Jak przed wiekami, tak i teraz. Staroobrzędowcy na Suwalszczyźnie
Żadnej komercji, niczego na pokaz, a tylko zaduma, rozmodlenie i duchowość wschodniego chrześcijaństwa. I pagórki, lasy, jeziora Suwalszczyzny. Ruszamy szlakiem staroobrzędowców - najmniejszej i najbardziej hermetycznej mniejszości religijnej.
Przed molenną w Wodziłkach stoją z założonymi rękoma trzej poważni panowie z długimi brodami - to rada parafialna. Przed swym drewnianym domem pozuje cała rodzina Moskalowów. Inny świat!
Dziś na Suwalszczyźnie mieszka ok. tysiąca staroobrzędowców, lub starowierów, jak czasem potocznie się ich nazywa. Jak nikt zna ich tajemnice Krzysztof Snarski, kustosz z Muzeum Okręgowego w Suwałkach. Wydawnictwo Paśny Buriat właśnie wydało jego książkę "Staroobrzędowcy. Historia, wiara, tradycja".
Joanna Klimowicz, WP: Kiedy i w jakich okolicznościach staroobrzędowcy przybyli na Suwalszczyznę?
Krzysztof Snarski, doktor nauk humanistycznych, kulturoznawca, etnograf: Przyszli do nas ze Wschodu. To Rosjanie prawosławni, którzy nie przyjmując reform cerkiewnych patriarchy Nikona z XVII w., stali się wrogami publicznymi i Cerkwi, i całej administracji Imperium Rosyjskiego. Zostali zmuszeni do emigracji. Szacuje się, że w II połowie XVIII w. nawet do 100 tys. przechodziło przez Suwalszczyznę, rozumianą aż po Niemen. Na początku przybywały sondażowe małe grupki, dostając przestrzenie do zagospodarowania, niekoniecznie atrakcyjne gospodarsko, ale krajobrazowo - jak najbardziej. Pierwszymi wsiami założonymi przez staroobrzędowców były Gausty i Czuwaniszki (dziś na Litwie). Staroobrzędowcy nie są jednolitą grupą wyznaniową. W zależności od tego, czy akceptują sukcesję apostolską czy też nie, dzielą się na "popowców" i "bezpopowców". Badacze gwary potwierdzają, że ci, którzy przychodzili z północy i wschodu, z okolic Pskowa, to byli bezpopowcy, fiedosiejewcy, czyli najbardziej restrykcyjni staroobrzędowcy. Równocześnie obserwowany był drugi kierunek migracji - z południa, skąd przybywali popowcy z frakcji czarnobylskiej, która miała wiele cech wspólnych z bezpopowcami. Ułatwiano im osiedlanie się, obniżano podatki albo wręcz zwalniano z nich. Mityczne wręcz zaangażowanie staroobrzędowców w pracę sprawiało, że ludziom zależało, by ich tu osadzać. W Suwalskim Parku Krajobrazowym jest malownicza wieś Wodziłki, położona na bagnach, żwirku i glinie, marna gospodarsko, ale dzięki uporowi i pracy wiodąca w regionie, o czym dowiadujemy się z dokumentów podatkowych gminy Pawłówka.
Post, kastracja, wieszanie na hakach
Czym różniły się ich obyczaje, obrzędy od innych wyznawców prawosławia?
- Bezpopowcy nie mieli hierarchii duchownej. Nabożeństwom w molennie przewodniczył nastawnik - mężczyzna z autorytetem, osoba świecka, potrafiąca czytać teksty w języku starocerkiewnym. Staroobrzędowcy oczekiwali końca świata i swoim zachowaniem zarabiali na tzw. "duszne zbawienie". Im bardziej byli restrykcyjni w zachowaniu, obrzędach, zwyczajach, tym bliżsi byli Bogu. Stąd ponad 260 dni w roku postu, na początku absolutny zakaz prokreacji i kontaktów z innowiercami, zwłaszcza z prawosławnymi, w których upatrywano wysłanników szatana. Wśród wielu pomniejszych grup staroobrzędowych byli też fanatyczni skopcy, którzy dokonywali rytualnego aktu kastracji. Bądź tacy, co wieszali się w nocy na hakach, żeby jak najbardziej upodobnić swoje życie do męki Chrystusa. Byli przekonani, że człowiek żyje tylko po to, by uzyskać zbawienie.
Integrowali się? Czy próbowali zachować tożsamość?
- Z czasem sprawy się troszeczkę pozmieniały, bo koniec świata ciągle nie następował. Rodziły się dzieci, choć prokreacja w dalszym ciągu była na cenzurowanym. Trzeba było zweryfikować pewne postawy życiowe i religijne, więc na początku XX w. pozwolono staroobrzędowcom zawierać związki małżeńskie i mieć dzieci, ze wskazaniem, by rodzicielstwo nie przeszkadzało im w trosce o własne zbawienie. To była rewolucja. Do najciekawszych obrzędów u staroobrzędowców zalicza się chrzest, podczas którego dziecko musi być trzykrotnie zanurzone w tzw. "żywej wodzie", czyli płynącej, zaczerpniętej z rzeki albo przepływowego jeziora. O temperaturze takiej, jaka akurat panuje. My, ludzie współcześni, patrzymy innymi oczyma na rodzicielstwo, ale też i inaczej wygląda dziś dzietność. Staroobrzędowcy, zresztą tak samo jak wszyscy chrześcijanie tego czasu, żyli bardzo blisko śmierci, dzieci się rodziły i umierały, bo Bóg tak chciał. Brzydko to zabrzmi, ale liczono się z tym, że dzieci niejednokrotnie w wyniku przeziębienia nabytego po takim chrzcie mogą nie przetrzymać. A te, które przeżyły, były bardzo silne.
Czy ten zwyczaj przetrwał do dziś?
- Tak! Chrzty zawsze odbywają się poprzez zanurzenie dziecka czy dorosłego w żywej wodzie. Byłem na kilku takich uroczystościach, raz nawet w grudniu. Ciekawie to wyglądało: wyciągano wodę z rzeki i przynoszono do molenny. Dziecko - jasne, że krzyczało - kiedy było trzykrotnie zanurzane w tej wodzie. Na szczęście dziewczynka przeżyła. W odróżnieniu, prawosławni reformowani dopuszczają chrzest polegający tylko na polaniu głowy dziecka wodą.
Bo w naszym zakonie tak jest
U staroobrzędowców nie było taryfy ulgowej.
- Nie było i nadal nie ma. Zwłaszcza w obrzędowości pogrzebowej nie można wprowadzić żadnych zmian, bo skutek obrzędu wykracza poza świat doczesny. Nie można ubrać zmarłego inaczej jak tylko w "sawan" nałożony na "połukaftanije" i papucie - nie buty. Kobieta nie może być pochowana bez chustki, a włosy musi mieć splecione w odwrotny warkocz - jodełkę, która ustrzeże ją przed zabraniem jakiejkolwiek cząstki doczesnego świata do życia wiecznego. Biżuterii się do trumny nie wkłada.
A za życia jak się staroobrzędowcy nosili?
- Klasycznie staroobrzędowiec powinien wyglądać skromnie, z długą brodą, kobieta w chustce. Mężczyźni obowiązkowo nosili koszule tzw. "rubaszki", kobiety "sarafan". Dziś, w sytuacjach oficjalnych, albo do zdjęć przy molennie starają się ubierać tradycyjnie: kobiety w sarafany i piękne chustki, mężczyźni w koszule bez kołnierzy, tylko ze stójką, rzemykiem wiązane. Jednak zaraz przebierają się w coś wygodniejszego. Na szczęście przychodzi moda na pokazywanie swojej odrębności, z której pięknie korzystają Litwini. U staroobrzędowców manifestacja swojej odmienności kulturowej nie jest jeszcze tak widoczna. Na szczęście coraz częściej swoją tożsamość starają się pokazywać, także w stroju. Czasem tłumaczą: "Bo w naszym zakonie tak jest" i nie muszą nic więcej dodawać, bo w tym stwierdzeniu mieści się cała głębia, wszystko, co czują.
Inaczej też budowali. Zresztą do dziś uchodzą za świetnych cieśli.
- Jeżeli było się w izolacji kulturowej, trzeba było sobie jakoś poradzić ze wszystkim. Okazało się, że potrafią świetnie władać siekierą i piłą. Byli wynajmowani w różnych miejscach, nawet księża katoliccy zatrudniali ich do budowy swoich plebanii. Wiele opowieści na temat kultury staroobrzędowców zebrał Włodzimierz Kowalski - dziennikarz, wojskowy, podróżnik, przyjaciel Suwalszczyzny i rzecznik prasowy staroobrzędowców. Mamy w muzeum jego relacje ze spotkań z Jemilianem Jefiszowem z Wodziłek, który opowiadał mu, że ma w domu piłę, dzięki której żyje cała jego rodzina. Tę piłę nazywają czule "matuszką", bo ich żywi.
Magia bani
Ruska bania to też ich wynalazek?
- I tak, i nie. Łaźnia parowa pojawia się znacznie wcześniej, ale staroobrzędowcy bardzo mocno ją wyeksponowali. Drobiazgowo wypełniali zapisy dotyczące czystości obrzędowej. Magia tej łaźni jest charakterystycznym elementem ich tożsamości.
Co to za magia? Pan lubi z niej korzystać?
- Oczywiście! Jeżdżę czasem do Wodziłek, do znajomych i korzystam. Sam budynek jest niewielki, najczęściej drewniany, ważne w nim są dwa punkty: piec ogrzewczy, pod którym rozpala się ogień oraz ławki, na których się siedzi lub leży. Łaźnie parowe dzielimy na dwa typy. "Czornaja bania" to ta, w której nie ma systemu kominowego i tak zwana "czystaja bania" zaopatrzona w system kominowy. Po paru godzinach palenia ognia pod "kamienką", w środku jest jak w piecu: czarno, duszno, unosi się pył. Staroobrzędowcy wyganiają dym poprzez polanie kamieni wodą i następuje kąpiel. W idealnych warunkach trzeba się rozebrać do naga, wleźć na półkę, polać wodą kamienie i czekać. Niedługo. Po kilku sekundach gorące powietrze uderza i parzy, aż uszy pieką. Trzeba się "parzyć" - czyli uderzać po nogach, brzuchu, plecach witkami liściastych drzew tak zwanymi "wienikami", czasami z domieszką porzeczki czy jałowca, dla zapachu. Idealnie, kiedy po takim seansie można wskoczyć do rzeki, albo wytarzać się w śniegu, tak wręcz po zwierzęcemu. Staroobrzędowcy, którzy korzystają z łaźni, nie chorują.
Świetnie pan zna ich zwyczaje. Jak zdobył pan zaufanie staroobrzędowców? Uchodzą za bardzo hermetyczną grupę.
- Pierwsze kroki w Wodziłkach stawiałem w połowie lat 90-tych. Od spotkań gdzieś na drodze, przy płocie, podszytych sąsiedzką ciekawością naturalnych kontaktów, poprzez zaproszenie do łaźni, a w końcu - zgodę na nagranie rozmowy czy zrobienie zdjęcia (przez wiele lat w ogóle nie pozwalali na fotografowanie, wierząc, że gdy zapisujemy część swego życia na ziemi na dłużej, maleją szanse na zbawienie). Z czasem z osoby obcej przeszedłem do kategorii obcego oswojonego. Podchodziłem ostrożnie, z szacunkiem i poskutkowało. Wyjątkowo dobrze poczułem się, gdy staroobrzędowcy przynieśli mi "kriest" - swój najważniejszy krzyż domowy - i dali mi go do rąk. Szczęśliwie miałem w kieszeni czystą chusteczkę i dopiero przez nią mogłem dotknąć tej ikony. Na zaufanie trzeba bardzo długo pracować, a łatwo można je stracić.
Szlakiem staroobrzędowców
A jeśli ktoś zupełnie z zewnątrz chciałby zrobić sobie wycieczkę szlakiem staroobrzędowców, to w jakie miejsca mógłby zajrzeć?
- Staroobrzędowcy nikogo nie wygonią, psami nie poszczują. Chociaż... Spotkała mnie parę lat temu taka sytuacja... Przyjechałem w niedzielę do molenny w Wodziłkach i w progu stanąłem oko w oko ze starszym mężczyzną, który wychodził. Zapytałem, czy mogę wejść, odpowiedział: "Możesz, ale my się tu teraz modlimy" i nawet nie drgnął. Poczułem, że powinienem odpuścić. Teraz molenna w Wodziłkach jest otwierana tylko czasem, na jakieś większe święta. Za to molenna w Suwałkach, która przez lata była zamknięta, przeszła remont, w rezultacie którego pojawiło się więcej szans, by ją od środka zobaczyć. Do molenny w Gabowych Grądach też raczej można wejść, zwłaszcza podczas nabożeństwa. Bardzo dobrym punktem kontaktowym z kulturą staroobrzędowców jest zespół Riabina - przykładne panie starowierki, które przybliżają tę kulturę, organizują warsztaty, pokazy, koncerty. Kolejnym - dom Agnieszki i Piotra Malczewskich w Budzie Ruskiej, gdzie można zobaczyć: dom i wystawę fotografii, skosztować czegoś smacznego, co Agnieszka przygotuje; i jeszcze w bani się wykąpać
(rokrocznie odbywają się tu znakomite festiwale literackie "Patrząc na Wschód", organizowane przez dwóch Piotrów: Brysacza i Malczewskiego - przyp. red.). W moim przekonaniu świetnym miejscem kontaktu ze staroobrzędowcami są ich cmentarze, a jest ich około 30 na Suwalszczyźnie. Nie ma tam żadnej komercji, niczego na pokaz, a tylko zaduma, rozmodlenie i duchowość wschodniego chrześcijaństwa. Tak jak było przed wiekami, tak jest i teraz. Zapraszam też do naszego suwalskiego muzeum, w którym mamy bogate zbiory fotograficzne, zwłaszcza archiwalne, a w tym ponad półtora tysiąca fotografii autorstwa profesora Eugeniusza Iwańca, który był w stanie dotrzeć do każdego starowierskiego domu, zajrzeć do każdego garnka, spenetrować każdy strych.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl