LudzieJako pierwszy Polak zdobył najwyższy szczyt na Spitsbergenie. Zadedykował swoją wyprawę ciężko chorej Kasi

Jako pierwszy Polak zdobył najwyższy szczyt na Spitsbergenie. Zadedykował swoją wyprawę ciężko chorej Kasi

Zawsze solo, bo tak najchętniej wypoczywa. Zazwyczaj bez rozgłosu, bo robi to dla siebie. Tym razem było inaczej. Niby sam, ale szedł tam dla niej. No i chciał zrobić coś po raz pierwszy. Jako pierwszy Polak, sam, i do tego jeszcze zimą, Dariusz Skolimowski postanowił zdobyć szczyt Newtontoppen na Spitsbergenie. Wirtualna Polska objęła to wydarzenie patronatem medialnym.

Jako pierwszy Polak zdobył najwyższy szczyt na Spitsbergenie. Zadedykował swoją wyprawę ciężko chorej Kasi
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne / Dariusz Skolimowski

22.04.2019 | aktual.: 24.04.2019 11:31

Ona – to Kasia Wondołowska, sparaliżowana 25-letnia młoda mama z Pszczółek, która zapadła w śpiączkę po zatrzymaniu akcji serca podczas karmienia synka. Prywatnie nic ich nie łączy. 47-letni podróżnik ma kochającą żonę i trzy córki. I często podkreśla, że zawsze ma do kogo wracać. Nie realizuje więc swoich marzeń za wszelką cenę, potrafi odpuścić, gdy pojawi się zagrożenie życia, bo wie, że w domu czekają na niego cztery najważniejsze dla niego kobiety.

Wyprawa z misją

Wyjazd na Spitsbergen Solo Svalbard Adventure był dedykowany tym razem dla ledwie poznanej Kasi, ale potrzebującej pomocy i pieniędzy na kosztowną rehabilitację. Presja powodzenia była więc większa. Gdy wyprawie towarzyszy akcja charytatywna – nie można zrezygnować, zawrócić w pół drogi, bo ta wędrówka miała też nieść przekaz, wiadomość dla Pomorzanki.

– Chciałem, żeby moja wyprawa była bodźcem dla Kasi, że pamiętamy o niej, że wszystkie bariery da się pokonać, jeśli ma się wokół siebie życzliwych ludzi i jeśli mamy w sobie wewnętrzną siłę – powiedział w rozmowie z WP Dariusz Skolimowski, mieszkaniec Skowarcza.

– Kasia się wybudziła, jest świadoma, ale chciałbym, żeby każdego dnia nie opuszczała jej motywacja do codziennych ćwiczeń i walki ze swoją chorobą – podkreśla Darek.

Obraz
© Archiwum prywatne / Dariusz Skolimowski

Dariusz Skolimowski od lat aktywnie uczestniczy w wielu sportowych formach – od biegów po triathlon, wspina się również na górskie szczyty. Zdobył Korony Gór Polski, wszedł na najwyższe szczyty Alp, m.in. Mont Blanc, Dufourspitze, Nordend, Matterhorn, Pollux oraz Castor.

Przygotowywał się do kolejnego wyjazdu, gdy podczas zabawy w Skowarczu podszedł do niego Mirosław Bury ze Stowarzyszenia Muzycznej Kuźni Talentów, opowiedział mu o chorobie Wondołowskiej i zapytał, czy jego wyprawy nie można by połączyć ze szczytnym celem, aby pomóc krajance. Zgodził się od razu. W grudniu założył profil na Facebooku, zaczął opisywać przygotowania do swojego wyczynu i przypadek ciężko chorej młodej mamy. Wiele osób mu kibicowało i zadeklarowało wpłatę na rzecz Kasi na konto Fundacji Rycerze i Księżniczki, której jest podopieczną. Zbierano również datki na rehabilitację kobiety po mszach świętych w kościele w Pszczółkach.

Obraz
© Archiwum prywatne / Dariusz Skolimowski

Uwaga na niedźwiedzie

I w końcu 5 marca Darek poleciał do Oslo, stamtąd do stolicy Spitsbergenu. Tam 6 marca zgłosił się do gubernatora, wypożyczył broń oraz specjalny pas zabezpieczający namiot i wyruszył za obrzeża miasta.

– Na Spitsbergenie największym niebezpieczeństwem są niedźwiedzie. Jest ich więcej niż ludzi, dlatego broń to podstawowe wyposażenie. Na szczęście ani razu nie musiałem jej użyć. Co trzeba zrobić, żeby móc ją legalnie zdobyć? Najpierw trzeba uzyskać zgodę od gubernatora na opuszczenie tzw. strefy A, a następnie należy do jego biura dostarczyć przetłumaczone na język angielski zaświadczenie o niekaralności – tłumaczy Skolimowski.

Obraz
© Archiwum prywatne / Dariusz Skolimowski

– Już na miejscu idzie się do sklepu sportowego i tak jak u nas w bibliotece wypożycza się książkę, tam karabin. Jeśli się go nie potrafi obsługiwać, to szybko pracownik dokonuje krótkiego szkolenia i można wyruszać przed siebie. Ja dostałem niemieckiego mausera z lat 40., z wbitą gapą hitlerowską na lufie. To był bardziej rekwizyt niż broń, była ciężka, a lufa była tak czarna, jakby nikt jej nie czyścił od wojny. Śmiałem się, że jak wystrzelam wszystkie naboje, to jeszcze będę się mógł nim bronić jak maczugą – żartuje Darek.

Podróżnik otrzymał pozwolenie od gubernatora na opuszczenie strefy A i jednocześnie zalecenie zapewnienia sobie drugiego zabezpieczenia.

– Musiałem zaopatrzyć się w ogródek petardowy, który składa się z cienkiego drutu i petard hukowych. Ma to działać w ten sposób, że niedźwiedź, który natknie się na metalową linkę, uruchomi petardę, ta wystrzeli i huk w założeniu ma go odstraszyć. W praktyce nie jest to jednak najlepsze zabezpieczenie. W 2012 r., pomimo takiego ogródka, angielską wycieczkę zaatakował niedźwiedź i niestety spotkanie z tym zwierzęciem zakończyło się tragicznie. Młody chłopak został przez niego mocno poturbowany i zmarł.

Obraz
© Archiwum prywatne / Dariusz Skolimowski

Dlatego trasa, którą opracował Polak, biegła taką drogą, aby nie spotkać tego niebezpiecznego zwierza.

– Szedłem trasą z dala od morza. To właśnie w jego pobliżu trzymają się te zwierzęta, które żywią się głównie fokami. Jak widać to był dobry wybór, bo nie spotkałem niedźwiedzia na swojej drodze i szczęśliwie wróciłem do domu – opowiada.

Obraz
© Archiwum prywatne / Dariusz Skolimowski

Arktyczny klimat daje się we znaki

Wyzwaniem było co innego. Wiatr, mgła polarna, która sprawia, że nic nie widać, niskie temperatury. Najniższa -36 st. C, odczuwalna -42 st. C, średnia -24 st. C i jeszcze ten bagaż, który ciągnął na sankach. Ok. 50 kg, 25 kg to jedzenie, drugie tyle ubrania.

Aby osiągnąć swój cel i zdobyć Newtontoppen (1700 m n.p.m.) musiał przejść 150 km po lodowcach.

– Szczyt nie jest za wysoki. Nie jest zbyt trudny do zdobycia. Największą trudnością jest dojście do niego – opowiada.

Codziennie przemierzał 20 km, mimo dojmującego zimna i przenikliwego wiatru nie tracił motywacji i dyscypliny. Newtontoppen osiągnął po 7 dniach marszu – 13 marca o godz. 16:20.

– I gdy w końcu znalazłem się na szczycie, zaczęło tak mocno wiać, zrobiło się tak przeraźliwie zimno, że nie mogłem nawet zrobić zdjęcia z rozpostartą flagą. Nie mogłem też jakoś specjalnie długo napawać się sukcesem. Było już dość późno. Czekała mnie droga powrotna. Na szczycie spędziłem dosłownie kilka minut, ale satysfakcja pozostaje do dziś – podkreśla.

Obraz
© Archiwum prywatne / Dariusz Skolimowski

Darek przyznaje, że pogoda – mimo polarnej aury i minusowych temperatur – sprzyjała mu podczas całej wyprawy. Z małym wyjątkiem.

– Przez 10 dni miałem niemal idealną pogodę. Troszeczkę wiało, ale warunki były na tyle znośne, że nie musiałem przerywać marszu w ciągu dnia, codziennie mogłem realizować zamierzony cel. 7 dni szedłem na szczyt, pokonując średnio 20 km w tempie ok. 3 km/h. Wracałem 5 dni, dziennie robiąc ok. 30 km w tempie 3–3,5 km. Po ok. 3 dniach złapałem rytm, wiedziałem już, ile czasu zajmuje topienie wody, rozbicie czy zwinięcie obozowiska i dlatego ukończyłem ją wcześniej o 2 dni niż planowałem. Wyprawa trwała 12 dni – doprecyzowuje.

Obraz
© Archiwum prywatne / Dariusz Skolimowski

– Trudności pojawiły się ostatniego dnia mojej wyprawy. W poniedziałek rozpętała się burza śnieżna. Wszystko znikło z pola widzenia, tak jakbym miał ciemne gogle na oczach, a gdy wyciągnąłem przed sobą ręce – nie widziałem palców. Sanki ważące ok. 40 kg z łatwością przewracał wiatr, jakby to była kartka papieru.

– Biłem się z myślami, czy powinienem przeczekać tę burzę i rozbić namiot, czy ruszyć dalej. Pomyślałem jednak, że do mojego hotelu zostało 4 km, założyłem więc, że jeśli średnio na godzinę pokonywałem dystans 3 km – to szybko, czyli za ok. 1,5 godz. będę na miejscu. Niestety przeliczyłem się, zajęło mi to 4 godziny – opowiada podróżnik.

Zobacz także

Biel aż po horyzont

Wiatr, zimno, samotność. Biel aż po horyzont. Żadnej żywej duszy.

– Oczywiście gdzieś tam w głowie telepała się myśl, że w trudnych sytuacjach byłbym pozostawiony sam sobie, ale byłem wyposażony w radioboje, miałbym więc możliwość powiadomienia o wypadku. Z drugiej strony samotna wyprawa bardziej zmusza do rozważniejszego podejścia i lepszego planowania wyjazdu, nie ryzykuje się też tak mocno. A poza tym czułem się trochę jak partyzant, z tym reliktem broni, sankami i wyjącym wiatrem – żartuje Darek.

Obraz
© Archiwum prywatne / Dariusz Skolimowski

A już na poważnie dodaje. – Svalbard to niezwykłe przeżycie. Płaskość, biel, no i te rozlegle tereny. Przestrzeń, którą widzisz gdzieś daleko przed sobą i nie możesz jej zdobyć, bo jest niedostępna. I ciągle masz nadzieję, że już wkrótce postawisz tam swoją stopę – stwierdza. – Dlatego następna wyprawa to też będzie północ, najpewniej Norwegia i płaskowyż Hardangervidda. Oczywiście zimą, tradycyjnie samotnie, na nartach lub rakietach.

11 maja ma się odbyć koncert charytatywny "Kuźnia dla Kasi", podczas którego Dariusz Skolimowski opowie o swojej wyprawie.

– Kasia wymaga ciągłej rehabilitacji. Myślę, że wszystko będzie na dobrej drodze, by wróciła do zdrowia. Ludzie cały czas nas zadziwiają w powrocie do zdrowia – mówi z nadzieją.

Okażmy życzliwość i dołóżmy razem z Dariuszem Skolimowskim cegiełkę do powrotu do zdrowia Kasi Wondołowskiej. Pomoc dla Kasi: rik.pl

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (19)