LudzieBezdomny z widokiem na Pierce'a Brosnana. Bogusław Szedny o szukaniu szczęścia na Hawajach

Bezdomny z widokiem na Pierce'a Brosnana. Bogusław Szedny o szukaniu szczęścia na Hawajach

Na Hawajach spędził 2 lata. Przez rok wynajmował dom blisko oceanu i woził się kabrioletem, a gdy wydał wszystkie oszczędności – kolejne 12 miesięcy jako bezdomny żył w namiocie (200 m od posiadłości Pierce'a Brosnana). Gdy się o nim dowiedziałam, wiedziałam, że musimy się spotkać.

Bezdomny z widokiem na Pierce'a Brosnana. Bogusław Szedny o szukaniu szczęścia na Hawajach
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
Anna Jastrzębska

04.06.2018 | aktual.: 04.06.2018 14:32

Anna Jastrzębska: Jak się mieszkało w sąsiedztwie Jamesa Bonda?

Bogusław Szedny: Gdyby ktoś mi powiedział 10 lat temu, że będę mieszkał na Hawajach i spotkam tam jednego z moich ulubionych aktorów, Pierce'a Brosnana, na pewno bym nie uwierzył! Jak widać, życie jest nieprzewidywalne. Mieszkałem wtedy w namiocie, będąc osobą bezdomną, ale świadomość, że obok mieszkają hollywoodzkie gwiazdy była ciekawym doświadczeniem. Co nie zmienia faktu, że widok na ocean mieliśmy taki sam. (śmiech)

Mówisz o tym z humorem, jednak domyślam się, że w tamtym momencie nie zawsze było kolorowo. Zdarzały się momenty, że byłeś najzwyczajniej w świecie głodny?
Bezdomność na Hawajach z jednej strony była trudnym doświadczeniem, z drugiej największą moją życiową lekcją. Tak, zdarzało się, że obawiałem się o to, co będę jadł kolejnego dnia, ale zawsze jakoś czułem, że życie mnie wspiera i wszystko układało się pozytywnie. Głodu nie doświadczyłem, bo w dniu, gdy kończyło mi się ostatnie kilka dolarów, dowiedziałem się, że na wyspie funkcjonują banki żywności, gdzie można bezpłatnie otrzymać jedzenie. To pozwoliło mi przeżyć.

A była walka z własnym ego?
Walkę ze swoim ego toczyłem niemal codziennie. Zwłaszcza na początku bombardowało mnie dużo negatywnych myśli, to była prawdziwa lekcja pokory. Bardzo nieprzyjemna lekcja, ale z dzisiejszej perspektywy – jakże cenna. Przez lata pracy w mediach i gdy byłem współwłaścicielem kilku firm, moje ego było mocno napompowane. A tu musiałem usiąść w kolejce z bezdomnymi po jedzenie. W końcu jednak zdałem sobie sprawę, że nie różnię się od nich. Wszyscy jesteśmy ludźmi. Zacząłem ich postrzegać jako braci i siostry, których los dotknął bezdomnością. Ale nie za karę – tylko żeby czegoś, dzięki temu mogli doświadczyć, czegoś się nauczyć.

Jak to się w ogóle stało, że zostałeś bezdomnym na Hawajach? Pierwszy rok twojego pobytu tam opływał w luksusy.
Na Hawaje przeniosłem się z Chicago, gdzie wcześniej mieszkałem przez blisko 5 lat. Tam też kupiłem sobie kabriolet, który przetransportowałem na Hawaje. Za wysyłkę samochodu z Los Angeles zapłaciłem 1000 dolarów – tyle potrzebowałem, aby jeździć swoim ulubionym samochodem na wyspie Kauai. Niczego mi wtedy nie brakowało: był duży, nowiutki dom, było dobre auto, do tego słońce, palmy i ocean. Przez pierwszy rok było elegancko i z "zadartym nosem", ale życie mnie obudziło i musiałem zmierzyć się z kłopotami finansowymi. Tak to bywa, gdy w człowieku jest za duże ego... Szczerze przyznaję, że u mnie takie było. A pieniądze szybko wyparowywały. Życie na wyspach jest droższe (wynika to z faktu, że większość rzeczy, łącznie z jedzeniem jest przywożona z lądu; ceny są wyższe niż w Kalifornii, która uchodzi za drogi stan), do tego pomagałem kilku osobom finansowo. Gdy skończyły mi się oszczędności, z ładnego domu blisko oceanu przeniosłem się do namiotu... Ale – co ciekawe – jeszcze bliżej plaży. (śmiech)

Obraz
© Bogusław Szedny

Musiałeś odłożyć sporo dolarów, by móc sobie pozwolić na rok hawajskich luksusów. Jak się zarabia takie pieniądze?
W Chicago byłem współwłaścicielem kilku biznesów. M.in. agencji reklamowej obsługującej głównie polonijne firmy oraz agencji modelek, z którą działaliśmy na rynku amerykańskim. Dużo imprez, współpracy z mediami, organizacja pokazów mody, etc. W skrócie można powiedzieć: "american dream". Poza tym przez jakiś czas pracowałem w polonijnej telewizji oraz miałem swój autorski program w radiu.

Innymi słowy – robiłeś zawrotną karierę. Czemu zdecydowałeś się wywrócić swoje życie do góry nogami?
Z czasem zacząłem rozumieć, że w życiu nie chodzi o to, aby wszystko kumulować dla siebie – co zainspirowało mnie, aby założyć organizację charytatywną. Moje stare przekonania i systemy wartości zaczęły się sypać. Coraz częściej pojawiały się problemy w życiu osobistym oraz w pracy. Do tego doszedł kryzys gospodarczy w Stanach.

Na wyjazd na Hawaje mogłem sobie pozwolić, bo sprzedałem mieszkanie w Warszawie. Dzięki temu mogłem tam komfortowo żyć i nie pracować. Ale mimo, że fizycznie nie pracowałem, to ten czas poświęcałem na pracę nad sobą. Po trudnych doświadczeniach w Chicago i po kilku miesiącach depresji stwierdziłem, że muszę odmienić swoje życie. Skończyć z wyścigiem szczurów i zająć się samorozwojem. Zacząłem szukać możliwości relaksu. To zaprowadziło mnie do odkrycia medytacji, która ogromnie mi wtedy pomogła. Dziś sobie żartuję, że praca nad sobą, odpuszczenie starych obaw, schematów i zmierzenie się z własnym ego – to była moja praca na pełny etat. Dzięki temu po dwóch latach przeszedłem transformację i zacząłem inaczej postrzegać świat i ludzi. Kontrola, zawziętość i współzawodnictwo zamieniły się w zaufanie, spokój umysłu i większy szacunek do ludzi. Dodatkowo mocno wzrosło moje poczucie własnej wartości. To biorące się z serca, nie przerośniętego ego.

To wszystko brzmi pięknie, ale chyba nie mogło obyć się bez obaw, lęku?
Oczywiście, musiałem się zmierzyć z całą masą lęków. Na przykład – jak na moją bezdomność zareagują byli klienci czy znajomi. Bo w końcu stworzyłem obraz siebie jako człowieka sukcesu, a tu nagle "bida z nędzą". Przełomem był filmik "Szczerość, pokora i pieniądze", który opublikowałem na YouTube. Z wielkimi obawami po raz pierwszy opowiedziałem o swoich problemach finansowych i bezdomności. Polecam to wideo, bo widać na nim, jak walczę ze swoim strachem przed tym, co inni powiedzą.

Obraz
© Shutterstock.com | Chase Clausen

Na szczęście dziś wiem, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Wszystkie tak zwane porażki są po to, abyśmy zrozumieli, że droga, którą na siłę idziemy, przestała nam służyć. Wtedy mamy dwa wyjścia: albo dalej się katować, albo coś zmienić. Ja wybrałem tę drugą opcję i jestem za to wdzięczny. Hawajska "przygoda" dała mi mądrość życiową, ponieważ wszystko było oparte na moich doświadczeniach. Tak naprawdę każdy z nas taką mądrość ma. Tylko czasem w siebie nie wierzymy. Staramy się słuchać mądrych ludzi, zapominając, że my sami mamy w sobie wielką moc, wielką wiedzę. Wystarczy jej zaufać. Piszę o tym w książce "XII Sugestii. Przewodnik do szczęśliwego życia". Zawarłem tam 12 rzeczy, które zmieniły się we mnie. Powróciły radość i poczucie szczęścia. Ostatni raz czułem je chyba w dzieciństwie. Czas spędzony samemu w naturze dał mi możliwość wielu przemyśleń. Dzięki temu zrozumiałem, jak ważne jest wybaczenie osobom, które nas skrzywdziły w przeszłości, jak istotne jest zaufanie sobie i podążanie za intuicją. Jak działa wdzięczność i docenienie tego, co się ma. Te lekcje były bezcenne. Przez lata miałem w sobie dużo buntu, który w końcu się rozpuścił. To była ogromna ulga. Za to dziękuję.

Jak udało ci się ponownie stanąć na nogi?
Hmm... Nie czuję, że stanąłem na nogi. To znaczy pod kątem mojej świadomości jest duży postęp, ale cały czas się uczę. Natomiast co do finansów – to jeszcze trochę pracy mam przed sobą. Na pewno pomógł mi powrót do Polski. Po ponad 8 latach w USA zacząłem doceniać ojczyznę. Z mojej perspektywy kraj mocno się zmienił – i to na plus. Rodacy mogą tego nie dostrzegać, ale ja nie byłem w kraju przez prawie dekadę i widzę duże zmiany, które cieszą.

Co skłoniło cię do powrotu?
Moja intuicja, którą rozwijałem przez ostatnie lata. Tym tematem wielokrotnie dzieliłem się podczas konferencji, warsztatów i seminariów, które prowadzę, od kiedy wróciłem do kraju. O intuicji będę również mówił podczas zbliżającego się Festiwalu Wibracje w Serocku. Inspirowanie ludzi daje mi dużo radości. Zależy mi, aby coraz więcej osób wierzyło w siebie i aby w życiu zamiast własnym ego kierowali się intuicją. To jest nasz życiowy drogowskaz i jednocześnie skarb.

Mówisz o sobie “architekt szczęśliwego życia”. Uważasz, że szczęśliwym można być wszędzie?
W życiu zrozumiałem, że szczęście to nie jest stan posiadania, ale stan umysłu. Paradoksalnie kiedy miałem wszystko: wynajmowałem dom na Hawajach, jeździłem kabrioletem i byłem w cudownym związku – gdzieś głęboko nie czułem wewnętrznego spełnienia. Po raz pierwszy prawdziwe szczęście poczułem, gdy straciłem wszystko i wylądowałem sam w namiocie. I zdaję sobie sprawę, że dziwnie to brzmi, ale takie właśnie było moje doświadczenie. Często chorobliwe przywiązanie do rzeczy czy ludzi powoduje nasze cierpienia. Pogoń za kasą i karierą stały się ważniejsze niż dbanie o siebie i bliskich. Poznałem wielu nieszczęśliwych milionerów i wielu szczęśliwych bezdomnych. Jaki z tego wniosek? Szczęście nie zależy od tego, jak wyglądamy czy gdzie mieszkamy. Gdy uzależniamy je od zewnętrznych uwarunkowań – ono nigdy się nie pojawi.

Ale chyba jednak łatwiej być szczęśliwym na rajskich Hawajach niż w pełnej smogu Warszawie?
Hawaje rzeczywiście są rajem na Ziemi. Tamtejsza natura jest cudowna. Pamiętam, jak pierwszy raz wszedłem do przepięknego domu za kilka milionów dolarów, do którego zaprosili mnie nowo poznani rezydenci. Posiadłość była położona na szczycie wzgórza z cudowną panoramą na góry, rzekę i wielki wodospad. Przez kilka minut nie byłem w stanie wypowiedzieć słowa. Pierwszy raz doświadczyłem, co to znaczy stwierdzenie "zapiera dech w piersiach". Dodam, że wyspa Kauai, na której mieszkałem, nie bez powodu nazywana jest The Garden Island. Kręcono na niej superprodukcje, w których potrzebne było ukazanie piękna przyrody. Powstały tam filmy takie jak: "Piraci z Karaibów", "Jurassic Park", "Poszukiwacze zaginionej Arki" czy "Awatar". Myślę, że te tytuły mogą oddać jakość przyrody na wyspie. Ale warto pamiętać, że inna jest perspektywa, gdy przyjeżdża się tam na wakacje, a zupełnie inna – gdy się tam mieszka. Nawet najpiękniejsze plaże czy widoki powszednieją. Zaczyna również przeszkadzać brak możliwości dalszej podróży samochodem. 2 godziny wystarczą, aby przejechać z jednego końca wyspy na drugi – i tyle. Po jakimś czasie niektórym osobom urodzonym na lądzie włącza się tak zwana island fever, czyli "gorączka wyspy". Tak Amerykanie nazywają dyskomfort z powodu ograniczonego terenu na wyspie. Człowiek czuje się, jakby był w zamkniętym pudełku.

Obraz
© Shutterstock.com | Iris van den Broek

Dlatego szczęście najlepiej odkrywać w sobie, bez względu na to, gdzie akurat się jest i mieszka. Szczęście to pozytywna energia – wierzę, że każdy może ją poczuć. Kwestia jest taka, że nie każdy (jeszcze) w nią uwierzył. Ale skoro mi udało się wyjść z depresji i wielu życiowych dramatów – to każdy może. Wystarczy coraz bardziej szanować i doceniać osobę, którą codziennie widzimy w lustrze. Czego z całego serca wszystkim życzę. Aloha!

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (94)