to inną gwarą. Wiele je dzieli, choć niewprawne oko przybysza tego nie zauważy, a ucho nie wyłowi. Źródłem tego podziału jest lokalny patriotyzm, zwany po chorwacku "kampanilizmem". Ten pejoratywny termin pochodzi od włoskiego słowa "campanile", czyli dzwonnica, i jako taki jest symbolem niezależności w wielu miastach środkowych Włoszech. Słyszeliśmy na własne uszy, jak pewien człowiek z sąsiedniej wyspy Hvar tak opisał to pojęcie: "wszystko, co mogę dostrzec wzrokiem z wysokości mojej dzwonnicy – jest dobre, a to, czego nie widzę – nie jest nic warte". Dwa światy na jednej wyspie, która ma wszystkiego raptem 90 km kw. Od lądu stałego dzieli ją trochę ponad 45 km i jest to największa odległość chorwackiej wyspy od terra firma (ziemi stałej).
Mój Autor jest także mistrzem kulinarnym i znakomitym winiarzem. Krążą legendy o jego gotowaniu, winie, biesiadowaniu, o zatoce, w której ma letni domek i w której gotuje dla przyjaciół i żeglarzy. I że łatwiej tam dopłynąć, niż dojechać.
Pijmy kawę, nie spieszmy się
I już jedziemy z Zagrzebia do Splitu, żeby dalej popłynąć promem. Wchodząc na pokład, zderzamy się z pisarzem – Miroslavem Mićanoviciem. Dowiadujemy się, że oto on i paru innych autorów byli u Senka na dorocznym festiwalu literackim Mare. Mare! Trochę żałujemy, że nas nie zaprosili, ale szybko się rozchmurzamy, bo przecież zaraz to my będziemy najważniejszymi gośćmi. Senko obiecał, że załatwi nam lokum, będzie z nami, ugotuje coś specjalnie dla nas i pokaże swój raj.
Płyniemy, podziwiamy widoki. Delektujemy się podróżą, bo przecież liczy się nie tylko cel, ale i droga. Każdy mijany jacht wywołuje drżenie serca, każda mewa, fala, nawet zapach słonego morza budzą radość. Zawijamy do miasta Hvar na wyspie Hvar. Część pasażerów wysiada. Ci, którzy przyjechali tu na wypoczynek, odnajdą iście królewską wyspę, pachnącą lawendą i rozmarynem. Nasz prom stoi przy nadbrzeżu, patrzymy z górnego pokładu na ludzi, domy, palmy, wzgórze. Nie spieszymy się, rozkoszujemy chwilą i marzymy, by trwała. Wyje syrena – odpływamy!
Pora przypomnieć się Senkowi. Dzwonimy z duszą na ramieniu, czy aby czegoś nie poplątał. Burza szpakowatych włosów i ogromna broda czynią z niego człowieka, o którym można pomyśleć: "wagabunda". Albo – w najlepszym wypadku – roztrzepany artysta. Odbiera, ale źle słychać.
Dopływamy do Visu na Visie, rośnie w nas niepokój, znów dzwonimy i teraz już słyszymy dobrze: – Ja pierd… to wy jednak przyjeżdżacie?! – krzyczy Senko. A my się zastanawiamy, czy tylko się nam śniło, że wszystko wcześniej ustaliliśmy.
Dobra, myślimy, jakoś to będzie. Schodzimy z promu prosto do kawiarenki przy nadbrzeżu – jest Senko! Całujemy się na powitanie i cieszymy. – To gdzie śpimy? – pytamy. Zamawia nam kawę, każe patrzeć na prom – bo to przecież ważna chwila w życiu wyspy, gdy przypływa. On sam zaczyna dzwonić. Dzwoni i pyta. Pyta i dzwoni. Zdecydowanie dopiero szuka pokoi. A jest nas czwórka podróżnych. W końcu mówi wręcz rozanielony: – Będzie OK. – Co prawda – dodaje – Ankica zapomniała zostawić klucz, a popłynęła promem na ląd, ale coś wymyślimy.
Nie martwmy się, miejsca jest dość
I już podjeżdża pod kawiarnię swoim starym volvo, pamiętającym zamierzchłe czasy, i przekonuje, że to jedyny samochód, który umie przedrzeć się przez kamienną drogę do zatoki Mola Trovna (jak wymawia nazwę Mala Travna), gdzie ma maleńką restaurację w letnim domku. Cieszymy się na tę perspektywę, tym bardziej że szkoda nam naszego nowego auta i jego opon. Rusza pierwszy – jedziemy wąską drogą na drugi kraniec wyspy. Na razie do Komižy.
Koło domów, znanych nam z pocztówek, stojących jakby w poprzek plaży, Senko się zatrzymuje i każe nam wysiąść. – O, tu będziecie spali – mówi. Jeszcze nie wiemy, że pokoje będą tak małe, iż oprócz łóżka nie zmieści się nawet stopa. Co tam, stopy wystarczy trzymać na łóżku, pomyślimy wtedy. Na razie stoimy na dole, koło nas jest morze, a Senko otwiera jakieś drzwi i mówi: – To moja konoba. My wiemy, że to oznacza piwniczkę – i że zaraz spróbujemy jego słynnego wina.
Senko wchodzi do środka, coś tam złorzeczy, słyszymy, jak mówi, że czas by tu wreszcie posprzątać, i kto tu znów tak nabałaganił, ale kieruje się do beczki, więc przestajemy się przejmować tym narzekaniem. Szuka jakiegoś kieliszka czy szklanki – znajduje i patrzy pod światło. – Brudna – mówi. Przeciera palcem i wyjaśnia: – Od kilku bakterii jeszcze nikt nie umarł. To nasze, znajome bakterie. Patrzy na nas spod oka, nalewa trochę wina i przepłukuje kieliszek. – Higieny jednak nigdy dość! – śmieje się głośno.
Pijmy wino, dla nas jest dobre
I już nalewa do pełna. Siadamy na murku przed budynkiem, koło nas stoi ten jeden, jedyny kieliszek białego wina. Senko podnosi go do oczu, podtyka pod nos, przytyka do ust, wypija powoli kilka kropli i… zaczyna pluć na prawo i lewo. – Tfu! – krzyczy – co za kwas, tfu! Zepsuło się. Niech to szlag trafi! A mówili, uprzedzali, nie posłuchałem!
Zmartwieni patrzymy na gospodarza i nie wiemy – pocieszać czy nie. A tu nagle jego głos przechodzi od grzmotów złości w słodycz poranka. – Wiecie co – mówi – wy je pijcie śmiało. Dla was będzie dobre. Na chwilę nas zamurowuje i nie wiemy, czy śmiać się na głos, czy ukradkiem. Bo on mówi poważnie – uważa, że dla nas, obcych, spoza wyspy, to całkiem dobre wino. Jedynie tutejszy je skrytykuje, bo znajdzie minusy. A cóż my, ludzie z lądu, i to leżącego na północy, możemy wiedzieć o winie? Pijemy więc z tego jednego kieliszka, bakteriom mówimy "nie", i już wiemy, że to będzie niezapomniany weekend.
– Zobaczymy się niedługo – zapewnia gospodarz – zjemy, wypijemy. Klucz do pokoi macie pod wycieraczką, jakaś pościel też się na pewno znajdzie. Adio!
I odjeżdża tym swoim wiekowym volvo. A my zostajemy z lekkim szumem w głowach, bo i wino za mocne, i żołądki puste.
Biesiadujmy, słuchajmy opowieści
I już wędrujemy do centrum Komižy, znajdujemy knajpkę. Zaraz na talerzach są kalmary i ryba z rusztu, pachnąca i soczysta, a do tego białe wino ze szczepu vugava, który rośnie nieomal wyłącznie na tej wyspie od prawie dwóch tysięcy lat. Gapimy się w morze. Większość jachtów, które cumują przy nadbrzeżu, ma… polskie flagi. Przez moment nawet się dziwnie czujemy, bo to tak jakby polski desant opanował wyspę, ale żeglarze tylko kupują piwo, niosą je skrzynkami na łodzie i znikają nam z oczu. Tego roku majowy weekend jest w Polsce wyjątkowo długi – stąd tak wielu rodaków wypłynęło w świat.
Jemy, pijemy, gadamy, łazimy, jeździmy, słuchamy opowieści i tak zdają się mijać nie godziny, a dnie całe. Siedzimy oto razem w mieście Vis przy dużym stole, stojącym na opustoszałym placu, za kompana mamy leniwego, szarego kota z wielkimi uszami. Były kapitan, dziś właściciel knajpki, dosiadł się, gdy zauważył, że znamy chorwacki. – To wam coś opowiem – mówi. Co prawda mieliśmy tu tylko wypić kawę, ale teraz nie ma szansy, żebyśmy wstali i odeszli. Słuchamy. Opowieść o miłosnych podbojach jest dla kapitana najważniejsza. Gdy chcemy coś jeszcze wypić, on mówi: – Weź, co chcesz, widzisz, gdzie stoi, nic nie zapłacisz, pij wszystko, co ci się podoba. No to pijemy wino i likier Maraskino, i rakiję jego roboty. Jedyna rzecz, jaką się nie chce podzielić, to piękne, czerwone truskawki. Je z takim smakiem, że umiemy sobie wyobrazić, jak rozkoszował się urokami kobiet, o których opowiada. Opowieść przerywa tylko na chwilę, krzycząc: – Siostrzyczko, siostrzyczko, dokąd tak śpieszno? A potem jeszcze głośniej: – A co to, siostrzyczko, rozpierniczyłaś sobie nogę?! Siostra zakonna zatrzymuje się i próbuje zejść z roweru, a przeszkadza jej w tym obandażowana noga. – Goi się, goi – mówi do naszego kapitana. I już po chwili przy naszym wspólnym stole snuje się historia rąbania drewna na opał, niemal słyszymy stuk siekiery, która odskoczyła i zraniła zakonnicę. Siostra głośno się śmieje i mówi, że musi jechać do swoich podopiecznych. Oddala się na skrzypiącym rowerze, chusta i habit powiewają na wietrze, a my mamy wrażenie, że uczestniczymy w scenie, jaką znamy ze starych, włoskich filmów.
– Po co przyjechaliście na wyspę? – pyta kapitan. – Żeby spotkać Senka Karuzę. Kapitan parska śmiechem. – A toście trafili. To wariat, wszędzie go pełno, a nigdzie go nie ma.
I co, mieliśmy się poczuć dotknięci? Za późno – już przekupuje nas truskawkami i już go lubimy bez ograniczeń. Jakiś czas potem dowiemy się, że to bajarz nad bajarzami, że opustoszałe domy przy równie pustym placu rzeczywiście należą do niego, że było w jego życiu więcej kobiet niż jest fal w morzu. I że naszego Karuzy nawet nie zna, bo też czy wszyscy na wyspie muszą się znać?
Zwiedzajmy, zachwycajmy się błękitem
I już ruszamy przed siebie – może wreszcie gdzieś spotkamy Senka. Bo telefonu nie odbiera, nigdzie go nie ma. Łazimy po mieście Vis, przydaje się książkowy przewodnik – dowiadujemy się, że jest zamieszkane już od czasów neolitu, że to tu powstała pierwsza grecka kolonia w tej części Adriatyku i nazywała się Issa, i że Vis to najstarsze miasto w Dalmacji.
Zaczyna kropić i zastanawiamy się, dlaczego mamy takiego pecha – przecież na tej wyspie słońce świeci przez cały rok, przeciętnie przez siedem godzin dziennie. Kryjemy się w knajpce, gapimy w morze. Jemy risotto z owocami morza, bo w taką pogodę trzeba zjeść coś dobrego. Rano wpadniemy do sąsiedniej restauracji na nadbrzeżu, bo jej nazwa budzi w nas literacko-filmowe skojarzenia. Będzie zatem śniadanie „U Tifany”. Ale najpierw zwiedzimy miasto.
Drogą tuż nad morzem idziemy w stronę, która nazywa się Kut i jest częścią Visu. Bo miasto powstało z połączenia dwóch osad – jedną był Kut (co można przetłumaczyć jako Kąt), a drugą Luka, czyli Port. Na wyspie są trzy porty, w których można zacumować – Komiža szczyci się jednym, a w Visie są dwa. Bogatsi o tę informację czujemy, jak ogarnia nas spokój. To zasługa wszechobecnego błękitu i bieli starych domów.
Niespodzianie robi się słonecznie i gorąco. Kryjemy się w ogrodzie z kamiennymi posągami – widzimy dwie Wenery, czterech młodzieńców i jednego lwa wśród pięknej śródziemnomorskiej roślinności. Kiedyś rosły tu głównie morwy, dziś drzewa pomarańczy i cytryny posadzone pod koniec XIX w. No i oczywiście palmy, bambusy, cyprysy. Napis na wysokim na trzy metry kamiennym murze głosi, że oto jesteśmy w posiadłości, którą: "Chwała niech będzie Bogu, Frano Gariboldi z Mediolanu, obecnie obywatel Hvaru, dla siebie i synów swoich, i następców, wybudował w 1552 roku". Frano był arystokratą i do tego bogatym aptekarzem. Kupił ten początkowo gotycki dom z ogrodem na swoją letnią rezydencję i przekształcił go w renesansową perełkę. Mieszkaniec nieodległej i cudownej wyspy Hvar swoją letnią posiadłość buduje na Visie. Szczęśliwiec, co ma oba domy w raju – myślimy trochę zazdrośnie.
Losy tej letniej rezydencji toczyły się tak, jak to jest z pałacami, które bywają to dziedziczone, to sprzedawane, rekonstruowane lub upadające. Nas interesuje szczególnie fakt, że już w naszych czasach pomieszkiwał w nim Ranko Marinković, urodzony w 1913 r. wielki chorwacki pisarz (zmarł w 2001 r.). Jego powieść "Cyklop" została przetłumaczona na kilkanaście języków, w tym na polski. Podziwiamy ogród i pałacyk o pięknej nazwie Vila Kaliopa, na cześć Kaliope, która była córką Zeusa i Mnemosyne. Sama Kaliope, uważana za matkę Orfeusza, była najstarszą i najważniejszą z dziewięciu muz, według mitologii greckiej patronką poezji epickiej. Czar tego miejsca ogarnia nas całkowicie i bierze w posiadanie także nasze słowa – wydaje nam się, że mówimy jak Homer, nie ma nam równych i kto wie, co stworzymy, jak w końcu sięgniemy po pióro.
Postać Ranka Marinkovicia natychmiast też przypomina nam cel naszej podróży – poszukiwanie Senka, naszego Autora. Łączy ich, jak wiadomo, literatura, ale też problem, który sami wykreowali. Za pierwowzór wielu postaci wzięli swoich krewniaków, sąsiadów czy oponentów. Sięgali po prawdziwe historie, bo były jak stworzone, aby je opowiedzieć. Potem wielu rozpoznało się w tych artystycznych portretach, co wywołało burzę komentarzy, nierzadko z piorunami, i śmiertelną wręcz obrazę. Pisarzy łączy także ich skomplikowana historia związana z miejscem zamieszkania. Bo trzeba dodać, że rodzice Marinkovicia pochodzili z dwóch miejscowości – jedno z Visu, a drugie z Komižy. Jak Senko i jego żona!
Poznawajmy dzieje, unikajmy tłumu
I już obiecujemy sobie, że przyjedziemy tu kiedyś w lipcu lub sierpniu, żeby w Jakinovym dvorze – letnim pałacu rodziny Jakša z Hvaru, koło którego właśnie przechodzimy, obejrzeć zbiory tutejszej Galerii Meštrović. Galeria czynna jest tylko wieczorami w dwa letnie miesiące, a prowadzi ją Natalia Borčić, wnuczka wielkiego chorwackiego rzeźbiarza Ivo Meštrovicia, którego niezwykle cenimy. Obejrzeliśmy już wszystkie miejsca związane z jego twórczością, a ciągle nam mało. Ale zaraz przychodzi refleksja, że nigdy tu w szczycie sezonu nie przyjedziemy, bo nie zwariowaliśmy, żeby się tłoczyć. Jak raz doświadczyło się wyspy poza sezonem – nie ma już odwrotu.
Docieramy w końcu do willi Topić znanej jako Češka vila, czyli Czeska willa. Z jej pierwotnej świetności niewiele niestety zostało. Swoją "czeską" nazwę zawdzięcza temu, że to właśnie Czesi odkupili ją od niejakiego Kovačevicia z Dubrownika, który z kolei nabył ją wcześniej od rodziny Topić. Chronologicznie ujmując, handlowiec i bardzo bogaty przedsiębiorca Ante Topić wybudował ją około 1870 r. Ante był dobrym gospodarzem i szlachetnym człowiekiem. Niedaleko willi znajduje się cmentarz żołnierzy brytyjskich, którym się opiekował, za co uzyskał honorowy tytuł brytyjskiego wicekonsula. Potem jego syn sprzedał wszystkie posiadłości na Visie, a po pierwszej wojnie światowej nowi właściciele, czeski związek zawodowy nauczycieli, zrobili tu luksusowy ośrodek wypoczynkowy dla swoich członków. W latach 1945–1991 na wyspie stacjonowało wojsko Jugosłowiańskiej Armii Ludowej i wyspa była niedostępna dla turystów z zagranicy. Teraz mija już prawie 25 lat, od kiedy zdewastowana willa i okolica, pełna pozostałości po wojskowych bunkrach oraz koszarach, prosi się o zagospodarowanie. W ostatnim czasie powstał już plan działań – może wreszcie to przepiękne miejsce odzyska swój blask.
Uciekamy na cmentarz, którym opiekował się Ante Topić. Czytamy na głos nazwiska brytyjskich żołnierzy i czujemy zawrót głowy. Próbujemy na palcach policzyć, kto władał tą wyspą. Kto podbijał, komu się udało. Kto był wrogiem, kto niósł pokój. Przekrzykujemy się wzajemnie i liczymy na głos – Ilirowie, Rzymianie, Republika Wenecka, Królestwo Chorwackie i jego unia personalna z Węgrami, Austria, Francja Napoleona, Brytyjczycy, Austro-Węgry, Włosi, potem Królestwo Serbów, Chorwatów i Słoweńców przekształcone następnie w Jugosławię, a w końcu dziś – Chorwacja. Być może kogoś pominęliśmy – myślimy. Może coś pokręciliśmy – niepokoimy się, bo trudno poradzić sobie z tą materią, gdy wokół jest tyle błękitu – w niebie i morzu. Historia miesza się z teraźniejszością. Ślady różnych narodów i kultur nakładają na siebie.
I oto po chwili jesteśmy po przeciwległej stronie zatoki, w ruinach rzymskich term. Oglądamy mozaiki, w tym cztery delfiny. Wielkość term zadziwia, choć wiemy, że to właśnie tu powstała w IV w. p.n.e. starożytna Issa – najważniejsza grecka kolonia na terenie Chorwacji. Issa od początku rozwijała się jako samodzielne polis (miasto-państwo), biła własne monety, miała swoją flotę i prawo. Mogła poszczycić się rozwiniętym handlem, produkcją ceramiki i uprawami oraz wytwarzaniem wina – w tym szczepu vugava. W IV i III w. p.n.e. Issa założyła nawet własne kolonie na wyspie Korčula (w okolicach Lumbardy) i na lądzie stałym – koło Trogiru. W czasie wojny domowej Cezara z Pompejuszem w roku 47 p.n.e. Issa stanęła po stronie tego drugiego, a w wyniku jego przegranej legatem Cezara w Issie został Publiusz Watyniusz. W tym czasie polis utraciło swoje wcześniejsze przywileje, status wolnego miasta-państwa i przeszło pod panowanie Rzymu. Bezpośredni ośrodek władzy znajdował się w nowej wówczas, rzymskiej kolonii w Solinie. Co ciekawe, właśnie tam ok. 240 r. urodził się późniejszy cesarz rzymski Dioklecjan. Solin znajduje się koło dzisiejszego Splitu i warto tam zajrzeć, szczególnie gdy podziwiało się wcześniej Pałac Dioklecjana w Splicie czy wspaniały amfiteatr w Puli na półwyspie Istria. (oczywiście ten w Puli jest lepiej zachowany).
Pomimo wszystkich historycznych perturbacji Issa pozostała ważnym ośrodkiem handlu. Wybudowano teatr, forum i termy, koło których idziemy w stronę kościoła i klasztoru Franciszkanów. Sam klasztor svetog Jere, czyli świętego Hieronima, który stoi na maleńkim, wyglądającym jak gruszka półwyspie Prirovo, pochodzi z XVI w. Swój niespotykany, częściowo półokrągły kształt zawdzięcza temu, że został wybudowany na sklepieniu i zewnętrznym murze widowni rzymskiego teatru, a w dodatku częściowo z materiału z jego ruin. Święty Hieronim urodził się w Strydonie, na granicy Panonii i Dalmacji, a zapisał się w historii jako tłumacz z greckiego i hebrajskiego na łacinę Pisma Świętego. Przekład ten znany jest jako Wulgata. Święty jest patronem archeologów, archiwistów, biblistów, bibliotekarzy, bibliotek, uczniów, studentów i co bliskie naszemu sercu – tłumaczy. Jest też patronem całej Dalmacji.
Ruszamy zmęczeni w stronę Komižy, mijając po drodze Muster – biały, ze smukłą wieżą, kościół parafialny svetog Nikole, czyli świętego Mikołaja. Stoi na pagórku nad miastem otoczony zielonymi winnicami, a w tle ma błękit nieba i morza. Istnieje w tym miejscu od końca XII w., początkowo jako kościół i klasztor Benedyktynów. Z drogi nareszcie udaje nam się dodzwonić do Senka. – Jedźcie do Komižy – mówi – zaraz tam będę. Czekajcie w pierwszej knajpce po prawej, na rivie.
Spotkajmy się, nie umawiajmy
I już, rzec można bagatela, parę godzin później Senko pojawia się, dajemy mu więc prezenty, pozujemy do wspólnych zdjęć i wreszcie mamy wrażenie, że udało nam się spotkać Autora. Poznaje nas z jakimiś ludźmi, coraz to ktoś podchodzi i odchodzi. Mamy wrażenie, że przyglądają nam się o wiele uważniej niż my im. Są nieufni, choć mili.
Umawiamy się z Senkiem, że przyjedzie po nas swoim rozklekotanym volvo i zawiezie do domku nad zatoką, gdzie sam gotuje dla przyjaciół lub dla zarobku. Wreszcie pogadamy do woli – cieszymy się. I spróbujemy tych rarytasów, z których jest znany. Dla zaostrzenia apetytu idziemy na spacer po Komižy.
Odkryjemy za chwilę, że nadmorska ulica, będąca jednocześnie deptakiem, łączy życie i ludzi w mieście, tak jak łodzie wiąże się do mola i nadbrzeża. Riva – bo tak się nazywa po chorwacku główną ulicę, a jednocześnie deptak nad samym morzem – jest centralnym punktem miasta. Miejscem, z którego się wszystko widzi i w którym wszyscy widzą ciebie. Nie ma sposobu, by mieszkając w Komižy, choć raz dziennie się na niej nie znaleźć. A powodów jest wiele.
Stajemy pod Kaštelem – imponującą budowlą, wzniesioną w całości za pieniądze tutejszych rybaków. Budowę zakończono w 1592 r., a pod koniec XIX w. dobudowano wieżę z zegarem. To on co kwadrans przypomina o czasie, który tu, na wyspie, płynie jednak inaczej. Podziwiamy znak lwa i napis świadczący, że była tu kiedyś Republika Wenecka. Fotografujemy kamienne pierścienie wystające ze ściany budynku – jak się okazuje, to do nich przywiązywano łodzie w dawnych czasach. Nie umiemy sobie tego wyobrazić, bo nie wiemy, że morze sięgało wtedy budowli, a fale chłostały ją, próbując porwać przywiązane łódki. Kaštel swego czasu pełnił też funkcję magazynu soli, mieścił się tu sąd, a także siedziba władz miejskich. To ostatnie spowodowało, że w miejscowym języku na Kaštel mówi się Komuna. I tu znów rodzi się w naszych głowach zamieszanie – bo jak się ma zamek do komunizmu? Tłumaczymy sobie spokojnie, że "kasztel" to inaczej "zamek", a słowo "komuna" pochodzi z włoskiego i oznacza gminę miejską, a w tym przypadku urząd miasta. Rebus rozwiązany – cieszymy się.
Dziś w środku Kaštela vel Komuny mieści się Muzeum Rybołówstwa, w którym eksponowane są zabytkowe przedmioty, jakimi posługiwali się onegdaj rybacy. Najbardziej znanym tworem ich rąk były falkuše, tradycyjne łodzie rybackie budowane z drzewa cyprysów. Drewno to pochodziło z maleńkiej, nieodległej wysepki Sveti Andrija (zwanej też Svetac), a falkuše budowano tylko i wyłącznie w Komižy. W 1998 r. falkuše zostały wpisane na Listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Żałujemy, że nie będzie nas na wyspie 6 grudnia, gdy jak co roku w dniu św. Mikołaja, patrona Komižy i rybaków, odbędzie się procesja i palenie najbardziej zużytej łodzi. Rybacy na własnych barkach niosą tę łódź wprost z rivy w Komižy do Muster, czyli do pięknego kościoła nad miastem, który niedawno podziwialiśmy. Ta rytualna ceremonia łączyć ma, jak wszystko na wyspie, dwa światy – tutaj chrześcijańską pobożność z uniwersalną symboliką odrodzenia.
Spacerujemy dalej po rivie, wchodzimy w małe uliczki, obserwujemy ludzi, starych i młodych, pełne kawiarenki. Uczestniczymy razem z innymi gapiami w prezentacji szkół gastronomiczno-hotelarskich kilku miejscowości z lądowej części Chorwacji. Próbujemy bajecznie kolorowe drinki i fotografujemy twarze mieszkańców, które w różny sposób manifestują ich stosunek do tych dziwactw.
I już czekamy na Senka pod domem. A po jakimś czasie pojmujemy, że znów nie przyjedzie. Próbujemy się dodzwonić – jest poza siecią. Idziemy więc sami na kolację, trochę naburmuszeni, trochę tym wszystkim rozbawieni. Znakomite wina poprawiają nam humory, zaczynamy w naszym weekendzie dostrzegać wszystko to, co cenimy – smaki, barwy i czas, który ciągle płynie inaczej.
Rano jemy artystyczne śniadanie "U (mocno umalowanej) Tifany", zwiedzamy wyspę, podziwiamy zatoki, bazy nurkowe z polskimi właścicielami, winnice. Odnajdujemy też Klub krykietowy imienia sir Williama Hoste. Jak się okazuje, założył go jakiś czas temu Oliver Roki, syn chorwackiego emigranta z Australii. Obaj panowie – syn i ojciec (sam kiedyś gracz krykieta) oprócz tego zajmują się uprawą i produkcją wina, jako że mają trzy hektary winnicy. Próbujemy ich win w knajpce Roki (a jakże by inaczej) na Pilskim polju. Pijemy bugavę, plavac mali i rukatac. Wszystkie znakomite i godne polecenia.
Dowiadujemy się, że dzięki klimatowi można tu grać w krykieta przez cały rok. Nam od razu przychodzi do głowy, że moglibyśmy tu po prostu być przez cały rok. – Być i wino pić – dodaje młody kelner i śmieje się.
Potem przeczytamy, że patron klubu, wspomniany sir William Hoste, to bohater bitwy morskiej pod Visem w 1811 r. W późniejszych latach stacjonował na wyspie z brytyjskimi oddziałami i grał tu ze swoimi żołnierzami w krykieta. Było to ponad 200 lat temu, o czym zaświadczają pisane przez niego listy. Z sir Hostem mieliśmy już wcześniej do czynienia – chwalimy się. Prom, wpływając do zatoki Visu, przepływa obok maleńkiej wysepki z twierdzą Host, zbudowaną właśnie w czasie pobytu Brytyjczyków.
Jesteśmy szczęśliwi, podoba nam się boisko do krykieta okrążone winnicami i samo Pilsko polje, które znajduje się nieopodal najpiękniejszych zatok na wyspie – Stiniva, Vela Trovna i Mola Trovna. W tej ostatniej mieliśmy poprzedniego dnia spożywać wyczarowane przez Senka smakołyki. Mieliśmy…
Cieszmy się, nie planujmy
I już czujemy, że zbliża się koniec długiego weekendu. Wracamy do Komižy, znów pijemy kawę na rivie, robimy dziesiątki zdjęć ludzi i widoków. Nagle wpadamy na Senka. Siedzi w kawiarni i spokojnie macha nam na powitanie. – Gdzieś ty przepadł? – pytamy. – Ach, miałem straszny wieczór i noc – żali się. – Już miałem jechać po was, jak odezwali się ci Angole, którzy ze sto razy rezerwowali miejsce. Nie mogłem im odmówić. Jechali do mnie taksówkami, ale tutejsi nie chcą zjechać do zatoki, bo im szkoda samochodów i opon. No to obróciłem trzy razy i zwiozłem ich do siebie. Potem gotowałem całą noc i karmiłem. O winie nie wspomnę. Nie znam angielskiego, więc się nie nacieszyłem ich towarzystwem, a już najgorzej było nad ranem, jak musiałem ich wszystkich odwieźć do Visu. Jeździłem tym moim wysłużonym volvo i jeździłem, i zastanawiałem się, ile jeszcze staruszek wytrzyma. A potem wróciłem do zatoki i do tej pory sprzątałem. Jestem martwy i marzę, żeby odpocząć. Rozumiemy i współczujemy. Wiemy, że sezon trwa krótko, a zarobić trzeba na cały rok.
Zapraszamy Senka na pożegnalny wieczór do "Jastožery" – znanej restauracji, w której serwują homary. Mieści się ona w Komižy, nad samym morzem, praktycznie na rivie, jak wszystko, co ważne. Jesteśmy na czas, eleganccy, przygotowani do uroczystych pożegnań. Restauracja ma wystrój z XIX w., pod naszymi nogami jest morze. Tam, w odgrodzonej części, pływa jeszcze nasza kolacja. Palcem pokazujemy te homary, które chcemy zjeść, wybieramy różne sposoby ich przygotowania, żeby zbadać, które są najlepsze. Zajadamy się i delektujemy. Patrzymy na oświetloną, nocną rivę i słyszymy, jak zegar na Kaštelu niestrudzenie przypomina, że czas jednak mija. Pojawia się Senko, przysiada na chwilkę. – Jedzcie, jedzcie – mówi. – Nie chciałem wam przeszkadzać, zresztą mam parę spraw na mieście i muszę pędzić. Wznosimy toast za przyszłe spotkania.
Jesienią tego samego roku dzwoni telefon – Senko informuje, że dojeżdża do Zagrzebia, w którym od jakiegoś czasu mieszkamy. Wiezie specjalnie dla nas swoje wino. – Teraz się udało! Moja bugava to pierwsza liga – mówi. Prosi, żeby mu wytłumaczyć, jak ma dojechać. – Ginę w tej ogromnej metropolii – mówi tak o Zagrzebiu, co nas, warszawiaków, zawsze rozśmiesza.
Po jakimś czasie dojeżdża. W bagażniku nie ma już wina – po drodze spotkał paru znajomych i rozdrapali. Przywiózł za to dwóch przyjaciół, znakomitych autorów Branka Čegeca i Roberta Mlinareca. – A jakieś wino na pewno macie w domu – mówi rozbrajająco. – Mamy – mówimy. I cieszymy się, że nie jedno.
Rano, przy śniadaniu, Senko z ujmującym uśmiechem mówi do Wojtka: – Wiesz, przyjacielu, mam do ciebie prośbę. Pożycz mi czyste gacie, bo ja tu przyjechałem tylko na dzień czy dwa, ale z tego, co widzę, to zabawię dłużej. Dam ci za nie wina, tego dobrego, kiedy w końcu przyjedziecie do mnie na wyspę. Bo ostatnio, jak byliście, to mi się gdzieś zgubiliście.
Więcej czytaj w najnowszym numerze magazynu Kontynety
src="https://d.wpimg.pl/763458711-1591326273/kontynenty.jpg"/>