Ale jazda! Subiektywny przegląd najbardziej oryginalnych środków transportu
Transport to nie wszędzie kwestia ekonomii. Są kraje, gdzie urasta on do rangi sztuki. Dyskusyjnej, ale niedającej się zapomnieć. Pokażę wam, co mi zostało w pamięci.
04.09.2020 11:58
Zacznę od małego coming outu: nie mam samochodu i nie miałam go nigdy. Jestem przyzwyczajona do korzystania z publicznego transportu i z miejskich rowerów. Nigdy nie ekscytowałam się też markami aut.
Ale to nie znaczy, że jestem nieczuła na motoryzacyjne piękno. W kilku krajach lokalne, niepowtarzalne środki komunikacji rzuciły mnie na kolana.
Kubański sznyt sprzed rewolucji
Wybierając się na Kubę, oblizywałam się na myśl o salsie i rumie, ale byłam też ciekawa amerykańskich krążowników szos z lat 40. i 50. minionego wieku. Wszystkich tych buicków, cadillaców czy chevroletów, w cukierkowych kolorach, lśniących w słońcu, których zdjęcia są turystyczną wizytówką Kuby. Czytałam o ich historii, o tym co działo się z nimi od lat 60., kiedy komunistyczna rewolucja ucięła wszelkie kontakty z krajami "zgniłego kapitalizmu" i pozamiatała amerykańskie biznesy na wyspie, jak USA obłożyły Kubę embargiem, a Fidel Castro położył łapę na imporcie. Zostały auta ze Stanów, które do tej pory były ich głównym dostawcą.
Gdy znajomy, Luis, przyjechał po mnie na lotnisko w Hawanie takim właśnie plymouthem - majestatycznym, wielkim, gdzie na ławce obok kierowcy swobodnie mieściły się dwie osoby - chichotałam ze szczęścia całą drogę do dzielnicy Vedado.
Wprawdzie białe auto Luisa nie było takim dziełem sztuki, jakie później zobaczyłam wokół reprezentacyjnego Parku Centralnego (przejażdżka nimi to rozrywka dla tych zamożniejszych), to jednak było bardzo zadbane. Dziwiłam się, jak to możliwe, skoro znikąd części zamiennych? Jak zwykle - potrzeba okazała się matką wynalazków i Kubańczycy radzili sobie w czasach kryzysu własnym sumptem, doprowadzając do perfekcji sztukę robienia czegoś z niczego. Nie inaczej było z naprawą samochodów metodą "sznurka i gumki".
Jak pisał Maciej Stasiński w książce "Diabeł umiera w Hawanie": "Rozlatujące się samochody - stare amerykańskie limuzyny pozostawione po rewolucji 1959 roku albo późniejsze radzieckie łady czy polskie fiaty - utrzymywano na chodzie dzięki niebywałemu rękodziełu mechaników, a niekiedy odkryciom amatorów. Okazało się, że cieknące chłodnice uszczelniało np. surowe jajko, a wyciek oleju powstrzymywał kawałek mydła".
Jako że każdy kierowca dłubał, to kiedy Castro "wspaniałomyślnie" pozwolił na prywatną działalność w obrębie 178 profesji, w 2011 roku 100 tys. Kubańczyków złożyło wnioski i dostało pozwolenia na działalność gospodarczą, a duża część z nich otworzyła warsztaty samochodowe. "Szare ulice Hawany zabarwiły się ręcznie malowanymi szyldami zakładów fryzjerskich, warsztatów naprawczych i knajp" - zauważył Stasiński.
Dziś Kuba to nie tylko "muzeum motoryzacji". Siedząc na murku na promenadzie Malecon, można obserwować sunącą ulicą całą motoryzacyjną różnorodność. Jest amerykańska klasyka - i ta wypieszczona, i zapuszczona, i desant z demoludów: wołgi, moskwicze, łady i maluchy (tak, "polaquito" czyli "polaczek" jak pieszczotliwie nazywają małego fiata Kubańczycy, jest przez nich uwielbiany; żartują, że kochają go tak bardzo, bo można go schować do kuchni na noc, żeby nikt nie ukradł). Ale jest też już całkiem sporo nowoczesnych aut z Azji, odkąd zniesiono zakaz importowania aut bez rządowego pozwolenia.
Może to więc ostatni dzwonek, by zobaczyć kubańskie oldtimery w akcji?
Król i książę filipińskich szos
Po przeciwnej stronie globu przeżyłam podobne olśnienie. Nie chodzi mi o tuk-tuki na tłocznych ulicach Bangkoku i innych azjatyckich metropolii (choć trójkołowe autoriksze faktycznie są i praktyczne, i zabawne), ale o ich autorską filipińską wersję - tricykle.
Pierwsze zobaczyłam po wylądowaniu na lotnisku w Tagbilaran na wyspie Bohol, taka zresztą taksówka wiozła nas do portu. Mimo z pozoru mikrych rozmiarów, pomieściła i nas, i walizki. Z założenia jest trzyosobowa (choć wejdą i cztery szczupłe osoby), ale filipińskie rodziny na takie ograniczenia nie zwracają uwagi.
Tricykl to nic innego jak motor (najczęściej honda) z przyczepką przykrytą budką. Z tyłu, a często i na dachu ma przestrzeń bagażową, często bywa wykorzystywany do transportu różnych towarów. To, co w nim najbardziej zaskakujące, to wymalowane na karoserii cytaty z Pisma Świętego, najczęściej z Księgi Psalmów, które są dla wierzących i praktykujących katolików z Filipin istotnymi wskazówkami postępowania.
Jest na Filipinach jeszcze wspanialszy środek transportu, będący wizytówką wyspiarskiego kraju. Jego wysokość jeepney! King of the Road!
Armia amerykańska opuszczając Filipiny po II wojnie światowej, pozostawiła wiele ciężkich wojskowych aut. Na początku lat 50. ciężarówki z demobilu krążące po ulicach Manili okazały się lekiem na problemy transportowe stolicy. Filipińczycy twórczo je przerobili, wydłużając tak, by weszło więcej pasażerów, przykrywając dachem (miejsce na dachu też jest świetnym miejscem do podróżowania) i stawiając dwie ławy wzdłuż, z przejściem pośrodku. Jeepneye są przepięknie ozdobione. Bajecznie kolorowe, z malunkami, cytatami nierzadko o tematyce religijnej, albo zabawnymi, z mottem: "Boże, błogosław naszej podróży", z wizerunkami świętych, dolarów, postaci z kreskówek…
Nie jest jasne skąd wzięła się nazwa "jeepney". Pierwszy jej człon na pewno od jeepa, ale drugi - to może być albo "jitney" (zbiorowa taksówka), albo "knee" (z ang. kolano). Biorąc pod uwagę ciasnotę w tych autobusach - to miałoby sens.
Do popularności jeepneya przyłożyła się firma produkująca auta - Sarao Motors, która zaczęła tworzyć bajkowe auta na zagraniczne targi. Dziś ten terenowy autobus zdobi większość turystycznych pamiątek z Filipin. Ale stare diesle smrodzą strasznie, więc można się spodziewać, że - tak jak oldsmobile na Kubie - mogą odejść w niebyt.
Może i cmentarz, ale jaki wesoły!
Swój odpowiednik jeepneya ma - i nie waha się go użyć - duża część Ameryki Łacińskiej: Honduras, Salwador, Nikaragua, Kostaryka, Panama, Gwatemala. Oficjalnie nazywa się "camioneta", ale i tak wszyscy mówią "chicken bus". Czy dlatego, że pasażerowie często zabierają ze sobą w podróż żywy inwentarz? Czy też ze względu na kolorowe, kogucie, barwy i ozdoby? Nie wiadomo. W uroczym mieście Antigua Guatemala trafiłam na dworzec autobusowy, gdzie parkowały dziesiątki tych cudeniek, obwieszonych lampkami, frędzlami, plakatami. Można było dostać oczopląsu.
Sylwetka chicken busa wygląda jakoś znajomo i faktycznie - są to dawne żółte amerykańskie gimbusy. Wycofane z użytku po odsłużeniu określonego czasu, wystawione na aukcje i kupione za okazyjną cenę, zaczynają swoje drugie życie. Bardziej barwne i dostarczające adrenaliny.
Podróżując po Ameryce Środkowej, często będziecie słyszeć ostrzeżenia, że nie jest to najwygodniejszy i najbezpieczniejszy środek transportu. Ponuro żartuje się o nich "cmentarze na kółkach". Są zazwyczaj przepełnione, bez pasów bezpieczeństwa oczywiście, kierowca stara się wycisnąć z silnika wszystko, a nawet więcej, nie zniechęcają go jednopasmowe górskie serpentyny. Części starych autobusów także może szwankować. Przeładowanie i przez to osłabienie hamulców doprowadziło w 2008 roku do katastrofy chicken busa w pobliżu miasta Gwatemala (45 ofiar śmiertelnych). Wadliwe hamulce były też przyczyną wypadku z 2011 roku w wąwozie w okolicy San Marcos (14 ofiar). Te liczby robią wrażenie, ale zważywszy na to, ile chicken busów kursuje, wypadki śmiertelne nie zdarzają się często.
Jest też pewna rekompensata za ścisk i ryzyko podróżowania tak chicken busami, jak wszelkimi innymi autobusami w Ameryce Łacińskiej - choćby tymi na Dominikanie, przystrojonymi w różowy atłas zasłonek i brokat pokrowców. To serdeczna atmosfera w środku. Z głośników łupie reggaeton, ktoś przeciska się, sprzedając podróżnym lokalne przysmaki, obcy ludzie wypytują cię, witają w swoim kraju i oferują pomoc. Tak to można jechać!