LudzieBył na przesłuchaniu zmarłego, mieszkał u szamana. Polak odkrywa Gujanę Francuską

Był na przesłuchaniu zmarłego, mieszkał u szamana. Polak odkrywa Gujanę Francuską

Uczestniczył w ceremonii przesłuchania zmarłego, zamieszkał u dawnego szamana-proroka Pidimy, który niegdyś założył kult cargo i przeniknął do świata nielegalnych poszukiwaczy złota. Tomasz Owsiany pięć miesięcy spędził w Gujanie Francuskiej, miejscu, które należy do Unii Europejskiej, choć leży na drugiej półkuli.

Był na przesłuchaniu zmarłego, mieszkał u szamana. Polak odkrywa Gujanę Francuską
Źródło zdjęć: © Tomasz Owsiany

27.03.2019 | aktual.: 27.03.2019 13:20

Tomasz Owsiany – to autor podróżujący, który wybiera mało znane zakątki świata. Udaje mu się zyskać zaufanie często zamkniętych grup etnicznych czy środowisk, przenika w nie, dokumentuje ich życie, a potem pisze o nich książki. Po 9 miesięcy spędził na Filipinach i na Madagaskarze, trochę krócej, bo niespełna pół roku w Gujanie Francuskiej, położonej w północno-wschodniej części Ameryki Południowej. To zamorski departament Francji.

Obraz
© Tomasz Owsiany

Gujana Francuska jest niezwykła, ponieważ odnajdziemy w niej przeróżne grupy etniczne. Mieszkają tu Amerindianie, ciemnoskórzy Maronowie, czyli potomkowie holenderskich niewolników, czy Kreole, których dziadowie byli francuskimi niewolnikami. Spotkałem na swojej drodze także laotańskich Hmongów, którzy zostali sprowadzeni do dwóch gmin i mieli zostać sadownikami i rolnikami. Z tego zadania wywiązali się znakomicie, odtworzyli w pełni swój Laos. Gdy zajrzy się do miejscowości Javouhey czy Cacao, to rzeczywiście można się poczuć jak w Azji Południowo-Wschodniej. Kolejną ważną grupą są nielegalni poszukiwacze złota, tzw. "złociarze", jak ich ochrzciłem. Zdecydowana większość z nich to Brazylijczycy. Szacuje się, że jest ich przynajmniej 10 tys. – opowiada Owsiany.

Nielegalne miasteczka w dżungli

To prawdziwa plaga. W dżungli istnieją setki prowadzonych przez nich nielegalnych wyrobisk, na których szabruje się przynajmniej 10 ton złota rocznie. To świetnie zorganizowany podskórny świat. W dżungli powstają czasem całe ukryte miasta, w których potrafi pracować nawet ponad tysiąc osób. Do punktów "startowych" najczęściej dopływa się pirogą, a następnie na miejsce "złociarzy" często dowozi się quadami. Na największych wyrobiskach po pracy czekają na nich kluby nocne wykładane kafelkami, ale również zakłady fryzjerskie czy krawieckie. Całe te miasteczka, tak jak i mniejsze wyrobiska, funkcjonują całkowicie nielegalnie.

Obraz
© Tomasz Owsiany

Owsiany zdradza, że z jednej strony ten świat obrósł czarną legendą. Prostytucja, narkotyki i przemoc to chleb powszedni, zabójstwa na zlecenie i napady już nikogo nie dziwią. A z drugiej strony lokalizacja też niesie zagrożenie, bo przecież w dżungli czają się jadowite zwierzęta i łatwo zapaść na jakąś chorobę tropikalną. – Przy niektórych wyrobiskach znajdują się cmentarze liczące kilkanaście, czasem kilkadziesiąt grobów. Słyszy się czasem o szkielecie opartym o drzewo – dodaje podróżnik.

Obraz
© Tomasz Owsiany

W obozowiskach ukrytych w dżungli obowiązywała władza silniejszego. Kiedyś sięgnęli po nią czarnoskórzy Maronowie z grupy Boni, którzy sprowadzali do pracy Brazylijczyków i niestety bywało, że wprowadzali niewolniczy system pracy, zdarzały się tortury.

– Teraz ponoć jest spokojniej. Sam zresztą spędziłem ponad dobę na takim wyrobisku i przeżyłem – trochę półserio, a trochę półżartem dodaje reporter. – Od 11 lat kontyngent połączonych sił m.in. Legii Cudzoziemskiej, żandarmerii i policji środowiskowej próbuje zwalczyć ten proceder, ale jak na razie, mimo doraźnych sukcesów, przegrywa. Choćby dlatego, że Brazylijczycy są znakomicie wydajni w dżungli i mają świetny system ostrzegania, ale też krążą pogłoski, że Francji nie zależy na ukróceniu tej działalności.

Obraz
© Tomasz Owsiany

Zmarły ma głos

Zetknięcie z nielegalnymi poszukiwaczami złota przyniosło dreszczyk emocji. To było balansowanie pomiędzy ciekawością a strachem. Nawet jeśli zgłosiło się żandarmom, że wyrusza się ze "złociarzami" w celach reporterskich, to zawsze pojawiała się niepewność, co może się wydarzyć. Czy na pewno przywódca szajki, uwierzył, że ten brunet machający jakąś książką i mówiący, że jest pisarzem, nie chce nas przypadkiem okraść? Zupełnie inne doznanie czekało na Tomka podczas ceremonii przesłuchania zmarłego.

– Tak się akurat złożyło, że gdy przyjechałem do wioski, dziewczynie, która zgodziła się mnie przyjąć, zmarł dziadek. Pojawiła się szansa na uczestnictwo w tym obrzędzie. Gdybym nie dostał zgody jednego z "asystentów duchowych" obsługujących ceremonię, nie mógłbym w niej wziąć udziału – tłumaczy.

Obraz
© Tomasz Owsiany

– Ceremonia przesłuchania zmarłego to jedna z religijno-magicznej tradycji ciemnoskórych Maronów. To forma sądu, której dokonuje się nad duszą czy też składnikami duszy zmarłego, po to, żeby określić, czy zmarły nie był wisi (czyt. łiszi), czy nie dopuścił się szkodliwych czynów dla swojej społeczności, czy nie konszachtował z mrocznymi siłami, czy nie sprowadził demona do wsi, czy nie próbował kogoś otruć. Jeśli ktoś zostanie uznany za wisi, to wtedy jego dusza straci szansę na odrodzenie i na powrót do społeczności Maronów – słyszę od podróżnika. – Maronowie wierzą, że po śmierci dusza się rozwiązuje i jej składniki w jakiejś formie powracają w nowym ciele do szczęśliwszego życia.

Obraz
© Tomasz Owsiany

Można się zastanawiać, w jaki sposób dokonuje się sądu nad duszą zmarłego.

– To szereg różnych testów, którym poddaje się zmarłego. Wyznacza się parę noszącą trumnę zmarłego, którą stawia się ochotnikom na głowie. W tym czasie starszyzna zadaje pytania. Trumna jest ciężka, więc w pewnym momencie zaczyna dyrygować niosącymi. Przesłuchujący zmarłego obserwują jej ruchy. Kiedy porusza się na boki, oznacza to odpowiedź negatywną, a jeśli kolebie się w przód i w tył, wówczas jest to jednoznaczne z potwierdzeniem. Ale tych testów jest więcej. Można np. zrobić linię z rumu i gdy niosący trumnę nie będą mogli jej przekroczyć – to oznacza, że zmarły może być wisi, a zatem nie odrodzi się w nowym życiu – tłumaczy.

Polak opowiada o dalszej części ceremonii, która przypomina zabawę w chowanego ze zmarłym.

– Niosący trumnę oddalają się, a kolejne osoby muszą się ukryć w jakimś zamkniętym miejscu. Prowadzeni przez duszę zmarłego, czyli ci, na których spoczywa trumna, muszą wskazać bezbłędnie to miejsce… Nawet jeśli nie wierzę w prawdziwość samych sił, prawdziwa jest wiara tych ludzi, którzy uczestniczyli w ceremonii z szacunkiem i zaangażowaniem. Patrzyłem zafascynowany – zdradza. – Ale przede wszystkim byłem uradowany, że mogłem wziąć w niej udział.

Obraz
© Tomasz Owsiany

Prorok o przekornym charakterze

Na ziemiach Indian Wayana, Tomasz Owsiany usłyszał od młodego nauczyciela o pewnym szamanie, którego duch ponoć urywał śmigła helikopterom. Miał swoich wyznawców i kult cargo. Mieszka we wsi, której nazwa brzmi tak samo jak jego imię – Pidima.

– To najdalej położona miejscowość na zachodniej granicy Gujany Francuskiej. Na szamana Pidimę czyhałem natomiast w miasteczku Maripasoula, no i udało się – śmieje się Tomek. – Nie tylko go poznałem, ale również spotkał mnie zaszczyt, bo mogłem u niego zamieszkać przez tydzień. Wayanowie zazwyczaj nie zapraszają do środka swoich domów.

O szamanie Pidimie krążyły legendy. Był on twórcą kultu cargo, który praktykowano na przełomie lat 50. i 60. Bardzo chciałem go poznać. Okazał się 90-letnim staruszkiem, o świdrującym wzroku i przekornym charakterze – wspomina z uśmiechem Tomek.

W sile wieku, gdy szaman był "futerałem dla mocy nadprzyrodzonych", w pewnym momencie Pidima odkrył w sobie kolejnego ducha, który przekazał mu proroctwo o bliskim zniszczeniu okolicznych wiosek…

– I wlał również w mieszkańców nadzieję na ocalenie. Mieli oni podporządkować się Pidimie, bo dzięki temu miał po nich przybyć samolot i zabrać ich do Boga. Oczywiście na to miejsce w magicznej maszynie trzeba było sobie zasłużyć, miejscowi przybywali więc do szamana i byli poddawani próbom. Musieli skakać z wysokiej wieży prosto do wody, a kto się nie odważył, tracił miejsce w maszynie – opowiada Owsiany.

Obraz
© Tomasz Owsiany

Szaman wsławił się czymś jeszcze.

– Pidima zalecał publiczne spółkowanie w hamakach. Tłumaczył to tym, że duch, który był inspiratorem kultu, w pewnym momencie zapragnął dowiedzieć się, w jaki sposób powstają młodzi Wayanowie. Po sesji skakania z wieży, Pidima kazał rozstawiać hamaki i oddawać się miłosnym igraszkom. Mało tego – jego syn – miał za zadanie zbierać nasienie na waciki… A potem, według jednego z badaczy, dodawano je do placków maniokowych, które były specjalnie wypiekane i zanoszone do lasu. Nikt mi jednak nie potwierdził tej informacji. Najprawdopodobniej wkładano je do butelki i rytualnie odsyłano gdzieś w sferę duchów – snuje opowieść podróżnik.

Dziś Pidima jest żywą legendą w swoich stronach, ale też po prostu staruszkiem, który sporo popija, czasem popłynie do miasteczka razem z rodziną. Już nie ma szamańskiej mocy, ponieważ po śmierci jego żony, jak twierdzi, duchy go opuściły.

Obraz
© Tomasz Owsiany

– Ale to nie tylko kryzys jednej osoby, a raczej przykład zaniku kultury i religii w tamtym rejonie, do którego doprowadziła intensywna chrystianizacja przez amerykańskich ewangelików. To oni przekonali ludzi w okolicy, najbliższych krewnych i na końcu Pidimę, że jeżeli nie porzuci wszystkich wierzeń i tradycji – to dosłownie niebo spadnie mu na głowę, a słudzy boży rzucą go w płomienie piekielne – stwierdza ze smutkiem reporter.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Zobacz także
Komentarze (78)