Elżbieta Dzikowska: Uśmiech świata
Elżbieta Dzikowska życie poświęciła na podróże. Dzięki nim uważa się za urodzoną w czepku, a pasję podróżniczą z powodzeniem łączy z zainteresowaniami artystycznymi i wykształceniem historyka sztuki, utrwalając na fotografiach to, co ją zadziwia i zachwyca.
Elżbieta Dzikowska życie poświęciła na podróże. Dzięki nim uważa się za urodzoną w czepku, a pasję podróżniczą z powodzeniem łączy z zainteresowaniami artystycznymi i wykształceniem historyka sztuki, utrwalając na fotografiach to, co ją zadziwia i zachwyca.
Ciekawość świata kiełkowała u Pani już w dzieciństwie?
- Pierwszą podróż odbyłam już w 1939 roku na plecach ojca, kiedy uciekaliśmy przed wojną z Międzyrzeca Podlaskiego na wieś do Żerocina. Bardzo mi się to spodobało. Później jeździłam tam na wakacje, przemierzałam lasy w poszukiwaniu grzybów, a w niedziele szłam 5 km do kościoła w Drelowie boso, trzymając w ręku obuwie, które nakładałam dopiero przed kościołem, tak jak czynili to miejscowi.
Wczesne marsze zachęciły do coraz dalszych wypraw w dorosłym życiu?
- W prawdziwą debiutancką podróż udałam się w wieku 20 lat, będąc świeżo po ślubie. W podróż poślubną pojechałam sama. Studiowałam sinologię na Uniwersytecie Warszawskim i po IV roku wyjechałam na 6 tygodni do Chin. Podczas tej wspaniałej podróży nauczyłam się dwóch rzeczy: dobrej - picia herbaty bez cukru - i złej - palenia papierosów, który to nałóg z czasem udało mi się rzucić. Podróż do Chin trwała 2 dni i ze względu na chorobę lokomocyjną bardzo źle ją zniosłam, ale do dziś z konieczności korzystam z tego środka transportu.
Przy tak odległych trasach, jakie zaczęła Pani coraz częściej pokonywać, to nieuniknione?
- Rzeczywiście, przez prawie 20 lat prowadziłam dział Ameryki Łacińskiej w redakcji miesięcznika "Kontynenty", co wiązało się z dalekimi podróżami. W pierwszą podróż na południowoamerykański kontynent wyjechałam przez Kubę do Meksyku statkiem o romantycznej nazwie "Transportowiec". Było 12 kabin pasażerskich. Ja dzieliłam swoją z Elią Ramirez Bautistą, która wracała z podyplomowych studiów ekonomicznych w Polsce, a razem z nami płynęli: śpiewak operowy, spirytystka, więc wieczory były urozmaicone. Stopniowo takich barwnych podróży po krajach Ameryki Południowej było coraz więcej.
W 1976 roku sukcesem zakończyła się Pani wyprawa archeologiczna do Peru, wraz z mężem Tonim Halikiem, która dała dowody, że Vilcabamba była ostatnią stolicą Inków. Jakie to uczucie być odkrywcą i mieć wkład w rozwój nauki?
- Rok wcześniej wracałam z Meksyku do Polski przez Peru, gdzie spotkałam profesora Edmunda Guillena, który właśnie wrócił z Sewilli. Tam w archiwum indiańskim odnalazł listy żołnierzy hiszpańskich, którzy opisywali trasę swojego podboju ostatniej stolicy Inków, Vilcabamby. Właśnie tym tropem profesor Guillen postanowił odkryć tę stolicę, lecz przeszkodą okazał się brak środków. Wówczas ja, zafascynowana opowieścią i jego planami, zaraziłam tematem i entuzjazmem swojego męża, wówczas dziennikarza amerykańskiej sieci NBC. Udało mu się zdobyć, jak to się dziś mówi, kasę, i w 1976 roku wyprawa doszła do skutku. Podróżując najpierw pociągiem, potem ciężarówką, a wreszcie na koniach i mułach, dotarliśmy tropem listów do Espiritu Pampa, gdzie - jak się potwierdziło - była zlokalizowana Vilcabamba. Znaleźliśmy nawet dachówki ze spalonego pałacu Inków oraz charakterystyczną inkaską architekturę. Wracając do pytania, to wspaniałe uczucie poznawać świat nie tylko turystycznie, lecz także przyczynić się do rozwoju
wiedzy na temat historii i legend. Poza ogromną satysfakcją wyprawa stała się moją przepustką do elitarnego klubu The Explorers Club, który w Polsce ma zaledwie 20 członków, a na całym świecie od powstania w Stanach Zjednoczonych w 1906 roku łącznie ze zmarłymi liczy 3 tys. Członków, w tym wielkie sławy podróżnicze.
W czasach, gdy był emitowany Państwa program "Pieprz i wanilia", zagraniczne podróże, zwłaszcza te egzotyczne, nie były jeszcze tak popularne. Czy dziś, przy znacznie większej dostępności różnych celów podróży, formuła programów podróżniczych jest równie atrakcyjna?
- Myślę, że programy podróżnicze zawsze są atrakcyjne. Teraz rzeczywiście jest duża konkurencja, widzowie mają wybór, ale muszę przyznać, że na spotkaniach autorskich, a nawet na ulicy, spotykam się z miłymi wyrazami sympatii ze strony ludzi, którzy jeszcze dziś wspominają "Pieprz i wanilię" i twierdzą, że takiego programu nigdy potem już nie było. I chyba mają rację, bo bywało, że oglądalność sięgała 18 mln widzów, podczas gdy teraz nie mają takiego wyniku wszystkie programy podróżnicze razem wzięte, a najpopularniejszy serial "M jak miłość" śledzi około 8 mln widzów. W tamtych czasach był to jedyny program otwierający okno na świat i nasz wielki sukces. Widzowie go oglądali nie tyle dlatego, że nie mieli kontrpropozycji, ale dlatego, że się z nami utożsamiali. Widzieli, że podróżujemy dla nich. Nie wygrzewaliśmy się pod palmą, ani nie pławiliśmy się w ciepłych morzach, tylko podejmowaliśmy samotne trudy, żeby w atrakcyjny sposób przybliżać rodakom inny świat.
Co dziś najbardziej przekonuje i zachęca turystów do wypraw?
- Myślę, że dziś w ogóle nie trzeba ludzi specjalnie przekonywać. Obserwujemy wielkie "parcie" na podróże. Mamy paszporty i ogromne możliwości. Trzeba tylko mieć pieniądze, ale i finanse stają się coraz mniejszą barierą, bo podróże są przecież na różną kieszeń. Oczywiście niektórzy nastawiają się na bierny wypoczynek, a inni - jak ja - wolą poznawać świat. I tych drugich można zachęcić, pokazując im różne kierunki, zwłaszcza miejsca mało popularne i nie tak łatwo dostępne, ale fascynujące i warte zobaczenia.
* Chyba nikt nie podważy prawdziwości powiedzenia "Podróże kształcą". Pytanie, które najbardziej, i co Pani znajduje w nich najcenniejszego dla siebie?*
- Trudno się z tym nie zgodzić. Podróże to najlepszy uniwersytet. Ja sama skończyłam kilka wydziałów: etnografię, archeologię, geografię, religioznawstwo, otarłam się o politykę, choć ostatnio skłaniam się do niej z coraz większą niechęcią. Zdobyłam dużą wiedzę, którą mogę porównać z tym, co obserwuję w Polsce. Co ważne, dzięki podróżom nauczyłam się lepiej rozumieć innych ludzi, którzy rozwijają empatię, tolerancję, uczą otwartości i życzliwości.
* Często spotyka Pani przyjazne twarze, takie jak utrwalone w albumie "Uśmiech świata", prezentującym ponad 200 zdjęć uśmiechniętych ludzi różnych ras i narodowości?*
- Moje doświadczenia pokazują, że jeżeli samemu jest się życzliwym, to w odpowiedzi otrzymuje się to samo. Ludzie wyczuwają przychylność i pozytywne nastawienie.
Również w Polsce, mimo opinii kraju smutasów?
- Rzeczywiście, w Polsce uśmiech to dość rzadki widok, dlatego staram się promować uśmiech na naszym gruncie, organizując wystawę "Uśmiech świata", która była prezentowana na parkanie Łazienek, na Rynku Głównym w Krakowie, na placach we Wrocławiu, Gdańsku, Ostrołęce, Toruniu, Białymstoku. Cieszę się, że ludzie okazują zainteresowanie, podchodzą i przypatrują się zdjęciom z uśmiechem, którym się zarażają od uwiecznionych przeze mnie bohaterów. Pokazuję Polakom, że w biednych krajach, w których życie jest znacznie cięższe, ludzie uśmiechają się dużo częściej. A to przecież nie tylko najlepszy język międzynarodowy. Przydaje się również w Polsce.
Uśmiech to uniwersalny kod komunikacji, ale nie zawsze skuteczny. Jak udaje się Pani przełamywać bariery w kontaktach z napotykanymi ludźmi?
- Zawsze przed wyprawą staram się nauczyć przynajmniej kilku słów w języku mieszkańców kraju, do którego się udaję. "Dzień dobry", "przepraszam", "proszę", "dziękuję" to podstawowe słowa wytrychy, które jak klucze otwierają innych ludzi. Pablo Neruda napisał, że umiera powoli, kto nie podróżuje, nie czyta, nie obserwuje i nie rozmawia z nieznajomymi. Ja bardzo chętnie rozmawiam i szukam kontaktu z cudzoziemcami.
Tytuł cyklicznego programu "Pieprz i wanilia" kojarzy się wieloznacznie: z egzotyką, smakami i barwami podróży do odległych krajów, kontrastami, jakie można tam odnaleźć. Czy podróżując, stara się Pani odnaleźć i poznać właśnie odmienności kulturowe?
- To prawda, pieprz i wanilia symbolizują to, co dalekie, egzotyczne, inne od tego, co znamy, i warte przyswojenia. Dlatego staram się poznawać różne kraje i kontynenty oraz ich mieszkańców, ale tak naprawdę wszyscy jesteśmy tacy sami. Mamy te same zasady moralne, które nie muszą być sformułowane w 10 przykazaniach. Nikt nie propaguje kradzieży, zabijania. Oczywiście niezależnie od miejsca wszystko to się zdarza, ale wbrew etyce. A różnorodność obyczajowa, folklor jedynie przydają różnorodności, sprawiając, że świat jest barwny, ciekawy i pociągający. Inaczej obchodzi się zaślubiny, inaczej pogrzeby, które na przykład na Sulawezi w Indonezji trwają kilka dni i kosztują tysiące dolarów. I właśnie te wszystkie niuanse warte są poznania.
Północ i południe naszego globu bardzo się od siebie różnią. Który kierunek jest Pani bliższy?
- Zdecydowanie południe, ponieważ mieszkam w klimacie umiarkowanym, bliższym północy. Bardzo pociąga mnie Afryka i Azja Południowo-Wschodnia. Niedawno wróciłam z Gabonu, a wkrótce wybieram się na Madagaskar. Z drugiej strony oczarowała mnie wyprawa na północ. Islandia to istne dzieło sztuki stworzone przez naturę. Finlandia była jedynym krajem Skandynawii, w którym nie pracowaliśmy, tylko beztrosko pływaliśmy po akwenach prywatną żaglówką "Halikówka". Za to ze Szwecji powstało kilka filmów, a Norwegia została utrwalona na fotografiach.
No właśnie. Album "Norwegia" z serii "Wyprawy marzeń" - pokłosie tej podróży - dowodzi, że całkiem blisko można znaleźć cuda natury. Czym urzekła Panią kraina fiordów?
- Przez tę bliskość odkryłam Norwegię dopiero w zeszłym roku, bo zawsze wydawało mi się, że jeszcze mam na to czas, a dziś wiem, że będę do niej wracać. Poza pejzażem zachwycili mnie ludzie i tradycja. Norwedzy są znakomitym przykładem ludzi o głębokim szacunku dla własnej spuścizny. Niemal każda kobieta ma w swojej szafie stroje regionalne, których używa nie tylko podczas odpustu, lecz także podczas świąt narodowych oraz na przyjęciach weselnych i okolicznościowych. Sama byłam świadkiem, jak na otwarcie nowej opery w Oslo przyszło mnóstwo ludzi w strojach regionalnych, w tym paru ministrów. Bardzo podoba mi się norweska dbałość o tradycje, ale także o przyrodę.
* Co daje danemu miejscu przewagę nad innymi: architektura, krajobraz, mieszkańcy, klimat?*
- Chyba wszystko to razem. Na odbiór miejsca składa się suma tych elementów, która nas ujmuje lub zniechęca. Jeżeli nie ma życzliwych ludzi, nie chcemy wracać do tych miejsc. Wybierając cel podróży, kieruję się albo tym, że jeszcze gdzieś nie byłam, albo pozytywnymi wrażeniami, które chcę sobie odświeżyć.
Przez lata podróżowała Pani z mężem, dziś towarzyszą Pani ekipy telewizyjne. Samotne podróże też mogą cieszyć?
- Najchętniej jeżdżę z kimś, w towarzystwie przyjaciół lub przynajmniej jednej osoby, gdyż wówczas można wymieniać wspomnienia i dzielić się przeżyciami z kimś, komu nie są one obce. Odbyłam wiele samotnych podróży jako dziennikarka "Kontynentów", co było wówczas koniecznością, ale to nie daje takiej satysfakcji. Teraz mogę podróżować w inny sposób, co mnie bardzo cieszy.
O jakich miejscach jeszcze Pani marzy?
- Cały czas jest na świecie kilka pięknych, lecz łatwych do osiągnięcia miejsc, które zostawiam sobie na późniejsze lata. To typowo turystyczne wyspy Pacyfiku: Filipiny, Malezja, Bora Bora, gdzie jedzie się, żeby wypocząć. Na razie jeszcze preferuję tak zwane wyrypy, w które wpisane są fizyczne trudy i niedogodności. Taki właśnie jest odwiedzany przeze mnie ostatnio Gabon, w 80 proc. Porośnięty dżunglą, gdzie drogi krajowe stanowią ścieżki, wypożyczenie samochodu graniczy z cudem, a jak już się uda, taka przyjemność kosztuje bajońskie sumy. Póki mogę, wybieram się wszędzie, gdzie znajduję dla siebie coś atrakcyjnego i gdzie mogę zrobić ciekawe zdjęcia.
Czy dla kogoś, kto zwiedził niemal cały świat, Polska nadal jest fascynująca?
- Właśnie dlatego, że po tylu podróżach mam porównanie, mogę autorytatywnie stwierdzić, że nasza swojska, przaśna Polska to kraj piękny i interesujący, o którym nie można zapominać. Jeżdżąc po świecie, musimy wiedzieć, o czym opowiadać cudzoziemcom, promując własne zakątki. A mamy do czego zachęcać. Mamy wiele ciekawych szlaków, jak choćby Szlak Piastowski, który według mnie każdy Polak powinien przebyć jako obowiązkową pielgrzymkę narodową. Wspaniałe szlaki czekają na turystów na Dolnym Śląsku, gdzie jest więcej zamków i pałaców niż nad Loarą. Są największe bagna Europy, czyli dolina Biebrzy, będąca ostoją wielu rzadko spotykanych gatunków ptaków. Najdłuższy pasek w Polsce, czyli Hel z cudowną plażą w Chałupach. Jest również mnóstwo miejsc zupełnie nieznanych, które odkrywam dla siebie i odsłaniam czytelnikom. Po co mają jeździć tam, gdzie są tłumy? Trzeba wybierać miejsca spokojniejsze, dające szansę na wypoczynek fizyczny i psychiczny, a jednocześnie atrakcyjne do zwiedzania.
* Przewodniki często ograniczają, gdyż prezentują jedynie sztandarowe wizytówki danego regionu. Według Pani to dobry towarzysz podróży?*
- Wierzę, że tak. Zwłaszcza te zawierające subiektywne relacje i osobiste wrażenia, które staram się oddać na stronach moich przewodników. Podaję trasy nietypowe, które sama zobaczyłam, poznałam, udokumentowałam zdjęciami. Nie brakuje w nim praktycznych informacji ułatwiających pobyt, jak również gawędziarskich - mam nadzieję zachęcających - opowieści o odwiedzanych miejscach. Staram się, żeby lektura nie była nużąca. Cieszy mnie, gdy na spotkaniach autorskich słyszę głosy, że seria moich książek nie jest traktowana jedynie jako przewodnik, ale jest kupowana do bibliotek jako zajmująca lektura.
Rodzinne Podlasie zajmuje szczególne miejsce na Pani sentymentalnej mapie Polski? Stara się je Pani szczególnie wypromować ze względu na korzenie?
- Podlasie to moja kolebka. W jednym z rozdziałów opisuję Międzyrzec Podlaski, gdzie się urodziłam. Są też rozdziały poświęcone Puszczy Białowieskiej, Kotlinie Biebrzańskiej. Bardzo lubię tamtejszą architekturę widoczną w licznych kościołach i meczetach oraz niezwykle otwartych ludzi, od których bije ciepło niespotykane w innych stronach Polski. Podlasie to szczególny region nie tylko ze względów sentymentalnych, lecz także zupełnie obiektywnych. Tu splatały się różne kultury i wierzenia, którym udawało się znaleźć consensus i żyć wspólnie, co jest wartym propagowania wzorcem dla innych regionów.
* Wielokrotnie podkreśla Pani umiłowanie dla Bieszczad. To tam powraca Pani najczęściej i najchętniej?*
- Spędzam tam każde święta, bo nawet jak w całej Polsce zimą jest plucha, tam świeci słońce i cieszy śnieg. Bardzo chętnie jeżdżę też w tamte strony jesienią, kiedy pięknie złocą się jawory i czerwienią buki, są rykowiska, a nie ma tłumów. Jestem honorową obywatelką bramy do Bieszczad, czyli Sanoka, a także Ustrzyk Górnych, które uważam za stolicę Bieszczad, bo stamtąd wiodą najpiękniejsze szlaki na połoniny. Tam w "Hotelu górskim" mam pokój z widokiem na Połoninę Caryńską, a turyści mogą we wnętrzach oglądać moje prace, które mogą być dla nich propozycjami spędzania czasu przy pogodzie niesprzyjającej wycieczkom w góry.
* Czy słusznie Bieszczady bywają nazywane krańcem Polski dla samotników?*
- Coraz mniej można tam być samotnikiem. Sama nieraz mam rozterki, bo z jednej strony chciałabym, żeby jak najwięcej ludzi podziwiało piękno Bieszczad i zostawiało pieniądze w tym ubogim regionie, a z drugiej strony mam poczucie, że to odziera je z dzikości i owej samotniczej natury.
Żaden zakątek świata nie oczarował Pani na tyle, żeby zostać? Serce zostaje zawsze w Polsce i przypomina, że czas wracać do domu?
- Tu jest moje miejsce na Ziemi. Miałam niegdyś propozycję od samego prezydenta Meksyku, żeby zostać tam na stałe. Po rocznym stażu, gdy chciałam wracać do Polski, zaoferował mi pracę i obywatelstwo, które normalnie przysługuje po 25 latach rezydencji, ale wybrałam swój kraj i swoją pracę. Nawet Toniemu postawiłam warunek, że jak mamy być razem, to tylko w Polsce. I poskutkowało.
* Do niektórych obraz przemawia bardziej niż słowo. Pani też jest zwolenniczką sztuk wizualnych. Film, fotografia to dobra droga, by przybliżać ludziom świat?*
- Myślę, że bardzo dobra. Te formy przekazu docierają do większego grona, zwłaszcza dzięki plenerowym wystawom. Najbliższym mi rodzajem sztuk plastycznych jest fotografia makro, czyli utrwalanie małych fragmentów natury, których moje oczy intensywnie wypatrują, i przeskalowywanie ich do dużych formatów, czego przykładem wystawa "Ziemia z bliska". Podobnych prezentacji miałam w dorobku już kilka. Jestem młodą, rozwijającą się artystką. Oprócz świata widzianego z bliska interesuje mnie świat widziany z góry, co dokumentują zdjęcia robione z samolotu. To moja radość artystyczna, równoległa do dziesiątek zdjęć, dokumentujących miejsca opisywane w książkach. Dużo obcuję ze sztuką, zwłaszcza współczesną. Wykształcenie historyka sztuki i zamiłowania artystyczne sprawiają, że widzę świat inaczej, zwłaszcza z bliska.
* Kiedyś powiedziała Pani, że hasło encyklopedyczne o swojej osobie widzi następująco: "Elżbieta Dzikowska - kobieta szczęśliwa". Czy brzmiałoby tak samo, gdyby nie podróże, będące esencją Pani życia?*
- Tego nie wiem, bo nie przeżyłam życia bez podróży, ale na pewno jest to bardzo ważny fragment mojej biografii. Wyprawy - zarówno te dalekie, jak i te zupełnie bliskie - miały na mnie duży wpływ i ukształtowały moją osobowość. Czuję się kobietą spełnioną i szczęśliwą, a mając tyle sposobności poznawania świata - w czepku urodzoną.
Rozmawiała: Małgorzata Szerfer
| Dossier *Elżbieta Dzikowska *(ur. w 1937 w Międzyrzecu Podlaskim), podróżniczka, reżyserka i operatorka filmów dokumentalnych, historyk sztuki, sinolog, autorka wielu książek, programów telewizyjnych, audycji radiowych, artykułów publicystycznych oraz wystaw sztuki współczesnej. Wraz z mężem, Tonym Halikiem, zrealizowała około 300 filmów dokumentalnych ze wszystkich kontynentów dla Telewizji Polskiej oraz prowadziła popularny podróżniczy program telewizyjny „Pieprz i wanilia”. Dzięki jej staraniom w 2003 roku powstało Muzeum Podróżników im. Tony Halika w Toruniu. Jest wiceprezesem polskiego oddziału The Explorers Club, członkiem polskiej sekcji Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki (AICA) oraz honorowym członkiem Polonijnego Klubu Podróżnika. |
| --- |