Amsterdam przekracza granice dobrego smaku i norm. Mieszkańcy mają dość
Holandia już niebawem stanie się Niderlandami. Ale nie zmienia to faktu, że amsterdamskie coffee shopy i dzielnica Czerwonych Latarni ściągają tłumy turystów. Wielu mieszkańców i władze mają dość rozluźnienia obyczajów. Czy rzeczywiście mają się o co martwić?
Dzielnica Czerwonych Latarni - po angielsku Red Light District, po holendersku De Rosse Buurt, a potocznie zwana De Wallen (Wały Miejskie) - to najstarsza dzielnica Amsterdamu. Łatwo do niej trafić z centralnego punktu miasta - Placu Dam. I właśnie tam kierują swe kroki niemal wszyscy turyści. Przechadzają się niespiesznie wąskimi uliczkami wzdłuż kanałów, obserwując wyeksponowane witryny kamienic.
W oświetlonych oknach prężą się i wiją skąpo ubrane panie. Wykonują zachęcające gesty, trzęsą biustem i pupą, starają się przyciągnąć wzrok, ruchem warg obiecać, co są w stanie zrobić. Nie mogą wyjść na ulicę - to nielegalne. Ale metr nad ulicą, za okienną szybą - proszę bardzo. Cały kunszt wkładają więc w okienną prezentację.
Przechodniów nagabują za to ludzie z grup modlitewnych, proponując odwiedzenie pobliskiego kościoła - bo w środku dzielnicy stoi sobie, jakby nigdy nic, protestancki Oude Kerk (Kościół Stary), a przed nim - pomnik prostytutki. Wszystko razem w idealnej symbiozie.
Jednak im późniejszy wieczór, tym mniej sympatycznie. Na ławkach pod coffee shopami trwają w odrętwieniu ci, którzy przesadzili z marihuaną. Dziewczyn w oknach przybywa, są nerwowe. Dużo jest wśród nich Azjatek. Jednej wydaje się, że podnoszę telefon, żeby zrobić zdjęcie. Drobniutka piękność wybiega z pokoju na parterze w samej bieliźnie, krzycząc wszystkie wyzwiska, jakie zna po angielsku. Pluje w tłum. Dalej pijany mężczyzna ściąga dżinsy, obnażając się przed dziewczyną z okna i popisując przed kumplami. Ktoś negocjuje w drzwiach cenę, ale nie widzę, by ktokolwiek wchodził do środka, by okno było zasłaniane czerwonymi storami. Zaczynam się już martwić, że tyle wysiłku pracownic seksualnych idzie na marne, że nic nie zarabiają! Może to bardziej skansen niż miejsce pracy? A może utrzymywana przez holenderski rząd przy pomocy dotacji atrakcja turystyczna?
- Jest to zajęcie jak najbardziej dochodowe. Nie są subwencjonowane - śmieje się ze mnie Ekke Overbeek, holenderski dziennikarz, który pracuje jako warszawski korespondent holenderskich dzienników Trouw i Het Financieele Dagblad.
Dumni z pracy seksualnej
Dzielnica De Wallen istnieje od XIV w., kiedyś służyła głównie marynarzom. Przez wieki Holendrzy nie widzieli w niej nic zdrożnego, ba, zalegalizowali prostytucję już w 1815 r. Pracownicy seksualni nie są spychani do szarej strefy, poniżani czy wstydliwie przemilczani. Mają swoje prawa, związki zawodowe o nazwie Proud, opiekę lekarską, otrzymują instruktaże dotyczące zasad higieny, od 1996 r. płacą podatki.
Na filmie o dzielnicy Czerwonych Latarni w serwisie Youtube Mariska Majoor, założycielka Ośrodka Informacji o Prostytucji opowiada, że by wykonywać tę pracę, trzeba być albo mieszkańcem Unii Europejskiej, albo przebywać w niej legalnie, z pozwoleniem na pracę. Jest przekonana, że większość kobiet jest w tym miejscu z własnej woli, choć przyznaje, że część może być ofiarami handlu ludźmi, zmuszanymi do prostytucji przez partnerów albo grupy przestępcze. - Jednak, gdy prostytucja jest legalna, o wiele łatwiej kontrolować ten problem - uważa Mariska. Tego samego zdania są europejscy kryminolodzy.
Na stronie holenderskiego Ministerstwa Spraw Socjalnych umieszczona jest informacja przetłumaczona na sześć języków (hiszpański, węgierski, rumuński, bułgarski, chiński i tajski), dotycząca warunków pracy, gwarancji socjalnych, podatków, zdrowia i bezpieczeństwa, schronienia i opieki w sytuacji zagrożenia czy ewentualnej pomocy przy wydostaniu się z tego procederu.
W lutym br. portal Fakty.nl donosił o dniu płatnej miłości, przypadającym w dzień po Walentynkach. Chodziło o pokazanie, że z pracy seksualnej można być dumnym, a prostytucja w Holandii może być lepiej zorganizowana. Bowiem poza Amsterdamem, w innych miastach nie ma tak liberalnych regulacji. Z okazji dnia płatnej miłości po całej Holandii jeździł autobus z pracownicami i pracownikami seksualnymi. Poza Utrechtem odwiedził m.in. Arnhem, Eindhoven i Hilversum.
Miejski burdel
Z kolei portal Strajk.eu napisał o otwarciu... "miejskiego burdelu" o wdzięcznej nazwie My Red Light. Ma on być pewnego rodzaju sekskooperatywą dla 40 prostytutek. Powstał w budynkach przejętych od prywatnego właściciela domów publicznych. Władze Amsterdamu dokonały pionerskiego przedsięwzięcia, umożliwiając pracownicom seksualnym wykonywanie pracy w bezpiecznych warunkach, które ustalają same.
W otwarciu przybytku uczestniczył burmistrz Eberhard van der Laan, który jest entuzjastą projektu. Władze Amsterdamu zapewniły budżet i wsparcie organizacyjne przedsięwzięcia, jednak obiektem na bieżąco będzie zarządzać jego autonomiczna kooperatywa. "Wszystko w tym projekcie, począwszy od statutu do dekoracji wnętrz jest dziełem wspólnej pracy koncepcyjnej jego uczestniczek" - powiedziała "Guadianowi" jedna z zaangażowanych pracownic. To one (i oni, bo współpracują też mężczyźni i osoby transseksualne) mają ustalać zakres swoich usług, godziny pracy oraz pobierać pełne wynagrodzenie za świadczone usługi, bez dzielenia się z alfonsami.
"Inicjatywa może się przyczynić się do emancypacji i samozatrudnienia pracownic seksualnych w Amsterdamie. Kiedy same decydują, gdzie i jak i kiedy pracują, stają się mniej zależne od osób trzecich. Poprzez utworzenie bezpiecznej przestrzeni pracownicy seksualni zdobywają pewność, wiedzę, doświadczenie i mogę się realnie rozwijać" - powiedziała "Guardianowi" Sonja Pol, menedżerka projektu, odpowiadająca za niego w miejskich władzach, zaznaczając jednocześnie, że ma on charakter próbny. Na przestrzeni najbliższych dwóch lat powstanie raport, który ma wykazać, czy eksperyment zakończył się powodzeniem.
Restrykcje i ograniczenia
- Tak, seks i marihuana to istotne elementy wizerunku Amsterdamu i nie wszyscy się z tego cieszą - przyznaje Ekke Overbeek. Pomaga mi przedrzeć się przez dane w języku niderlandzkim z oficjalnych źródeł: - 173 coffee shopy w Amsterdamie, rocznie odwiedza je ok. 1,5 mln turystów, co stanowi ponad 23 proc. wszystkich turystów. Rocznie sprzedaje się legalnie około 100 tys. soft drugs (miękkich narkotyków). Dzielnica De Wallen liczy ok. 400 okien, dziennie tam pracuje ok. 700 pań, a rocznie – ok. 5 600. Przyjmują około 200 tys. klientów rocznie.
A ilu jest w Amsterdamie turystów? Bo można odnieść wrażenie, że wielokrotnie więcej niż mieszkańców. W 2016 r. amsterdamskie hotele odnotowały 7,3 mln nocujących turystów. Zostawali przeciętnie na dwie noce, więc nocowań było 14 mln. Na to przypadało 65 tys. miejsc pracy w sektorze turystyki. Co na to miejscowi?
- Coraz bardziej się skarżą. W 2017 r. ponad 17 mln turystów odwiedziło Niderlandy, w tym przede wszystkim Amsterdam. To jest tyle, co Niderlandy mają mieszkańców. Więc wyobraź sobie, że rocznie 38 mln obcokrajowców odwiedziłoby Polskę - porównuje Ekke. - Ogólnie dużo dyskutuje się o wizerunku naszej stolicy jako "Sodomy i Gomory Europy" - puszcza oko.
Pod naciskiem niezadowolonych Holendrów władze wprowadzają więc regulacje i restrykcje. Poza Amsterdamem obcokrajowcy już nie mogą ot tak kupić miękkich narkotyków, bo miejscowi skarżyli się na nadużywających, stwarzających problemy.
W ostatnich latach zmniejszyła się liczba okien w De Wallen. Po pierwsze dlatego, że internet czyni je mniej potrzebnymi, a po drugie - taka jest polityka gminy. W 2012 r. wystartował tzw. Projekt 1012, mający na celu ograniczenie ciemnej przestępczej strefy, związanej z branżą (mówi się, że ogromne zyski czerpią z prostytucji mafie z krajów Europy Środkowo-Wschodniej). Przez część społeczeństwa jest jednak postrzegany jako kontrowersyjny, bo Holandia była i jest ostoją tolerancji, różnorodności i wolności, a kontrola jest zaprzeczeniem tych wartości.
Miasto: nie chcemy imprezowiczów
Władze Amsterdamu nie ukrywały także, ogłaszając swój plan, że chodzi im o oczyszczenie serca miasta z "turystycznych śmieci". Do tego gmina niedawno mocno ograniczyła możliwość "guided tours" (zorganizowanych wycieczek) po De Wallen, które są postrzegane jak plaga. W końcu burmistrz zaapelował do turystów, żeby nocowali w innych miastach, jak: Haga, Rotterdam czy Utrecht, które mają szybkie połączenia kolejowe, a do Amsterdamu przyjeżdżali tylko na zwiedzanie.
Ale to nie wszystko. Rada miasta nałożyła kolejne ograniczenia na możliwość działania popularnego serwisu Airbnb, w którym udostępnia się własne mieszkania turystom. Otóż mieszkańcy Amsterdamu będą mogli to robić tylko przez 30 nocy w roku! Zmiany mają wejść w życie od 2019 r. Jak podaje portal Fly4free.pl, przed rokiem głos w sprawie natłoku turystów zabrał Frans van der Avert, dyrektor ds. marketingu Amsterdamu. Jego słowa były dobitne:
- Wielu ludzi przyjeżdżających do naszego miasta kompletnie nie szanuje jego charakteru. Zalew turystów sprowadziły na nas tanie linie lotnicze. A najgłośniejsi i najbardziej kłopotliwi są pasażerowie Ryanaira. To samo dotyczy Airbnb. My już naprawdę nie chcemy mieć więcej turystów, bo to nie ma sensu. Jeśli chodzi o Amsterdam, na turystyczną promocję i marketing miasta nie wydajemy już ani jednego euro. Chcemy za to poprawić "jakość" turystów, którzy odwiedzają nasze miasto - chcemy ludzi, których naprawdę interesuje Amsterdam, a nie tych, dla których pobyt w mieście jest tylko pretekstem do imprezowania – mówił Avert.
A jedno jest pewne. W Amsterdamie jest dużo więcej do zobaczenia niż półnagie panie w oknach i tłumy upalonych turystów.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl