"Indiana Jones" w spódnicy. Anna realizuje swoje marzenia w Afryce
Egipt staje się mniej atrakcyjny, gdy dowiemy się, ile piramid znajduje się w sąsiednim kraju. Jakie jeszcze niespodzianki skrywa ten kraj? Anna Jaklewicz, archeolog z Polski oprowadzi nas po współczesnym Sudanie.
15.10.2019 | aktual.: 19.01.2022 09:41
"Indianę Jones" w spódnicy, czyli Annę Jaklewicz, spotykam podczas wydarzenia Wolfskin Stories Event II, które odbyło się w Warszawie. I nie ma tu błędu. "Indianę Jones", a nie Larę Croft, bo to słynny podróżnik i archeolog, w którego wcielił się Harrison Ford, rozpalał marzenia małej Ani o tym, by móc podobnie jak on odkrywać skarby i przeżywać fantastyczne przygody. Do tych marzeń cegiełkę dołożył jej tata, który na dobranoc zamiast bajek opowiadał mity greckie, a kuzynka, której ojciec pracował w Egipcie, z wakacji przywiozła piasek z pustyni.
Na złotych piaskach Afryki
Teraz, już w dorosłym życiu, w sumie od 17 lat jako archeolog terenowy wraca na złote piaski Afryki do Sudanu. Misja archeologiczna z Uniwersytetu Warszawskiego bada cmentarzysko w Az-Zumie, a dokładnie tumulusy, czyli kurhany. Wysokie na kilka metrów nasypy z kamieni i piasku. Datuje się je na IV–VI w. n.e. Niegdyś myślano, że są to pozostałości dużo starszych piramid.
Zobacz także
– I właściwie nie ma się co dziwić, bo w Sudanie jest ponad 200 piramid. I choć nie są one tak wielkie i spektakularne jak w Egipcie, to przyjeżdżając tutaj, można mieć takie obrazki tylko dla siebie, bo turystów tu raczej się nie uświadczy. Stożki grobowe związane są z historią kraju rządzonego przez faraonów. Być może albo Egipt podbił Sudan i nad nim panował, albo Nubijczycy (dynastia wówczas panująca w Sudanie) podporządkowali sobie państwo ze stolicą w Kairze – mówiła podczas wystąpienia Anna Jaklewicz.
Najliczniejszą i najsłynniejszą grupę piramid można podziwiać w Meroe, ponad 200 km na północ od Chartumu.
Piątki pełne atrakcji
Podróżniczka i archeolożka zdradza, że najbardziej lubi piątki w Sudanie. Dlaczego? Nie dlatego, że kończy pracę, tylko dlatego, że w ten dzień derwisze, czyli suficcy mistycy, wykonują rytualny taniec na cześć Boga, odbywa się targ wielbłądów i walka plemienia Nuba. Ale wszystko po kolei.
– Sudan jest w większości krajem muzułmańskim. Ten północny, bo południowy jest chrześcijański. Niedaleko Chartumu udało mi się uczestniczyć w niezwykłym rytuale, czyli tańcu sufickich mistyków, którzy we wspólnej modlitwie i ekstatycznym tańcu szukają bezpośredniego kontaktu z Allahem. Ubrani w patchworkowe kostiumy ozdobione zwierzęcą skórą, z włosami splecionymi w dredy, w wymyślnych nakryciach na głowach wykonują rytualny taniec ku czci Boga. To zupełnie odmienne oblicze islamu. Derwisze raczej przypominają mi Boba Marleya palącego skręta niż mędrców. Zupełnie inaczej wyglądają oraz w odmienny sposób pojmują islam i pewnie dlatego są marginalizowani przez ortodoksyjnych wyznawców tej religii. Mistycy wierzą, że poprzez modlitewny taniec i wirowanie, które ma naśladować ruch planet, oddają cześć Allahowi – dzieli się swoim doświadczeniem podróżniczka.
W piątki w Chartumie zjeżdżają się kupcy na "wielki targ". Wydarzeniem tym żyją niemal wszyscy mieszkańcy, bo w Sudanie tradycja handlu zwierzętami jest bardzo długa.
Stada owiec, kóz, ale przede wszystkim wielbłądów wypełniają targowisko. Te ostatnie jeszcze niedawno przybywały z Darfuru w południowo-zachodniej części kraju (teraz teren ten jest objęty konfliktem), słynącej od starożytności z hodowli dromaderów. Karawany wielbłądów, handlarzy i niewolników wędrowały szlakiem zwanym Darb el-Arbain (Droga Czterdziestodniowa).
– Egipcjanie kupują te zwierzęta na mięso. Po wielbłądy wyścigowe zaś przyjeżdżają bogaci szejkowie z Półwyspu Arabskiego. Wyścigi są bardzo modne wśród bogaczy i są częścią tradycji, która została trochę zmodyfikowana. Niegdyś na wielbłądach jeździli dżokeje, a teraz wraz z rozwojem najnowszej technologii czworonoga dosiada… robot. Bogaty szejk jedzie obok w samochodzie i na swoim laptopie może oglądać bezpośrednią transmisję z wyścigu – raczyła nas ciekawostkami Anna Jaklewicz.
W piątki odbywają się również walki plemienia Nuba. Podróżniczka zdradziła nam, że jeszcze kilka lat temu wojownicy występowali zupełnie nago. Teraz walczą ze sobą mając na sobie stroje sportowe. Uczestnictwo w tych walkach to ogromne przeżycie, podróżniczka zapewnia, że nigdy wcześniej nie doznała tak silnych emocji.
Piasek i jeszcze raz piasek
Piątki są tu pełne atrakcji. Ale przecież Polka jeździ do Sudanu na misję archeologiczną. Na czym polega jej praca? I czy ma coś wspólnego z przygodami Indiany Jonesa?
– Zanim przystąpimy do wykopalisk, musimy się rozeznać, czy rzeczywiście coś będziemy mogli znaleźć. Kilkanaście lat temu prowadzone były tzw. badania powierzchniowe, czyli chodziło się po pustyni i rozglądało w poszukiwaniu np. kawałka ceramiki. Teraz wykonuje się zdjęcia lotnicze. Jest to metoda, która pozwala nam dobrze zaobserwować powierzchnię, zauważyć pęknięcia w strukturach grobowców, żebyśmy wiedzieli, gdzie kopać. Jest to szczególnie istotne w przypadku dużej liczby grobowców, często małych, których nie widać z powierzchni ziemi – tłumaczy Polka.
Jeśli podczas takiego badania zostanie wytypowane miejsce kopania, trzeba się uzbroić w cierpliwość. Przez tydzień, a nawet dwa, idzie w ruch łopata. Trzeba przecież dostać się do tunelu i komory grobowej, w której mogą znaleźć się skarby.
A potem Ania zakłada na twarz maskę dla ochrony przed pyłem, na głowę latarkę do oświetlenia podziemnego korytarza. Bierze szpachelkę i pędzel, i warstwa po warstwie usuwa piasek z zasypanego tunelu. Udało jej się z pomocą miejscowych mężczyzn odkopać głęboki na 3 metry szyb i początek podziemnego korytarza biegnącego stąd do komory grobowej.
Ania do Sudanu przyjechała po odkrycia. Najczęściej wraz ze swoim zespołem odkopuje czaszki i szkielety, wszak eksploruje cmentarzyska, udało jej się również znaleźć złoty łańcuszek, krzyżyk, a nawet złoty pierścień, więc choć przez chwilę może poczuć się jak prawdziwy Indiana Jones.
Ale Afryka to nie tylko praca.
– Do Sudanu wracam do ludzi. Od 17 lat pracujemy z tymi samymi osobami, gotuje nam ten sam kucharz, ci sami robotnicy usuwają tony piasku, mamy tego samego kierowcę. A jeden z pomocników w nietypowy sposób nawet mi się oświadczył. Wyciął sobie żyletką na ramieniu inicjał A i powiedział, że to imię przyszłej żony. Mogłam uczestniczyć w kilku weselach we wsi, zobaczyć jak kobiety przygotowują się do ślubu, jak zdobią dłonie henną, a na włosach plotą warkoczyki. Dowiedziałam się, że przed ślubem kobiety okadzają całe ciało. Siadają wtedy nad naczyniem, w którym pali się kadzidło, i owijają szczelnie tkaniną. Po dukhan skóra staje się gładka, miękka i pachnąca – opowiada.
A po ceremonii sudańscy nowożeńcy często udają się do Kassali – miasta na pograniczu z Erytreą. Przyciąga ich tutaj urok gór. Panny młode z kilogramami biżuterii i w pełnym makijażu paradują z nowo poślubionym mężem za rękę. To nowy zwyczaj w Kassali, Sudańczycy nauczyli się tego z zachodnich i bollywoodzkich filmów. Nigdzie indziej nie spotkasz pary w Sudanie trzymającej się za ręce.
Już w lutym Anna Jaklewicz znowu wraca do Az-Zumu. I zacznie nową przygodę.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl