Trwa ładowanie...
d1ln3ki
25-02-2009 10:25

Zambezi. Rafting. Aktywnie. Ciekawie. Interesująco

Angielski termin „rafting” na stale zagościł w naszym języku, a pod tym pojęciem kryje się spływ rwącą rzeką, zwykle pontonem. Do uprawiania raftingu konieczna jest zatem odpowiednia rzeka, których w naszej płaskiej Polsce jak na lekarstwo. Niektóre kraje zostały hojniej wyposażone przez naturę, na przykład w Nowej Zelandii, czy małej Kostaryce rafting można uprawiać na dziesiątkach rzek. Na rafting można się również wybrać do Zambezi.

d1ln3ki
d1ln3ki

Mówienie o „uprawianiu” raftingu, jako sportu to często gruba przesada. Większość ludzi, podobnie było ze mną, staje się po prostu klientami firm raftingowych. Cały wysiłek komercyjnego raftera sprowadza się do zapłacenia i wykonywania poleceń organizatorów, wśród których znajduje się między innymi polecenie zjedzenia lunchu.

Moje pierwsze doświadczenie z raftingiem miało miejscem w Tajlandii, gigantycznej maszynce do robienia turystów w konia. Skuszeni wtedy tajemniczym, nieznanym słowem „rafting” weszliśmy do jednej z agencji na północy Tajlandii. Po kilku godzinach płynęliśmy drewnianą tratwą niesioną przez leniwą rzekę toczącą mętne, żółte wody. Wzdłuż rzeki biegła linia elektryczna i nieutwardzona droga, którą jeździły skuterki, wyprzedzając nas bez problemu. Z nudów poprosiłem wioślarza, by dał mi poodpychać się od dna bambusowym kijem.

Podobne „raftingi” napotkamy w wielu innych krajach. W Kolumbii koleżanka wraz z innymi uczestnikami została usadzona na plastikowych krzesełkach przymocowanych do tratwy i nie bardzo wiadomo, na czym miała ta wodna przygoda polegać.

d1ln3ki

Wiele lat później trafiłem do Nowej Zelandii gdzie skusił mnie folder raftingu rzeką Kaituna, który zachwalał „najwyższy komercyjnie spływany wodospad świata”. Zostaliśmy wyposażeni w kombinezony, kaski, kamizelki, a przed spływem uczyliśmy się wykonywania kilku komend. Płynęliśmy trzema pontonami i raczej nie narzekaliśmy na nadmiar adrenaliny, przełomy były niezbyt wielkie. Za to rzeka była malownicza, a do jej brzegów schodziły gęste lasy drzewiastych paproci. Przed wspomnianym wodospadem przewodnicy podkręcili atmosferę, urządzili rodzaj wróżby, czy wywrócimy się, czy też nie. Wykazywali zawodowy, świetnie udawany entuzjazm, tak charakterystyczny dla nowozelandzkiej, masowej branży turystyki „ekstremalnej”. Chwilę później wpadliśmy w czeluść wodospadu i znaleźliśmy się na spokojnych wodach rzeki. Obserwowaliśmy wywracający się do góry dnem następny ponton i szybką akcję przewodników polegającą na wyciągnięciu w wody ogłupiałych turystów. Oglądając potem film ze spływu (agencje zawsze filmują i robią
zdjęcia uczestnikom) doszedłem do wniosku, że wioślarze specjalnie wywrócili jeden z pontonów, by było ciekawiej. Nieco niżej sami wskoczyliśmy do wody, dzięki kombinezonom i emocjom nie czuliśmy chłodu górskiej rzeki. Rafting okazał się miłą przygodą, choć adrenaliny mogłoby być więcej.

|

|
| --- |
| (fot. Jacek Torbicz/Globtroter) | Kolejne moje spotkanie z rzeką nastąpiło nad Zambezi, na granicy
Zambii i Zimbabwe. Rafting na Zambezi może trwać cały dzień, my wybraliśmy opcję pół dniową. Agencja organizująca rafting prowadziła wcześniej krótkie szkolenie i prezentację. Patrząc na film opowiadający o tym, co nas czeka każdy poczuł chęć zrezygnowania z pomysłu spłynięcia Zambezi. Widzieliśmy na ekranie wywracające się pontony i ludzi porywanych przez rzekę. Honor jednak nie pozwolił nikomu na wycofanie się i po chwili grupa składająca się z ludzi wielu narodowości i w różnym wieku schodziła na dno pięknego, skalistego kanionu. Pod skalnymi ścianami na nieco spokojniejszych wodach urządzono nam trening, między innymi na komendę wskakiwaliśmy do wody, która miała przyjemną temperaturę - przewaga Zambezi nad rzekami Nowej Zelandii. Aby wziąć udział w raftingu nie trzeba umieć pływać, kamizelki wynoszą na powierzchnię i wszelkie ruchy pływackie nie mają sensu – człowiek przypomina bezwładny korek pływający
w wodzie.

d1ln3ki

Po pół godzinie ruszyliśmy w dół rzeki, czekała nas seria progów, czy też bystrz (ang. rapid), każdy z nich ma swoją nazwę, kolejny numer i skalę trudności. Już pierwszy wydał nam się straszny, czuliśmy się jak na karuzeli, przed oczami przelatywały nam masy wody i mijane tuż obok skały. Z zapałem staraliśmy się wykonywać komendy kapitana, choć w huku wody ledwo było je słychać. Wrzeszcząc powtarzaliśmy sobie rozkazy, to pokrzykiwanie dodawało wszystkim energii i odwagi. Wrażenie zrobił rapid nr 5 „Stairway to Heaven”, a jeszcze większe rapid nr 7, „Gullivers Travels”, skala trudności obu oceniana jest na 5. Na „Podróżach Gullivera’ przelatywaliśmy bardzo blisko skał, jest to też najdłuższy próg. Później, przed rapidem nr 8 („Midnight Dinner”) kapitan spytał nas, czy chcemy płynąć łatwiejszym, czy trudniejszym fragmentem progu o trudności 5. Wszyscy zgodnie wybrali najtrudniejszy wariant, trafiłem na bardzo ambitną grupę. W moim pontonie znajdował się między innymi starszy człowiek z Zimbabwe. Urodził się w
tym kraju i żył od dzieciństwa, nie czuł już żadnego związku z Europą. Dyktator Mugabe pozbawił go całego majątku i wyrzucił, jak innych białych, z przekazywanej z pokolenia na pokolenie farmy. Teraz mieszkał w Zambii i wraz z żoną czekał, aż skończy się to szaleństwo i pozwolą wrócić im do rodzinnego domu. Ich farmę przejęli ludzie związani z reżimem doprowadzając ją do całkowitej ruiny. Teraz postanowił spłynąć Zambezi, zrobił to już kiedyś w młodości.

Ubezpieczali nas kajakarze, jeden z nich miał też kamerę w wodoodpornym pokrowcu. Nikt z kajakarzy i sterników nie był biały, tak jak nikt z klientów czarnoskóry. To co wyprawiali na rzece ci wysportowani ludzie wzbudzało nasz podziw i szacunek. Zdawali się fruwać na swoich kajakach, wypadających z pontonu sprawnie wyławiali z wody, sternicy zachowywali zimną krew i uśmiech na twarzy, gdy my kompletnie nie wiedzieliśmy co się dzieje. Jeden z progów o wdzięcznej nazwie „Commercial Suicide’ i najwyższym stopniu trudności (6) nie nadaje się do spływania z klientami, jak wskazuje nazwa. Przeszliśmy wokół niego po skałach, jeden z wioślarzy puścił pusty ponton, a dwóch innych zdecydowało się spłynąć. Stojąc na skałach z entuzjazmem oklaskiwaliśmy ich wyczyn.

|

|
| --- |
| (fot. Jacek Torbicz/Globtroter) | Najwięcej adrenaliny przyniósł „Midnight Dinner”, rapid nr 8. Potężne fale nacierały na ponton, siedziałem na dziobie i nie wierzyłem własnym oczom, że jeszcze płyniemy. Wkrótce poczułem szarpnięcie i frunąłem swobodnym lotem, po czym znalazłem się pod wodą. Gdy wynurzyłem się i chciałem zaczerpnąć powietrza spadła na mnie krawędź pontonu. Napiłem się wody i zacząłem dusić. Starałem się nie panikować, ale znalazłem się pod pontonem. Na spokojnej wodzie w przestrzeni pod wywróconym pontonem można spokojnie oddychać, jednak w spienionej kipieli było to trudne, więc musiałem szybko wydostać się z pułapki. W końcu zanurzając się i odpychając ponton wydostałem się na zewnątrz. Kaszląc i wypluwając wodę nabrałem wreszcie oddechu. Kajakarze zbierali nas szybko z rzeki, nurt był bystry i mieli z tym trochę kłopotu, zaczęli się denerwować. Krzyczeli, byśmy starali się płynąć wskazując kierunek. Wszyscy zostali jednak wyłowieni na czas, do mnie też w końcu podpłynął kajakarz i
doholował do pontonu. Jak potem przekonaliśmy się, poniżej nas znajdował się „Commercial Suicide”, szanse przeżycia po wpadnięciu w jego czeluść byłyby niewielkie.

d1ln3ki
d1ln3ki
d1ln3ki