Buduburam. "Namiastka normalnego życia w warunkach, które trudno nazwać ludzkimi"
"Obroni, obroni" - podniesione głosy przedzierają się przez lepkie powietrze rozżarzone popołudniowym ghanejskim słońcem. Obcokrajowcy w Ghanie słyszą te słowa na każdym kroku. Oznaczają one "człowieka, który przybył zza horyzontu", stanowiąc nostalgiczne wspomnienie czasów, gdy kraj nienaznaczony był jeszcze mrocznym piętnem niewolnictwa.
09.06.2020 | aktual.: 22.12.2020 08:57
Oto #HIT2020. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
Wokół nas tętni życie, tłum ludzi kłębi się na lokalnym targu negocjując ceny tapioki i liści kassawy, a taksówkarze zaczepiają nas proponując przewóz do oddalonej o niecałe trzydzieści kilometrów Akry. W zgiełku codzienności chwilę zajmuje nam zrozumienie, że właśnie dotarliśmy do celu naszej podróży. Jesteśmy w Buduburam. Miejsce, które na pierwszy rzut oka zdaje się być tętniącą życiem afrykańską wioską to kraina zapomnianych uchodźców z Liberii.
Naznaczeni wojną
Wybuch wojny domowej w Liberii w 1990 r. i stopniowa eskalacja konfliktu w ciągu kolejnego dziesięciolecia pozbawiła prawie milion ludzi dachu nad głową, skutkując jednym z największych kryzysów uchodźczych w Afryce Zachodniej lat dziewięćdziesiątych. Niemalże 50 tys. osób znalazło schronienie w sąsiedniej Ghanie, kraju, który pierwszy raz w swojej historii musiał się zmierzyć z tak dużym napływem uchodźców. W Buduburam został stworzony obóz, który miał być bezpieczną przystanią dla Liberyjczyków uciekających przed krwawym konfliktem.
Po oficjalnym zakończeniu wojny w 2013 r. zaledwie garstka mieszkańców Buduburam wyobrażała sobie powrót do zrujnowanego latami przemocy kraju. Liberyjczyków nadal prześladowały koszmary wojny i obawy przed potencjalnymi reperkusjami ze strony rządzących.
W 2012 r. społeczność międzynarodowa podjęła decyzję o pozbawieniu obywateli Liberii statusu uchodźców, w konsekwencji wycofując z obozu pomoc humanitarną. Społeczność zamieszkująca Buduburam została postawiona przed wyborem – powrót do ojczyzny z biletem w jedną stronę i zapomogą, która początkowo wynosiła równowartość pięciu dolarów, albo integracja w Ghanie, oznaczająca zmianę ich stanu prawnego na mglisty status migranta.
Rozmowy z mieszkańcami byłego obozu dla uchodźców nie pozostawiają wątpliwości, że żadne z tych rozwiązań nie stało się dla nich gwarantem powrotu do normalnego życia.
Pomiędzy teraźniejszością a przeszłością
Zazwyczaj kiedy wyobrażamy sobie obóz dla uchodźców, mamy przed oczami rzędy kolorowych namiotów chaotycznie rozstawionych na odległym pustkowiu. W Buduburam, z biegiem lat okoliczne wioski zlały się w całość z niegdyś zamkniętym terenem obozu, zawieszonym pomiędzy teraźniejszością a przeszłością.
Okolica tętni życiem. Przemieszczamy się po wąskich uliczkach pomiędzy glinianymi lepiankami. Ściany pękają od palącego słońca – tymczasowe budynki postawione zamiast namiotów miały służyć jedynie jako tymczasowe schronienie. Zewsząd pozdrawiają nas ludzie, niektórzy zapraszają do swoich ubogich domów i pytają, czy zostaniemy na kolację. W ciasnych chatkach mieszczą się wielopokoleniowe rodziny.
Mijamy kilka szkół, przed którymi grupy dzieci grają w piłkę; bar, w którym lokalna społeczność zbiera się na grę w szachy nad szklanką wina z liści palmowych. Są też niewielkie sklepiki i uliczni sprzedawcy owoców. Przy głównej alei mieści się kafejka internetowa i mały oddział Western Union. Żywotność tego miejsca kontrastuje z poczuciem stagnacji unoszącym się w powietrzu.
W momencie utworzenia obozu dla uchodźców, powstaje też równoległa rzeczywistość. Ofiary prześladowań starają się stworzyć namiastkę normalnego życia w warunkach, które trudno nazwać ludzkimi.
W ciągu ostatnich trzydziestu lat Liberyjczycy osiedleni w Buduburam starali się ze wszystkich sił odtworzyć w Ghanie życie, które znali z Liberii, zanim wojna zabrała im wszystko. Ale pod fasadą normalności kryje się dramat ludzi, dla których codzienność jest walką o przetrwanie. Pierwotna ghanejska solidarność i życzliwość dla uchodźców z biegiem lat zanikły, pozostawiając tysiące Liberyjczyków w stanie zawieszenia, bez perspektyw na lepsze jutro.
Już nie uchodźcy
Po obozie oprowadza nas grupa lokalnych aktywistów walcząca o prawa Liberyjczyków, którzy zdecydowali się przyjąć ofertę pozostania w Ghanie. Jako iż nie są już formalnie uchodźcami, jedyne wsparcie, które otrzymali od pamiętnego roku 2012, to jednorazowa zapomoga integracyjna w wysokości 300 dolarów. Pozwolenie na pobyt, które zmuszeni są odnawiać co pięć lat, wyraźnie mówi o zakazie pracy zarobkowej.
Z naszych rozmów wynika, że mieszkańcy obozu nie mogą zrozumieć, dlaczego społeczność międzynarodowa pozostawiła ich samym sobie, bez jakichkolwiek środków i możliwości legalnego zarabiania na życie.
Codzienność w Buduburam naznaczona jest strachem. Po pozbawieniu Liberyjczyków statusu uchodźców, przywódcy lokalnych plemion zaczęli domagać się zwrotu ziemi użyczonej pod obóz w latach dziewięćdziesiątych. Na jego terenie panoszą się lokalne mafie, przejmując liberyjskie domy i budynki użyteczności publicznej - nawet za skorzystanie z toalety trzeba teraz płacić haracz.
Miejscowy targ, który mijaliśmy przed wejściem, został stworzony przez Liberyjczyków i służył wielu z nich jako główne źródło dochodów; dziś trudno tam uświadczyć sprzedawców z Liberii, którzy stopniowo zostali wyparci przez Ghanijczyków. Byli uchodźcy mówią, że empatia dla nich ze strony rdzennych mieszkańców należy do przeszłości: codziennie stykają się z dyskryminacją i obelgami ze strony lokalnej ludności.
Komisariat policji przy wejściu na teren dawnego obozu nie oznacza już też ochrony - większość kobiet boi się opuszczać swoje domy po zmroku, a te które wychodzą na ulice, udają się tam zarabiać jako prostytutki. Dla wielu kobiet to jedyny sposób na utrzymanie rodziny i opłacenie szkoły naszych dzieci - mówi mi Nancy, matka dwójki nastoletnich córek. - Dla mężczyzn nie ma tu pracy.
Denis, energiczny lider grupy aktywistów twierdzi, że Liberyjczycy zostali oszukani perspektywą lokalnej asymilacji. - Obiecywano nam, że postawią tu darmowe szkoły, punkty sanitarne, że pomogą nam stanąć na nogi - mówi.
W obozie panuje wszechobecna nostalgia za statusem uchodźcy. Jak twierdzą wszyscy, sytuacja przed laty była znacznie lepsza, bo ich problemami zajmował się rząd i organizacje międzynarodowe. Teraz nie słucha już nikt. - Bez zatrudnienia, bez pozwolenia na pracę, bez pieniędzy. Nie stać nas nawet na posłanie dzieci do szkoły. Niektórzy z naszych braci i sióstr stwierdzili, że ryzyko związane z powrotem do Liberii jest lepsze od takiej egzystencji - opowiada Denis.
"Czemu wy również nie wrócicie do Liberii?" - nasuwa się pytanie - Jeśli opowiedziałbym światu, jak na moich oczach zginęli moi rodzice, nikt nie zadawałby takich pytań - mówi Alvin, wysoki, dumny mężczyzna, którego ojciec był niegdyś przywódcą liberyjskiej opozycji. Nancy dodaje, że ci sami ludzie, którzy zamordowali jej ojca zasiadają teraz w rządzie. "Nie mogę tam wrócić i spojrzeć im w oczy".
Powiedz światu, przez co przeszliśmy
"Byłam wielokrotnie gwałcona". "Na moich oczach zamordowano moją matkę". "Nie wiem, co stało się z moimi rodzicami". To tylko strzępki historii garstki ludzi z prawie piętnastu tysięcy Liberyczyków zamieszkujących dziś były obóz dla uchodźców w Buduburam. Wszyscy przyznają, że obozowa codzienność bywa nieznośna. - Kiedy jesteś oficjalnie uchodźcą, masz wsparcie. Dla nas nie ma już nic. Czasem chcesz po prostu z tym skończyć i popełnić samobójstwo. Jedyne, co dał nam ten kraj to brak wojny. Tutaj nie da się żyć - mówi jeden z nich.
Zapomnieni uchodźcy w Buduburam mają takie same marzenia, jak większość z nas. Marzą o tym, żeby ktoś dał im szansę na godną przyszłość. Marzą o tym, żeby ich dzieci dorastały z dala od rozpadających się domów i powojennej traumy, którą przesiąknięta jest obozowa przestrzeń. - Chciałbym, żeby stały się kimś więcej, niż ja - mówi mi Denis, pokazując zdjęcia swoich trzech pociech. - Wojna zatrzymała nasze życie na 30 lat. Jako dziecko chciałem zostać prawnikiem, tak jak mój tata. Wierzę, że może kiedyś będę mógł wrócić do szkoły. Moja mama zawsze chciała, żebym był lekarzem. Ale po wojnie za bardzo boję się krwi. Nienawidzę jej widoku.
Zachodzi słońce. Buduburam po zapadnięciu zmroku ukazuje nam kolejne oblicze. Jak grzyby po deszczu wyrastają niezliczone stoiska z lokalnymi specjałami; ludzie, którzy chowali się przed popołudniowym słońcem, powoli wylegają na zewnątrz, a ciasne uliczki wypełniają się dźwiękami afrykańskiej muzyki. Ale radosne odgłosy nocnego życia nie zmywają poczucia stagnacji i bezradności. Mały chłopiec łapie mnie za rękę pytając, czy zabiorę go ze sobą do Europy. My wracamy do domu, ale ludzie, którzy nas ugościli, pozostaną tutaj na kolejne dziesięciolecia.
Buduburam przez wielu uważane jest za modelowy przykład obozu dla uchodźców. Ale wizyta tutaj nie pozostawia wątpliwości, że modelowe obozy nie istnieją, a ludzie pozostawieni samym sobie muszą mierzyć się z kryzysem każdego dnia. Patrząc na sytuację przepełnionych obozów dla uchodźców w Europie, nasuwa się pytanie, czy ludzi stłoczonych dziś na greckich wyspach również czeka taki los – na zawsze uchodźców, zapomnianych ludzi bez perspektyw.
Dwa tygodnie po mojej wizycie w Buduburam wybucha epidemia koronawirusa, a Ghana ogłasza stan kwarantanny, zamykając wszystkie punkty użyteczności publicznej, sklepy i zakazując ludziom wyjścia z domu. Dostaję rozpaczliwe wiadomości od mieszkańców Buduburam: "Pomóż nam. Nie mamy za co żyć. Nie możemy znaleźć teraz żadnego zajęcia, które zapewniłoby jakiekolwiek pieniądze. Tylko cud może nas teraz uratować."
Joanna Nahorska od lat pracuje jako specjalista do spraw komunikacji w organizacjach humanitarnych i zajmujących się tematyką migracyjną. Mieszkała na Cyprze, w Grecji i w Nepalu; aktualnie domem nazywa Belgię. Wielbicielka świata i jego różnorodności. Ghanę odwiedziła w ramach programu "Media, Minorities, Migration" organizowanego przez Minority Rights Group International.