Pięć pomysłów na Budapeszt
Ciekaw jestem ile osób, które odwiedziły Budapeszt zgodzi się z opinią, że to miasto jest ogromne! Nie dlatego, że zwiedzając trzeba się tu sporo nadreptać. To też. Po prostu człowiek czuje się w nim jak liliput.
Ciekaw jestem ile osób, które odwiedziły Budapeszt zgodzi się z opinią, że to miasto jest ogromne! Nie dlatego, że zwiedzając trzeba się tu sporo nadreptać. To też. Po prostu człowiek czuje się w nim jak liliput.
Budapeszt jest monumentalny. Gdyby porównać węgierską stolicę do takiego Amsterdamu, który niczym z ułożonych z klocków Lego smukłych, często pochylonych nad kanałami kamieniczek zachęca do spacerów, czy Pragi, która wydawałoby się jest podobna, bo i na dwóch brzegach rzeki, i mosty, zamek na wzgórzu jawi się niczym precyzyjnie przygotowana makieta idealnego, starego miasta, to okazałoby się, że Budapeszt jest inny. Stojąc na Placu Bohaterów ma się wrażenie jakby miasto było zbudowane dla znaczenie większych od przeciętnego człowieka mieszkańców. Pewnym kluczem do zrozumienia węgierskiej architektury jest „węgierski Gaudi” – Ödön Fechner, architekt, który na przełomie XIX i XX wieku stworzył monumentalne budowle nawiązujące do tureckiego, perskiego i staro madziarskiego stylu. Idąc tym tropem okazuje się, że trzeci na świecie co do wielkości budynek parlamentu to peszteński Országház – przeglądający się na co dzień w szerokich wodach Dunaju, zaś druga co do wielkości na świecie synagoga to „Wielka Synagoga”,
zbudowana jest w mauretańskim stylu i mieści trzy tysiące wiernych. Paradoksalnie – największe architektoniczne skarby miasta to nie wielkie budowle, place i pomniki, ale kryjące się pod okrągłymi, tureckimi kopułami i zalane termalnymi wodami, świetnie zachowane i do dziś używane symbole burzliwej historii miasta – miejskie termy.
Po pierwsze: do term
Gdy w I wieku p.n.e. dotarli tu Celtowie i założyli osadę Ak-Ink – „obfitą w wodę” nie mieli na myśli modrych wód Dunaju, ale mineralne i ciepłe źródła swobodnie wypływające na powierzchnię ziemi. Niespełna sto lat później rzymskie legiony podbiły region i założyli obóz wojskowy Aquincum. Obok tego wszystkiego co Rzym najbardziej sobie ukochał – teatry, pałace – rzymianie wybudowali system term i łaźni, które prócz legionistów chętnie odwiedzali schorowani mieszkańcy Wiecznego Miasta. Po Rzymianach nastali Turcy i poważnie zabrali się za modernizację systemu miejskich term.
Te trzy zakręty historii Budapesztu i 123 odkryte źródła wód termalnych stały się fundamentem największego spa całej Europy. Miejskie baseny termalne w niczym nie przypominają tych nowoczesnych znanych chociażby u naszych południowych sąsiadów, mają bowiem tę cechę, że jak nigdzie indziej łączą w sobie funkcje lecznicze i muzealne. Kąpiel w muzeum? Czemu nie! Na pewno ciężko oprzeć się temu wrażeniu w XVI-wiecznym kompleksie Király Gyógyfürdő. Tureckie kopuły, półksiężyce, maleńkie świetliki, basen w kształcie ośmiokąta – do złudzenia przypominają meczet. Zgoła inna, mniej kościelna atmosfera panuje w odwiedzanym przez śmietankę węgierskiej polityki i show biznesu kompleksie basenowym Gellért Fürdő. Skonstruowano tu pierwszy w Europie basen ze sztuczną falą, a w latach 30. ubiegłego wieku, gdy popularność obiektu sięgnęła zenitu baseny były czynne całą dobę.
Złudzenie bezpośredniego obcowania z historią daje inna terma – Szent Lukács Fürdő. Wyobrażacie sobie kompleks usytuowany w otoczeniu np. krakowskich kamienic ze Starego Runku? Tutaj nic nie trzeba sobie wyobrażać. Po prostu tak właśnie jest. Podobnie jak w składającym się z 15 basenów kompleksie Széchenyi Gyógyfürdő. Kąpiący się podświadomie ściszają głos i mają wrażenie, że za chwilę przejdzie przewodnik ze zwiedzającymi. Rzymskie posągi i rzeźby, liczne mozaiki i obrazy z mitologii Greków i Rzymian nadają miejscu szczególy klimat.
Po drugie: dobre, bo węgierskie wino
„Poza piwem i miodem piją Polacy wina węgierskie, francuskie i reńskie. Węgrzyn przewyższa dobrocią
i mocą wina hiszpańskie” – pisał w 1674 roku pan de Hautteville, intendent Króla Kazimierza. Bo prawdą jest, że w owych czasach i wiele lat później węgierskie wina gościły na stołach i to nie tylko polskich. „Nie masz wina nad węgrzyna” – głosiło staropolskie powiedzenie. Do czasu. Okres po drugiej wojnie światowej, czasy komuny i planowanej na pięciolatki bylejakości na dobre pogrzebał węgierskie wina i winiarzy (tych drugich dosłownie). Dopiero w ostatnich latach nastał wielki renesans madziarskiego winiarstwa. Cienkie, kwaśne i tanie bikavery – obok słodkich i drogich (gdy dobre) tokajów – zastąpiły pełnokrwiste i śmiało stające w szranki z najlepszymi francuskimi, włoskimi i hiszpańskimi. Węgierskie wina pojawiają się coraz częściej w polskich sklepach. Są drogie, ale warte ceny.
Aby poznać smak dobrych, węgierskich win trzeba się pojawić na którymś z winnych festiwali. Bezdyskusyjnie jedną z najlepszych okazji jest odbywający się już 18 raz, jak co roku we wrześniu, Międzynarodowy Festiwal Wina na Zamku Królewskim w Budzie. Kieliszek (specjalny, okolicznościowy jest w cenie biletu) dobrego wina w ręku i wspaniały widok na całe miasto – budynek Parlamentu, Most Łańcuchowy, przepływające po Dunaju barki i statki wycieczkowe... Czego chcieć więcej? Atmosfera jest biesiadna, dziesiątki producentów wystawia i oferuje do degustacji swoje najlepsze trunki. Warto rozglądać się za takimi nazwiskami jak Lajos Gal i jego nazwane imionami dzieci wina – Peter, Andreas, Ester dalej Vilmos Thumerer i jego słynnego Vili Papa czy za bezwzględnie najlepszymi tokajami na świecie, Aszú od Oremusa albo z winnic Disznókő. Przez pryzmat wina Budapeszt jawi się jako atrakcyjny cel enoturystyczny i na pewno mniej pretensjonalny od zachodnich sąsiadów. Jeżeli komuś nie uda się dotrzeć na imprezę zawsze może
zajrzeć do hotelowych restauracji (Mercury chwali się najlepszym wyborem win w mieście) lub po prostu do Magyar Borok Háza – domu węgierskich win, gdzie w zależności od zasobności portfela (nie warto oszczędzać) można zdegustować najlepsze lokalne wina – blisko 700 gatunków z 22 regionów winiarskich. Wystarczy na cały dzień.
Po trzecie: dobra zabawa
Budapeszt już chyba poradził sobie z tłumami Brytyjczyków, którzy po kolei, niczym Tatarzy kilka wieków temu „przejechali” hordami nieźle wstawionych kawalerów przez Pragę, Kraków i w końcu stolicę Węgier. Wieczory kawalerskie już odeszły w zapomnienie. Została renoma największej dyskoteki całej Europy. Węgrzy zaskakują pomysłowością. Dobrze odrobili zadanie i w większości klubów, prócz wysokich lotów, zróżnicowanej muzyki oferują świetną kuchnię. Jedną z najciekawszych dyskotek w mieście jest pływająca po Dunaju, stara, przerobiona z transportowej ukraińska barka – A38. To bez wątpienia najmodniejszy, ale i najbardziej snobistyczny klub w mieście. Grały tu tuzy europejskiej didżejki, awangardowi jazzmani – chociażby słynna formacja Johna Zawinula, jak i nasi krajanie – Tomasz Stańko, czy formacja Fisza i Emade – Tworzywo. Drugi biegun dobrej zabawy to klub Colloseum. Jak sama nazwa wskazuje, ten urządzony w stylu lat 70. lokal może pomieścić 2 tys. kołyszących się na boki fanów dyskotekowych rytmów.
Oryginalnym wystrojem wnętrz kusi klub Alcatraz. Zupełnie odwrotnie od tego na co wskazuje nazwa klub jest otwarty – niezależnie od dnia tygodnia – na muzykę graną na żywo.
Kulturalnym wydarzeniem, które bardzo ciężko porównać do jakiegokolwiek innego w Europie jest bez wątpienia Festiwal Sziget. Spróbujcie sobie wyobrazić blisko 400 tys. młodych ludzi, ponad 100 koncertów, tydzień zabawy na wyspie Óbuda. W czasie festiwalu całe miasto zamienia się w jeden wielki kolorowy wóz cygański. Wszędzie czuć atmosferę imprezy. Prócz koncertów dobywają się liczne spektakle, wystawy fotografii. Festiwal świetnie wpisuje się w kosmopolityczny charakter Budapesztu, można tu kupić biżuterię etniczną, zapalić prawdziwą sziszę czy skosztować narodowych kuchni, w tym węgierskiej. A ta potrafi zaskoczyć smakiem, niestety nieco zdewaluowanym przez nasze rodzime, polskie podróbki węgierskich potraw.
Po czwarte: dobre jedzenie
Na węgierskiej kuchni „zna” się każdy, w Budapeszcie przewodnicy wciąż słyszą pytania o zupę gulaszową, placki po węgiersku i załamują ręce. A blisko dwa tysiące lat historii wycisnęło piętno i na kuchni, w której wyraźnie czuć tureckie, bałkańskie, jak i austrowęgierskie wpływy. Węgrzy znaleźli i na to radę – organizują degustacje tradycyjnych potraw, które wcześniej… należy samemu przygotować. Tego typu atrakcję oferuje m.in. Főzőiskola – szkoła gotowania dla turystów. Całodniowy kurs to przede wszystkim dobra zabawa w międzynarodowym towarzystwie z asystą mistrzów madziarskiej kuchni. Krok po kroku powstają potrawy, które na koniec – oczywiście suto zakrapiane węgierskim winem – są konsumowane. Spod rąk kursantów wyrastają przepyszne faszerowane papryki, leczo, zupa gulaszowa, rybna – ze szczupaków z Cisy, czy zapiekanka wołowa z ziemniakami i cebulą. A na deser – płonące naleśniki à la Gundel.
Ten ostatnie można oczywiście z powodzeniem zjeść w restauracji Alabárdos położonej niedaleko Kościoła Mateusza. Niestety, piękny gitarowy akompaniament nie zmieni wyrazu twarzy, gdy zerknie się w ceny z menu. Restauracja serwuje świetne węgierskie dania, ale do najtańszych nie należy. Jeśli komuś naprawdę nie sprawi przyjemności zabawa w kucharzenie, może zasiąść w miejscu, które polecają sami mieszkańcy stolicy – w restauracji Horgásztanya. Tanio i pysznie.
Po piąte: Formuła 1
Gdy w latach 80. minionego wieku szef Formuły 1 zastanawiał się nad organizacją Grand Prix F1 za „żelazną kurtyną” w grę wchodziły Chiny, Jugosławia i ZSRR. Ostatecznie władze dogadały się z Węgrami i w ciągu ośmiu miesięcy pod Budapesztem położono tor. 10 sierpnia 1986 roku zaplanowano inaugurację. Przybyło 200 tys. węgierskich widzów, każdy z nich wydał za bilet więcej niż zarabiał w ciągu… miesiąca!
Hungaroring jest dzisiaj jednym z najciekawszych obiektów F1, z widocznością ponad 80% toru. Przez 20 lat mało które polskie biuro podróży zauważało obiekt w swoich katalogach. Do czasu. 6 sierpnia 2006 roku, w zastępstwie kontuzjowanego Kanadyjczyka Jacquesa Villeneuve do bolidu stajni BMW/Sauber wsiadł niespełna 22-letni kierowca z Polski. Robert Kubica w swoim debiutanckim starcie w Grand Prix F1 zajął 6 miejsce. Niestety dyskwalifikacja związana z wadą techniczną bolidu odebrała mu radość z tak wysokiej lokaty. Mimo że kolejne starty na węgierskim torze przyniosły Kubicy lokaty poza podium budapeszteńskie władze wierzą w sukces naszego zawodnika równie mocno co dziesiątki tysięcy Polaków, które przybyły oglądać starty rodaka w kolejnych Grand Prix Węgier. Kilka miesięcy temu ogłoszono budowę Kubica Grandstand – specjalnej trybuny imienia Roberta. Gratka dla Polaków czy świetny chwyt marketingowy? Faktem jest, że Budapeszt znalazł kolejny sposób by przyciągnąć Polaków. A że przyjemność oglądania startów
Roberta z jego własnej trybuny będzie kosztować 1200 zł, nie ma tu większego znaczenia. W końcu smak wygranej jest zawsze bezcenny.
Tekst Piotr Trybalski