"A gdyby tak rzucić to wszystko w cholerę?" Ja to zrobiłam i nie żałuję
Skończyłam studia, rzuciłam pracę i odkleiłam sztuczne paznokcie. Kupiłam bilet w jedną stronę i zostawiłam mój mały świat za sobą. Porzuciłam rodzinne gniazdko, kochającego chłopaka i wybrałam na najbliższe miesiące los tułacza szukającego sensu życia na azjatyckich ziemiach.
A to wszystko pół żartem, pół serio. Jeśli jesteście ciekawi jak wygląda szok Europejki, do bólu przesiąkniętej zachodnią kulturą, wyrwanej z jednego z miliona społeczno-kulturowych mikroświatów i wrzuconej w oddalony o tysiące kilometrów świat azjatyckich skrajności, to zapraszam do śledzenia relacji z mojej podróży. Wiem, że internet pęka w szwach od setek podobnych tekstów, dlatego zaznaczam, że moim celem nie jest sprzedanie kolejnych serii podróżniczych mądrości ani porad turystycznych. Chcę po prostu pokazać jak piękna i budująca, a zarówno trudna i męcząca może być droga przez obce, niekiedy nawet dzikie tereny.
Podróż planowałam już od kilku miesięcy. Okazało się, że Ewa, moja koleżanka ze studiów, miała podobne egzystencjalne rozterki. Prawdopodobnie nie zdecydowałabym się na samotną, kilkumiesięczną podróż. Choć muszę przyznać, że jednej z takich wypraw byłam zagorzałą obserwatorką i to ona zainspirowała mnie do podjęcia decyzji. Bilet kupiłyśmy w czerwcu tego roku. Nie mając jeszcze żadnych oszczędności. Piszę o tym dlatego, bo na pewno jesteście ciekawi "skąd pieniążki na podróże". Odpowiadam: - Kochani! Albo jedno, albo drugie. Przez ostatnie pół roku nie kupiłam sobie ani jednej pary jeansów, airmaxów, conversów, ani nawet torebeczki. Nie piłam kawy na mieście, nie chodziłam do kina, ani na imprezy. Choć bez przesady, nie żyłam tylko o wodzie i chlebie. Bolało mnie moje spragnione konsumpcji serduszko, ale starałam się jak mogłam. Za to uzbierałam tyle pieniędzy, że budżet do "rozwalenia" przekraczał nieco ponad 8 tys. zł. Podstawowym celem naszej podróży była droga bez planu. 31 października wsiadłyśmy więc w samolot lecący z Berlina do Singapuru, a wysiadłszy z niego stanęłyśmy na środku lotniska i rozłożyłyśmy ręce w geście bezsilności. "Ku*, co teraz?"
Początek drogi i męczący łańcuch miast
Pierwszą rzeczą, jakiej doświadczyłam w Singapurze, tuż po uderzeniu gorącego i niewiarygodnie wilgotnego powietrza był "jet lag". To nie był jedyny dyskomfort, jaki miałam po dotarciu na miejsce. Pamiętacie te wszystkie ślamazary w amerykańskich komediach, które wysłane przez rodziców do szkoły z internatem już pierwszej nocy moczą łóżko ze strachu i z gilem wiszącym u nosa dzwonią do mamy, aby zabrała je z powrotem do domu? Tak czułam się przez pierwsze dwie noce, leżąc na hostelowym łóżku, dygocząc z niewiadomych powodów i próbując zatamować nonsensowne łzy wszystkim, co tylko miałam pod ręką. Nie pytajcie dlaczego, bo nie mam zielonego pojęcia. Na szczęście moje poczucie zagubienia i totalnego "bezplanu" w perspektywie kilkumiesięcznej podróży szybko ustąpiło i pozwoliło mi cieszyć się bogactwem azjatyckiego świata. Nie mówię, że nie miewam słabości, bo miewam. Tęsknię za domem, czystą pościelą i papierem w toalecie, ale ich brak jest esencją tej podróży. Ma mnie nauczyć, jak pokonywać własne słabości.
Hipnotyzujący orient Little India
Przepracowawszy pierwsze lęki i zdawszy sobie sprawę z naszego położenia geograficznego postanowiłyśmy nie marnować więcej czasu i pomniejszyć odrobinę tę pustkę podróżniczej dezorganizacji. Rozpoczęłyśmy zatem zwiedzanie miasta od dzielnicy Little India, bo tam właśnie znajdował się nasz hostel. W okolicy jest hinduska świątynia Sri perumal. Dla tubylców nie jest to oczywiście żaden cud architektury, tylko miejsce modlitwy i wyciszenia, ale my, turystki z europejskiego, chrześcijańskiego kraju, w którym świątynie utrzymane są w stylu surowego, monumentalnego budownictwa, byłyśmy zahipnotyzowane pełnym kolorowych ornamentów wzornictwem. To była pierwsza singapurska dzielnica, z jaką miałyśmy styczność zaraz po wydostaniu się z lotniska (co wcale nie było łatwe ze względu na problem z wymianą pieniędzy na nominały obsługiwane przez automaty biletowe). Ta wyjątkowo "egzotyczna", kolorowa, a przede wszystkim przesycona mnóstwem nieznanych nam dotąd zapachów okolica zaspokoiła pierwsze wrażenie długo wyczekiwanego orientu. Specyficzne indyjskie zapachy mogą jednak nie wszystkim przypaść do gustu. Bywają mdłe i duszące. Za to mnogość kształtów, wzorów i kolorów jest uderzająca i nawet mimo obecności delikatnego "brudnego" nalotu dzielnica pozostaje utrzymana w konwencji przesadnej czystości.
Podobnie prezentuje się dzielnica chińska, czyli China Town, której główna ulica jest według mnie niestety odrobinę kiczowata, a swoim wyglądem przypomina sopocki monciak. Restauratorzy niemal szarpią turystów za łokcie. Wysokie ceny i wątpliwa jakość usług zdecydowały, że nie zjadłyśmy w tym miejscu kolacji. W zamian za to znalazłyśmy tani food court. Muszę przyznać, wbrew powszechnym opiniom, że jedzenie w Singapurze nie jest tak zniewalająco pyszne, jak oczekiwałam. Co prawda nie jadałyśmy w ekskluzywnych restauracjach, tylko w popularnych jadłodajniach, ale liczyłam na gastronomiczny majstersztyk w wykonaniu rodowitych Azjatów. Jedzenie było po prostu przeciętne. Słabo przyprawione, a przez to wielokrotnie mdłe. Prawdziwa eksplozja smaków czekała nas dopiero w Malezji.
Singapurskie "must see" - hit czy kit?
Być w jednym z najczystszych i najbogatszych miast świata i nie zobaczyć jego dizajnersko-architektonicznych perełek, to przecież grzech. I choć serce ciągnęło mnie wgłąb rozkrzyczanych uliczek, to oczy szły za tłumem do słynnych Gardens by the Bay - ogromnego kompleksu ogrodów, których głównym spoiwem są metalowe drzewa. Korony tych kolosów zdobią iluminacje świetlne, które nocą rozświetlają teren magicznymi kolorami. Poza "drzewami świetlnymi" w ogrodach można zobaczyć m. in. Fontanny i rzeźbę Planet - bobasa, który niemal wisi w powietrzu, opierając się o ziemię tylko jedną ręką. Wejście na teren parku jest bezpłatne, ale za przechadzkę kładką pod koronami drzew trzeba już zapłacić. Liczy się jednak samo doświadczenie spaceru po "kosmicznym ogrodzie", którego idea opiera się na futurystycznej wizji świata oraz pytaniu o to, czy człowiek i natura mogą ze sobą współgrać.
Kolejną wizytówką tego ściśle inwigilowanego miasta-państwa jest hotel Marina by Sands, który swoim wyglądem przypomina ogromny statek osadzony na dachach trzech, stojących obok siebie wieżowców. To właśnie tam znajduje się popularny basen "bez krawędzi", który ukochali sobie podróżnicy-instagramerzy, szukający ujęć doskonałych. Do hotelu znajdującego się po drugiej stronie zatoki można dostać się przez równie futurystyczny, co stalowe drzewa, most, którym dojdziemy również do galerii, której jedno z wyjść prowadzi wprost do Gardens by the Bay.
W okolicy znajduje się również Merlion - lew będący symbolem Singapuru i wiele innych, kochających obiektyw cudów architektury. Mimo wszystko polecam przejść na piechotę np. z China Town na nabrzeże, nie tylko dlatego, że metro jest drogie, ale także dlatego, że pieszy spacer pozwala intensywniej doświadczyć drastycznej zmiany otoczenia. Bo oto z gwarnych, gęsto zagospodarowanych i zasnutych oparami chińskiej kuchni zaułków, dochodzimy do miejsca, gdzie ni stąd, ni zowąd wyrastają z ziemi ogromne, monumentalne wręcz budynki. Miasto zmienia się gwałtownie i wyraźnie. Zza wąskich uliczek pełnych straganów wyłania się ogromna, szalenie czysta, pełna szkła przestrzeń. Mimo konotacji z nowojorskim klimatem, Singapur jest wyjątkowo i niepowtarzalnie majestatyczny i okazały, choć wszechobecne restrykcje mogą przytłaczać przyjezdnych, a szczególnie tych lubiących sobie poszaleć.
Polak Polakowi krewetką
Znacie to uczucie, kiedy w odległym zakątku świata, otoczeni przez obcokrajowców słyszycie nagle znajomy język? Z opresji podróżniczej wybawił nas Łukasz, którego poznałyśmy już pierwszego dnia w Singapurze. Jako mieszkaniec miasta dał nam kilka wskazówek (przede wszystkim komunikacyjnych), uraczył noclegiem w swoim apartamencie i zabrał na - nie uwierzycie - łowienie krewetek, które o dziwo nie polegało na zarzucaniu sieci z kutra rybackiego. Okazało się, że owe łowienie krewetek to popularny "sport" uprawiany przez Singapurczyków dla relaksu. W sporych rozmiarów pomieszczeniu, wyposażonym w bar i grill rozstawione są baseny, w których pływają krewetki. Wypożycza się wędkę, zamawia coś do picia i rozsiada się wygodnie w jednym z krzesełek. Złowione zdobycze można przyrządzić własnoręcznie na grillu i zjeść. Wspaniałe uczucie, ale warto poćwiczyć technikę łowienia, bo dla jednej krewetki nie opłaca się rozpalać grilla.
Łukasz spełnił także nasze marzenie o posmakowaniu duriana. Nie był to niestety sezon na ten legendarny owoc, dlatego też namiastkę popularnego śmierdziela otrzymałyśmy w postaci lodów. Jedzenie go w naturalnej postaci nadrobiłyśmy w Malezji.
Dżungla w betonowym lesie
Jeżeli kiedyś będziecie wybierali się w podróż po Azji Południowo-Wschodniej i zaczniecie, podobnie jak my, od Singapuru, nie pędźcie na złamanie karku w poszukiwaniu dzikiej natury. Skupcie się na urokach tego zapętlonego w pośpiechu miasta. W Malezji będzie dużo zieleni. Ok. 30 min. drogi metrem od centrum Singapuru znajduje się rezerwat MacRitchie - namiastka dżungli w mieście, którego niemal każdy centymetr kwadratowy został zagospodarowany. Czy naprawdę chcecie zwiedzać dżunglę, do której można dojechać "tramwajem" i w której zza drzew prześwituje widok gęsto osadzonych wieżowców? Jeśli Singapur będzie jedynie punktem przejściowym waszej wyprawy, to śmiało można sobie podarować zwiedzenie rezerwatu. Ciekawostką tego miejsca są wolno biegające małpy, które tylko czekają na turystów, którym będą mogły wyciągnąć coś z plecaka. Niektóre bywają nawet agresywne. My jednak poszłyśmy tam na treking, więc miło wspominamy tę wyprawę, nawet mimo padającego chwilami deszczu. A, i kawa była tania.
Przystanek Malezja i początek szaleństwa
Po niebotycznie drogim, nieprzyzwoicie czystym i do bólu doskonałym Singapurze nadszedł czas na nowe wyzwania. Kolejnym przystankiem była Malakka. Spędziłyśmy w niej 3 dni i dotarło do nas, że gwałtowny spadek cen obudził w nas demony konsumpcjonizmu. Po tym, jak w pierwszym tygodniu podróży wydałyśmy prawie 1000 zł, zrozumiałyśmy, że jeśli nie chcemy za miesiąc wracać do domu, to nadszedł czas, by zacisnąć pasa i rozejrzeć się za pracą na Workaway. Mimo wszystko zgodnie oświadczamy, że nie żałujemy ani jednego malezyjskiego ringgita wydanego na przyjemności w Malakce. Już pierwszego dnia wybrałyśmy się na spacer w stronę dzielnicy China Town, gdzie miałyśmy okazję posmakować lokalnych przysmaków, a w tym słynnego malejskiego satay - grillowanych kawałków mięsa, nadzianych na patyczki bambusowe. W Malakce jadłyśmy też nasze pierwsze smażone banany, podawane z sosem chilli. Pycha!
W tym małym, historycznym miasteczku, po tygodniu podróży urządziłyśmy sobie pierwszy kobiecy "day-off". Tym razem udało nam się nawet wstać o przyzwoitej godzinie i zdążyć na śniadanie. Po szybkiej zmianie hostelu przystąpiłyśmy do realizacji planu, czyli: masaż stóp, zakupy, plaża i jedzenie. Ruszyłyśmy więc w stronę Portugeese Settlement, gdzie rzekomo miała znajdować się plaża. Dosłownie kilka metrów od naszego nowego lokum dojrzałyśmy młodą parę na rowerach z jednoznacznym napisem "rent a bike" i idąc za ciosem wypożyczyłyśmy "składaki" za śmiesznie niską kwotę (mniej niż 10 zł za dobę). Plaży nie znalazłyśmy. Dopiero później dowiedziałyśmy się, że jest, choć w innym miejscu i nie taka, jaką sobie wyobrażałyśmy. - "It’s all about the buisness” - powiedział Liwa, którego poznałyśmy tego samego wieczoru, pijąc zasłużone piwo w jednym z nabrzeżnych lokali. Niestety, niemal cala linia brzegowa kryje się za nowo powstałymi budynkami.
Masaż upatrzyłyśmy już poprzedniego dnia, w przeciwległej części miasta, gdzie za pełną godzinę usługi zapłaciłyśmy 30 RM (ok. 30 zł). W turystycznym centrum Melakki cena masażu wahała się od 30-38 RM za jedynie pół godziny. Jeśli chodzi o samo doświadczenie, to jego ideę również wyjaśnił nam Liwa, tłumacząc, że "bolało, ponieważ to był nasz pierwszy raz". Do tego uczucia trzeba się podobno przyzwyczaić. Miał chłopak rację. Momentami ból był tak intensywny, że miałam ochotę wyrwać stopę oraz solidnie kopnąć masażystkę za torturowanie mnie na mój własny koszt. Tak czy owak zaserwowano nam do tej godzinnej sesji tortur pyszną imbirową herbatkę z dodatkiem chilli i prawdę mówiąc, bez zastanowienia zrobiłabym to jeszcze raz. Nawet mimo siniaków na łydkach, wyrzeźbionych przez żelazne dłonie tej drobnej azjatyckiej masażystki.
W Melakce miałyśmy także szczęście trafić na Deepavali, czyli hinduistyczne święto światła, obchodzone niemal tak samo hucznie jak sylwester. Imponujące dekoracje zdobiły ulice dzielnicy indyjskiej, a pokazy fajerwerków podziwiałyśmy z naszego ulubionego pubu 90’s nad brzegiem rzeki. Ostatnią noc spędziłyśmy w hostelu 69, który początkowo nie wzbudził mojej sympatii ze względu na wyjątkowo niesprzyjające warunki. Jednak ostatecznie polecam go bardzo, bo właściciel traktuje swoich gości z niebywałą troską i za mniej niż 10 zł zaoferuje wam nocleg w domowej atmosferze i przepyszne śniadanie przygotowane przez niego, niezależnie o której godzinie uda wam się wstać. Dla ciekawych kultury warte odwiedzenia będzie na pewno muzeum islamu i ruiny kościoła św. Pawła. Melakka w 2008r. Została wpisana na listę UNESCO. W historycznej części miasta znajduje się sporo zabytków, będących pozostałością po portugalskiej kolonii.
Szczury, bezdomni i Petronas Twin Towers
Pierwsze chwile w stolicy Malezji poświęciłyśmy na włóczenie się po mieście, rozkoszowanie smakami "street-food’u" i zastanawianie się, czym urzeknie nas to polecane przez przewodniki turystyczne miasto. Kuala Lumpur nie zachwyciło nas praktycznie niczym. A nawet odrobinę zraziło. Po naprawdę smakowitej kolacji, ruszyłyśmy zdobyć słynne Petronas Twin Towers. Tuż pod nimi grasujący po ulicach handlarz wcisnął nam gadżet fotograficzny, dający efekt rybiego oka, więc szmat czasu spędziłyśmy bawiąc się w modeling i sesje fotograficzne. Zanim się ocknęłyśmy, okazało się, że miasto pogrążyło się już dawno we śnie, metro od dawna nie kursuje, a do hostelu mamy prawie dwie godziny drogi pieszo. To był najgorszy nocny spacer tej podróży. Głośne i gwarne za dnia ulice ucichły przeraźliwie, a w okolicy nie było nikogo, kto w razie potrzeby usłyszałby nasz krzyk wołający o pomoc. Na ulicę wylazły szczury, karaluchy, a leżący w bramach i ulicach bezdomni sprawiły, że po naszych rozgrzanych od upału plecach pierwszy raz pociekły krople zimnego potu. Nie pamiętam kiedy ostatnio się tak bałam. Jeden czy dwa samochody zatrzymały się, a siedzący w nich faceci rzucali nam jednoznaczne propozycje. Szłyśmy szybko, bardzo szybko, nie mówiąc do siebie ani słowa. Do hostelu weszłyśmy z ulgą. Tamtej nocy nie przeszkadzał mi nawet chrapiący, upierdliwy pan, ani niedziałająca klimatyzacja.
Będąc w Kuala Lumpur na pewno nie można przegapić Batu Caves. Położone 13 km na północ od centrum stolicy, liczące 272 stopnie schody, to coś, co naprawdę robi wrażenie. Nie mogłam uwierzyć, że jeszcze kilka miesięcy wcześniej pisałam artykuł, że schody prowadzące do mekki hinduskich pielgrzymek zostały odrestaurowane i przemalowane, a teraz stoję przed nimi i widzę je na własne oczy. Najwyższy na świecie posąg Murugana sprawiał, że czułam się naprawdę malutka. Drogę na szczyt uatrakcyjniają liczące na smakołyki małpy. Jaskinia została w pełni zaanektowana przez hindusów i zyskała miano "Jaskini Katedralnej". Wnętrze jest równie imponujące i przesycone indyjskimi ornamentami. Turyści mogą popstrykać zdjęcia, a hindusi złożyć co nieco w ofierze, przysiąść i pogrążyć się w modlitwie. My przysiadłyśmy, by popatrzeć i nikomu to nie przeszkadzało.
Travel Hub Gesthuse, w którym nocowałyśmy w stolicy pozwolił nam nawiązać kilka ciekawych znajomości. Poznałyśmy m. in. argentyńskich bliźniaków, którzy od 5 lat podróżują po świecie grając na instrumentach, śpiewając i wykonując akrobatyczne sztuczki. Wiele z tych osób, spotkałyśmy w kolejnych miejscowościach i mamy nadzieję spotkać ich także później! W Kluala Lumpur nie zobaczyłam ogrodu botanicznego, parku ptaków i muzeum narodowego, czego nawet trochę żałuję (szczególnie muzeum narodowego), ale i Ewa i ja byłyśmy potwornie zmęczone miejskim zgiełkiem. Jedyne o czym marzyłyśmy to wsiąść w autobus jadący do dżungli w Taman Negara i zostawić rozwrzeszczany, zurbanizowany pejzaż za sobą. Tak też zrobiłyśmy, ale o tym w kolejnym tekście. W każdym razie im dalej od wielkich miast, tym bardziej nasza przygoda zaczyna nabierać prawdziwych, autentycznych barw…
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl