Ferie w PRL-u. Połamane sanki i "Rambo" na VHS
Kto pamięta zimy lat 80., ten wie, że zazwyczaj bywały podręcznikowe. Śniegu po kolana, zimno, zasypane tory i drogi. I choć większość zdjęć z tamtych czasów jest czarno-biała, a opis na papierze przaśny, to jednak mam wrażenie, że bawiliśmy się lepiej niż współczesne dzieciaki.
Jak ferie to… nad morzem
Wyprawy na drugi koniec Polski w środku zimy oczywiście się zdarzały - sama doświadczyłam 14 godzinnej jazdy autokarem. Jednak zakłady pracy zwykle wysyłały dzieci swoich pracowników do ośrodków usytuowanych niedaleko miejsca zamieszkania.
Z Gdańska jeździliśmy więc na ferie najczęściej do Stegny. Senna zimą nadmorska miejscowość może się wydawać niezwykłym celem takich podróży. Płasko, więc o nartach można zapomnieć. Główna atrakcja - czyli morze - zwykle pokryte krą. Zresztą nikt nie planował morsowania z dzieciakami.
Za to po silnych wiatrach zdarzało się, że ruszyło jakieś złoże bursztynu i mogliśmy nie tylko podglądać rybaków wyciągających z morza miodowe bryłki, ale też pogrzebać w wyrzuconych na brzeg śmieciach i znaleźć bursztyn o jakim latem trudno pomarzyć. Moje największe znalezisko - owalny bursztyn o średnicy około 3 cm - do dziś sprawia, że Stegna kojarzy mi się z krainą skarbów.
Co jeszcze można robić na takim zimowisku nad morzem? Oczywiście były wojny na śnieżki, lepienie bałwanów, kuligi. Najważniejsze było jednak życie towarzyskie, a to toczyło się w ośrodku.
Kombinowanie kreacji na dyskoteki, brokat sypany we włosy i przyklejany do policzków oraz oczywiście wieczorki filmowe. W latach 80. niektórzy szczęśliwcy posiadali już odtwarzacze wideo, a bez nich zimowisko w Stegnie nie mogło się obyć. Każda niezajechana do granic oglądalności kaseta VHS była w cenie. Nikt nie marudził na gatunek, czy jakość kopii - każdy amerykański film wywoływał entuzjazm. Hitem był "Rambo" - odtwarzany dla przyjemności dzieciaków i opiekunów po kilkanaście razy na każdym wyjeździe.
Białe zamki i skoki narciarskie
Większość zimowych wakacji spędzałam nad morzem. Jednak dwa razy udało mi się w tym okresie trafić na południe Polski. Za pierwszym razem był to wyjazd do Zawiercia, z którego pamiętam przede wycieczkę do pięknie ośnieżonego zamku w Ogrodzieńcu.
Drugi wyjazd to harcerskie ferie narciarskie. Do dziś podziwiam odwagę naszych drużynowych, którzy zdecydowali się zabrać bandę dzieciaków, z własnym sprzętem i oczywiście plecakami z zewnętrznym stelażem, taki kawał drogi. Przygodą była już sama podróż. Kilkanaście godzin w pociągu, z mnóstwem bambetli. Potem przesiadka na autobus, z mniejszą liczbą tobołków, bo oczywiście kilka kijków i reklamówek z jedzeniem na drogę udało się pogubić.
Z tych ferii nie pamiętam zbyt wiele. Miałam może z 10-11 lat. Poza niezwykłymi widokami, zapadły mi w pamięć dwie rzeczy. Pierwsza, że kolega Szymon złamał obojczyk i przez cały dzień trwała akcja dostarczenia go do jakiegoś szpitala czy innego ośrodka zdrowia, który zdiagnozuje i opatrzy kontuzję. Druga, to moja pierwsza próba oddania skoku na nartach.
Przyzwyczajona do niewielkich muldek, na których oddawaliśmy szalone skoki na morenowych górkach w Gdańsku, na widok podobnie niewinnej hopki w górach, odważnie zjechałam. Okazało się, że pod pokrywą śniegu skrywała się mulda trochę większa niż przewidywałam, a za nią zamiast gładkiego zjazdu, ogromna zaspa, w którą oczywiście wpadłam. Mnie wydobyto bez problemu - czapka wystawała, ale jednego z kijków, mimo długich poszukiwań, bo towar był deficytowy, nie odnaleźliśmy już nigdy.
Po morenach na krechę
Z sentymentem wspominam też ferie w mieście. Tym bardziej, że jako mieszkanka Górnego Wrzeszcza (dzielnica Gdańska - dop.red.), las miałam wszędzie dookoła. I to jaki las! Pokrywający wspaniałe morenowe wzgórza, dające nieograniczone wprost możliwości uprawiania zimowych sportów.
Jeździliśmy na najdziwniejszych sprzętach. Poza nartami i sankami - oczywiście drewnianymi, na metalowych płozach (mniej lub bardziej połamanych), w ruch szły też opony i worki po ziemniakach wypełnione słomą. Techniki zjazdu rozmaite, dobitnie świadczyły jeśli nie o umiejętnościach, to przynajmniej o fantazji i odwadze zjeżdżającego.
Na najlepszych górkach zawsze były kolejki. Jasno określona była też skala trudności. Łagodne, powolne zjazdy dla najmłodszych. Szybkie, pionowe dla rządnych większych wrażeń starszaków. No i najbardziej ekstremalne - strome z muldami. Kto zjeżdżał na takich na leżąco głową na dół, cieszył się uznaniem całej leśnej gawiedzi. Oczywiście zdarzały się wypadki.
Moja koleżanka niemal każdej zimy przynajmniej raz miała nogę w gipsie. Zwykle jednak kończyło się na połamanych szczebelkach sanek i odmrożonych uszach i dłoniach, bo w takim szaleństwie nikt nie zawracał sobie głowy takimi drobiazgami, jak wiecznie gubione czapki i rękawiczki.
Dziś, choć śniegu po kolana, górki osiedlowe są niemal puste. Podczas godzinnego spaceru z psem, spotkałam na sankach może z 10 osób. Głównie mamy, leniwie ciągnące za sznurek, okutane w zimowe śpiworki maluchy. Bałwany też lepią raczej rodzice… Może jednak brak spektakularnych atrakcji tej zimy, skłoni młodych ludzi, by odkryli jej najprostsze uroki!