Dżyngis-chan. Mongolia. Zbudował największe imperium w dziejach świata
Zafascynował mnie kraj „ludzi, zwierząt i bogów”, gdzie przed ośmiuset laty narodził się Dżyngis-chan, który zbudował największe imperium w dziejach świata. Kraj, w którym na powierzchni pięciokrotnie większej od Polski żyje dwa i pół miliona ludzi.
Na dworcu w Moskwie wsiadamy do wagonu legendarnej kolei transsyberyjskiej; za pięć dni zobaczymy Mongolię. Po co właściwie tam jadę, skoro powszechnie uważa się ją za kraj tyleż odległy, co nieciekawy? To tylko step i pustynia, pustynia i step. Jak zauważył mój znajomy: „Cóż tam można robić, chyba tylko jaki wypasać”. A jednak mnie zafascynował kraj, gdzie przed ośmiuset laty narodził się Temudżyn, znany jako Dżyngis-chan, który zbudował największe imperium w dziejach świata. Kraj, w którym na powierzchni pięciokrotnie większej niż obszar Polski żyje dwa i pół miliona ludzi, kraj „ludzi, zwierząt i bogów” – jak pisał o nim wybitny polski podróżnik Antoni Ferdynand Ossendowski.
Przez Imperium
Trasa wiedzie przez południową Syberię, a Syberia latem to niekończące się lasy, pola i bagna, pośród których jedynie czasami można dostrzec nieliczne wsie i skupiska ludzkie, to monotonne krajobrazy i pierwotna dzikość.
Po czterech dniach jazdy spostrzegamy Bajkał. Jest to najgłębsze i jedno z większych jezior na świecie. Wody zgromadzonej w tym zbiorniku jest więcej niż w Morzu Bałtyckim. Bajkał rzeczywiście poraża ogromem, a jego kraniec ginie gdzieś na horyzoncie. Gdy docieramy do granicy rosyjsko-mongloskiej w Nauszkach, czeka nas „normalna” dwunastogodzinna kontrola graniczna. Zabrano nasze paszporty i kazano bezczynie czekać. Chodzi o Władzę. Każdy kto się z nią spotka, musi wiedzieć, że nie jest to jakaś tam władza, ale właśnie Władza przez duże „W”. Władza, która może wszystko i przed którą trzeba z pokorą klęknąć albo, jak w tym wypadku, odczekać wiele godzin.
Mongolia
Jesteśmy w Mongolii. Krajobraz z każdym kilometrem ulega zmianie. Pojawiają się pokryte stepem wzgórza, gdzieniegdzie znaczone skupiskami jurt, znikają lasy i wsie. Co ciekawe, okazuje się, że nawet tak ważna linia kolejowa nie jest zelektryfikowana i teraz ciągnie nas lokomotywa spalinowa. Po kilkunastu godzinach wjeżdżamy do Ułan Bator. Pierwszy szok przeżywam już w Ułan Bator, gdyż miasto, poza biedą, charakteryzuje wszechobecny chaos. Przejście przez ulicę graniczy z cudem, bo chyba nie ma tutaj kodeksu ruchu drogowego, a nawet jeśli jest, to i tak nikt nie wie o jego istnieniu. Obowiązuje tylko jedna zasada: samochód ma zawsze pierwszeństwo przed pieszym, i to zawsze dotyczy pasów oraz zielonych świateł.
Układ przestrzenny miasta przypomina rozrzucone pudełka zapałek. Centralnym miejscem jest ogromny plac Suche Batora (przywódcy rewolucji komunistycznej), zwieńczony monumentalnym, wykonanym z marmuru i szkła gmachem Wielkiego Churału Państwowego, czyli mongolskiego parlamentu. Panuje tutaj zaskakujący porządek i przez chwilę można się poczuć jak w europejskiej stolicy. Jednak miejsce to stanowi swoistą oazę porządku na pustyni chaosu. Już kilkaset metrów dalej, gdy zagłębimy się w blokowisko, wiemy, że to jednak Azja. Otóż charakterystyczną cechą tutejszych bloków jest całkowity brak szyb – zastąpiono je kawałkami dykty, a jeszcze bardziej zaskakującym elementem krajobrazu są jurty. Tak, to nie pomyłka. Pomiędzy budynkami stoją jurty – kawałek stepu w betonowej dżungli. Pytanie, czy to bieda wymusza takie rozwiązania, czy też, być może, mongolska dusza koczownika próbuje wśród przygnębiającej miejskiej rzeczywistości zachować wspomnienie bezkresnych stepów.
Dziedzictwo komunizmu
W Ułan Bator zwiedzamy klasztor Gandan, stanowiący największy ośrodek lamaizmu w Mongolii, w którym znajduje się dwudziestometrowej wysokości, pokryty złotem posąg Buddy. Interesującym zabytkiem jest także pałac zimowy Bogdo Gegena, ostatniego duchowego przywódcy Mongolii. Przechadzając się pomiędzy świątyniami, patrząc i słuchając modlących się buddyjskich mnichów, trudno nie zadumać się nad ogromem tragedii, jaka dotknęła Mongołów, dobitnie pokazującej, jak zbrodniczym systemem był komunizm. Przed rewolucją działało tutaj 750 ośrodków monastycznych skupiających 120 000 mnichów, a po ogromnych czystkach religijnych przetrwało zaledwie sześć klasztorów i stu mnichów; pozostałych bądź wymordowano, bądź zmuszono do zrzucenia habitu. Dlatego też podróżując po Mongolii, można oglądać nie tyle klasztory, ile ich ruiny.
Jakoś to będzie
Drugi szok, tym razem bardziej bolesny, dotyczy mentalności Mongołów. Otóż ich sposób bycia przypomina to, co w Ameryce Południowej określa się słowem manana, a w krajach muzułmańskich – enszallah, „jakoś to będzie”. Mongołowie się nie spieszą, praca nie zając i nie ucieknie, po co się spieszyć, przecież step i tak się nie zmienia od setek lat, więc dzień czy dwa opóźnienia nie mają żadnego znaczenia.
Co gorsza, Mongołowie często nie przewidują konsekwencji swoich zachowań, bo w końcu i tak „jakoś to będzie”. Po co na przykład brać zapasowe kanistry z paliwem na pustynię, przecież na pewno znajdziemy jakąś stację. I faktycznie, stację znajdujemy, tylko że akurat skończyła się na niej benzyna. Ale cóż, „jakoś to będzie”. Jedziemy dalej przez bezdroża do kolejnej wioski i, niestety, „jakoś to będzie” oznacza, że paliwo kończy się nam 20 kilometrów przed najbliższą osadą ludzką…
W stronę Gobi
Po dwóch dniach spędzonych w stolicy wyruszamy wreszcie na step. Towarzyszy nam dwóch mongolskich kierowców oraz tłumacze. Podróżujemy bagażowymi UAZ-ami, czyli niezastąpionym środkiem lokomocji na azjatyckich bezdrożach. Postanowiliśmy, że celem naszej wyprawy będzie pustynia Gobi, a także środkowa część Mongolii wraz z Karakorum – dawną stolicą imperium Dżyngis-chana. Wyjeżdżamy z miasta w strugach ulewnego deszczu (o ulewach w Mongolii za chwilę) i o ile na asfalcie nie stanowi to problemu, o tyle gdy tylko urywa się droga (czyli pięć kilometrów za miastem), okazuje się, że na stepie błyskawicznie potworzyły się głębokie strumienie i tylko umiejętnościom naszych kierowców zawdzięczamy bezpieczne dotarcie do celu, czyli do Baga Gadzrn chuluu.
W tym niezwykłym miejscu pustynia żwirowa oraz górujące nad nią, szarobrązowe formacje skalne tworzą surowy księżycowy krajobraz. Właśnie, krajobrazy. Wielu powie zapewne, że Mongolia jest nudna, w końcu cóż pięknego lub urzekającego może być w niekończącej się stepopustyni. Ten bezkres poraża, stanowi inny świat dla człowieka wychowanego w realiach zachodniej cywilizacji. W epoce globalizacji, Internetu i samolotów, kiedy wydawać by się mogło, że zagospodarowaliśmy już każdy zakątek Ziemi, nagle znajdujemy się pośród ciągnących się kilometrami pustkowi, gdzie próżno szukać zasięgu sieci telefonii komórkowej. Obszar Mongolii, a w szczególności pustynia Gobi, jest bardzo słabo zaludniony, skupiska ludzkie zaś są od siebie oddalone przynajmniej o kilkanaście kilometrów. Ponadto wysokość oraz bardzo duża przejrzystość powietrza nadają niebu w Mongolii niezwykle intensywny niebieski kolor – nie bez powodu nazywa się ją Krainą Błękitnego Nieba.
Powódź na pustyni
Jednak ta dzika przyroda jest nie tylko piękna, ale również groźna. Przekonaliśmy się o tym już drugiego dnia, kiedy nadeszła prawdziwa burza. Przy czym burza w Mongolii to nie intensywny deszcz z piorunami, ale raczej oberwanie się nieba, gdy w ciągu kilkunastu minut hektolitry wody z gradem wielkości piłek golfowych zamieniają pustynię w bagnistą równinę, poprzecinaną rwącymi potokami. Nie dało się ich ominąć, a zatem chcąc nie chcąc musieliśmy spróbować je przekroczyć. Wszystko szło dobrze, aż nagle pośrodku ostatniej, najszerszej rzeki zgasł silnik UAZ-a i koniec – stoimy. Drugi samochód jadący za nami spróbował nas wyminąć, zjechał z drogi i… natychmiast się zakopał. Początkowo sądziliśmy, że jednak wyjedziemy, ale, niestety, okazało się, że mongolska burza pokonała radziecką myśl techniczną, a ponieważ uparcie nie przestawało padać, to po kilkunastu minutach pojawiła się w kabinie woda. Co gorsza, temperatura w czasie burzy spadła tak bardzo, że woda, szczególnie przy brzegu, pokryła się taflą lodu.
Zaczął zapadać zmrok, zdecydowaliśmy się więc ewakuować na ląd, rozbić namioty i rano wyciągnąć samochody. Niestety, do brzegu mieliśmy kilkadziesiąt metrów i przeniesienie wszystkich bagaży zabrało nam ponad pół godziny brodzenia w głębokiej do pasa, lodowatej wodzie. Wykończeni i przemarznięci, nawet nie myśleliśmy o jedzeniu, tylko od razu zaszyliśmy się w ciepłych śpiworach.
Gdy tylko przestało padać, ziemia błyskawicznie wyschła, a rano po rzekach nie pozostało ani śladu. Wokół nas rozciągała się aż po horyzont, palona słońcem pustynia, w jej środku było jezioro, w nim zaś trzy unieruchomione UAZ-y. Udało nam się utopić samochody na pustyni! Auta były trzy, bo w nocy nasi kierowcy udali się do oddalonej o jakieś dziesięć kilometrów wioski po pomoc. Pomoc w postaci jednego UAZ-a i dwóch Mongołów faktycznie nadeszła, tylko że zamiast wyciągać nasze samochody, stojąc na brzegu, postanowiła sprawdzić, czy rzeczywiście jezioro jest aż tak głębokie. Ponieważ, niestety, było to nad ranem, mieliśmy już trzy utopione auta, ale oczywiście wszyscy z rozbrajającym optymizmem zarzekali się, że nie ma żadnego problemu, bo przecież w końcu „jakoś to będzie i zaraz pojedziemy”. W dalszą podróż wyruszyliśmy dopiero następnego ranka.
Przyroda, historia, tragedia
Czwartego dnia tym razem już bez przeszkód dojechaliśmy do Bayandzag – Płonących Klifów, czyli słynnego cmentarzyska dinozaurów. Mongolia po raz kolejny zadziwia swym bogactwem, tym razem są to ogromne czerwone skały, wznoszące się majestatycznie ponad pustynią i przywodzące na myśl marsjańskie krajobrazy. Jednak prawdziwe zaskoczenie czeka nas dopiero pod koniec dnia, kiedy to naszym oczom ukazuje się Yolin Am – niezwykły wąwóz, będący prawdziwą oazą w sercu pustyni. Idąc wzdłuż płynącego nim potoku, otoczeni pokrytymi trawą górami, zamieszkanymi przez szczekuszki (śmieszne zwierzątka, podobne do naszych świstaków), nie możemy uwierzyć, że to ciągle surowa pustynia Gobi.
Nazajutrz podziwiamy ciągnące się sto kilkadziesiąt kilometrów pasmo wydm, zwane Hongorin els. W tym miejscu kamienie ustępują miejsca ergowi i pojawia się klasyczna piaszczysta pustynia. Wznoszące się na wysokość ponad stu metrów wydmy robią tym większe wrażenie, że doskonale odcinają się od płaskiej jak stół powierzchni otaczającego ją seriru, żwirowej pustyni.
Ostatnim etapem naszej wyprawy jest Karakorum, dawna stolica mongolskiego imperium. Mieścił się tutaj ogromny klasztor Erdene Dzuu, a to, co po nim pozostało, doskonale obrazuje ogrom zniszczeń dokonanych w Mongolii przez komunistów. Z sześćdziesięciu dwóch świątyń przetrwały trzy, kilka zabudowań klasztornych oraz mur okalający cały kompleks. Po przekroczeniu jego bram naszym oczom ukazuje się ogromna pusta przestrzeń. Aż trudno sobie wyobrazić, że kiedyś wznosiły się tutaj buddyjskie świątynie, kręciły się młynki modlitewne, a wąskimi uliczkami przechadzali się mnisi. Jak wielka musiała być siła nienawiści tych, którzy to niszczyli, jeśli po wspaniałych zabytkach nie pozostał nawet kamień na kamieniu.
Tradycja, czyli o czym warto pamiętać
W trakcie naszej podróży mieszkaliśmy wielokrotnie w jurtach i mieliśmy okazję bliżej poznać samych Mongołów, którzy w niczym nie przypominają powszechnego w Polsce stereotypu krwawego Tatara. To ludzie niezwykle gościnni i otwarci, nigdy nie spotkaliśmy się z przejawami niechęci czy też wrogości, a na mongolskim stepie czułem się z pewnością bezpieczniej niż w polskim mieście wieczorem. Z drugiej jednak strony jest to naród dumny i silnie przywiązany do swych tradycji oraz zwyczajów. Tabaka to narodowa używka Mongołów i wystarczyło poczęstować nią staruszka spotkanego w jednej z jurt, by zaskarbić sobie jego przyjaźń. Jednak w Mongolii istnieją także ścisłe zasady dotyczące jedzenia. Należy zjadać cały posiłek, dokładnie obgryzać kości, a najlepiej przełamać je i wyssać szpik.
Warto to wiedzieć i o tym pamiętać. Ja wiedziałem, ale, niestety, nie pamiętałem, przez co uraziłem mongolską rodzinę. To właśnie umiejętność uszanowania i zrozumienia miejscowych zwyczajów i tradycji, umiejętność nie tylko oglądania, jak na wystawie, ale także rozumienia ludzi, których spotykamy w odległych zakątkach świata, odróżnia podróżnika od przysłowiowego japońskiego turysty z aparatem na szyi.
Po dwunastu dniach wracamy do Ułan Bator i ponownie wsiadamy do kolei transsyberyjskiej. Za moimi plecami zniknęły bezkresne stepy i pustynie. Pozostaje jednak pytanie, czy warto było przejechać w sumie 18 000 kilometrów, żeby obejrzeć kawał stepu. Bezkresne stepy i bezludne pustynie, twardzi, lecz gościnni ludzie, żyjący niczym w czasach wielkich dziewiętnastowiecznych odkrywców, przypominają nam, że są jeszcze na świecie miejsca magiczne, o jakich zdawałoby się można przeczytać już tylko w romantycznych książkach podróżniczych. Można tutaj odnaleźć wolność, wręcz pierwotną dzikość i uciec od zgiełku współczesnej cywilizacji.
_ Tekst i zdjęcia: Tomasz Grzywaczewski Źródło: Globtroter _