Trwa ładowanie...

Jeden z najtragiczniejszych dni w historii Tatr. "Byliśmy pewni, że nie przeżyjemy"

Gdy w 2019 roku piorun uderzył w Giewont, zabijając cztery osoby i raniąc ponad 150, pojęcie górskiej tragedii nabrało innego znaczenia. Książka Beaty Sabały-Zielińskiej "TOPR 2. Nie każdy wróci" to relacje ratowników TOPR-u, świadków, opinie ekspertów, głos środowisk górskich. Przedstawiamy dziś jej przejmujący fragment.

Podczas burzy z 22 sierpnia 2019 roku zginęły 4 osoby Podczas burzy z 22 sierpnia 2019 roku zginęły 4 osoby Źródło: Adobe Stock
d2a78rd
d2a78rd

– Po odwiezieniu do Kuźnic porażonego chłopaka, wróciłam do schroniska w trybie ekspresowym. Schronisko nabite było do granic możliwości, turyści chowali się u nas przed nawałnicą. Ratownicy tymczasem poprosili, żebym przygotowała jedno lub dwa miejsca dla rannych – mówi Iwona Haniaczyk. – Miałam przeczucie, że tych miejsc będziemy potrzebować znacznie więcej, dlatego z ciężkim sercem musiałam wszystkich wyprosić. Najpierw robiłam to bardzo grzecznie, potem trochę ostrzej, bo zadanie okazało się trudne. Były rodziny z małymi dziećmi, starsi ludzie. Trochę to zajęło, zanim zrozumieli, że muszą wyjść. Nie chcieli i trudno się dziwić, przecież burza wciąż szalała. Nigdy w życiu nikogo nie wyrzuciłam ze schroniska, ale w tej sytuacji nie miałam wyjścia. Musiałam stanąć na wysokości zadania, choć jeszcze wtedy nie przypuszczałam, że za chwilę będziemy mieli tu szpital, krew, płacz, strach i olbrzymią tragedię. Kilka minut później w drzwiach stanął ratownik TOPR-u z pierwszą grupą poszkodowanych.

Schronisko na Hali Kondratowej zamieniło się w szpital

– Najpierw było trzech rannych, więc pomyślałem, że spokojnie dam sobie radę – mówi Michał Tragarz, którego zadaniem było opatrywanie poszkodowanych w schronisku. – Posadziłem ich na ławce, zabrałem się do zakładania opatrunków, gdy usłyszałem w radiu, że na górze jest dramat, że ludzie spadli z kopuły i jest wielu poszkodowanych. Trochę mnie spięło, bo dotarło do mnie, że jestem tu sam. Nie mam nikogo do pomocy, a tłum rannych zaraz tu będzie. Nagle widzę, że obok mnie jest gość, który ma opatrunki i zaczyna coś robić.

– Gdy zobaczyłem pierwszych poszkodowanych, nie miałem żadnych wątpliwości, że muszę się włączyć do akcji – mówi Damian Duda. – Jestem ratownikiem pola walki, działałem w rejonach konfliktów zbrojnych, w Iraku, Syrii i na Ukrainie. Jestem też żołnierzem Wojsk Obrony Terytorialnej i tam robię szkolenia, głównie z medycyny pola walki, więc podszedłem do toprowca, powiedziałem, że jestem ratownikiem i że mogę pomóc. Wtedy usłyszałem: "Rób, co umiesz. Działaj".

W akcję ratunkową na Giewoncie zaangażowanych było ok. 180 ratowników, w tym 80 ratowników TOPR Grzegorz Bargiel, materiały prasowe
W akcję ratunkową na Giewoncie zaangażowanych było ok. 180 ratowników, w tym 80 ratowników TOPRŹródło: Grzegorz Bargiel, materiały prasowe

Usłyszałem: "Rób, co umiesz. Działaj"

Zacząłem od tego, że wyciągnąłem notatnik i spisywałem każdą opatrywaną przez nas osobę. Chodziło o to, żeby wiedzieć, kto jest pod naszą opieką i gdzie te osoby potem trafiają.

d2a78rd

Byłem szkolony z sytuacji zdarzeń masowych, teraz zresztą sam prowadzę takie szkolenia, więc wiem, że jeśli mamy większą liczbę poszkodowanych, to nie tylko musimy ich skategoryzować i zdecydować, kto w jakiej kolejności pojedzie do szpitala, ale też stworzyć im dokumentację. Potem przecież te osoby trafiają w kolejne ręce, dlatego dobrze, żeby miały jakąś historię medyczną, którą można kontynuować.

To jest ważne nie tylko z punktu widzenia pacjenta, ale i ratownika, bo jaką mamy pewność, zwłaszcza w zdarzeniach masowych, że ktoś nie pozwie nas do sądu, twierdząc, że nie udzieliliśmy mu pomocy. Kiedy wszystko jest zapisane – kto do nas trafił, jak został zaopatrzony i dokąd odesłany – mamy ciągłość zdarzenia.

Notowałem więc skrupulatnie: imię, nazwisko, pesel, i opisywałem obrażenia, a gdy była już decyzja, kto gdzie jedzie albo schodzi sam – dopisywałem to. W każdym razie do momentu, gdy miałem na to czas. Potem rannych było tak wielu, że kończyło się na imieniu i nazwisku.

d2a78rd

Kto mógł – siedział na ławce, kto był w gorszym stanie – siedział na podłodze

Większość ludzi opatrzonych przez nas została zwieziona do szpitala przez ratowników, ale byli i tacy, którzy po kilkunastu minutach poczuli się na tyle dobrze, że mogli samodzielnie schodzić. Wtedy powiedziałem głośno, że każdy schodzący musi zgłosić się do mnie i poinformować, co zamierza zrobić, w myśl zasady, że skoro jest pod naszą opieką, to my mamy wiedzieć, co się z nim dzieje. Ludzie wykonali polecenie, byli niezwykle zdyscyplinowani.

– Jednocześnie robiliśmy triaż – mówi Michał Tragarz. – W naszych warunkach podział był prosty: kto mógł siedzieć – siedział na ławce, kto był w gorszym stanie – siedział na podłodze, żeby nie spaść z ławki. W sumie opatrzyliśmy czterdzieści sześć osób, czyli jedną trzecią wszystkich rannych na Giewoncie, choć ze słowem "opatrzyliśmy" trzeba uważać, bo opatrunków wystarczyło nam dla pierwszych dwudziestu osób. Nikt nie przypuszczał, że będzie tak wielu poszkodowanych. Gros osób więc "zaopatrywaliśmy" jedynie dobrym słowem. Jeżeli ktoś nie miał otwartej rany, nie miał głębokiego poparzenia, to po prostu mówiliśmy: "Proszę tego nie dotykać, proszę tutaj spokojnie siedzieć i czekać". Paradoksalnie te "opatrunki" okazały się najważniejsze, bo ludzie poczuli, że są w bezpiecznym miejscu i pod opieką. Wiedzieli, że dostaną ciepłą herbatę, koc i współczucie. I tak naprawdę to były bardzo ważne, o ile nie najważniejsze gesty.

– W zdarzeniu masowym w normalnej akcji bierze udział co najmniej dziewięciu ratowników – tłumaczy Damian Duda. – Jeden robi triaż, czyli przydziela rannych do odpowiednich stref (żółtej, czerwonej i zielonej), w każdej strefie działa przynajmniej dwóch ratowników, do tego dochodzi koordynator, który kontaktuje się z dyspozytornią oraz osobą na bramce, przyjmującą i odsyłającą karetki. Nas było dwóch! Plus wspierająca rannych pani Iwona, szefowa schroniska.

d2a78rd

Pomoc w ciemnościach. "Nie mam pojęcia jak wyglądali ratownicy"

– Nie mam pojęcia, jak wyglądali ratownicy, nie miałam czasu im się przyjrzeć. Ocieraliśmy się tylko o siebie plecami, przechodząc między rannymi – przyznaje Iwona Haniaczyk. – Jadalnia przyjmuje maksymalnie dwadzieścia pięć osób, a tu nagle weszło czterdzieści. W sumie przez schronisko przewinęło się blisko dziewięćdziesięcioro rannych. Musieliśmy z ratownikami skakać po ławkach, żeby się przemieszczać z jednego końca jadalni na drugi. I to niemal po ciemku, bo nie było światła. Podczas burzy w schronisku zawsze wyłącza się prąd, bo istnieje ryzyko, że piorun uderzy w linię. A schronisko jest drewniane! Dopóki więc strażacy nie dowieźli halogenów i agregatów, działaliśmy w mroku. Uwijaliśmy się jak w ukropie, mój personel też – dziewczyny trzymały kroplówki, na okrągło zbieraliśmy zakrwawione bandaże, straszną ilość spalonych, poszarpanych ubrań.

Ludzie, którzy do nas zeszli, byli przerażeni. Często w szoku. Jedni odpowiadali na pytania, inni milczeli. Tu noga pękająca w szwach, tu ucho urwane, tu dziewczyna siedzi, a centymetry od tętnicy wisi jej kawał mięsa. Na nią akurat zwróciłam uwagę, ponieważ nic nie chciała, ani herbaty, ani wody, ani koca. Jak ją posadzili, tak siedziała. Nie wydusiła z siebie nawet słowa. Wyglądała jak mumia, jakby ją ktoś zabetonował. To było przerażające, bo widać było gołym okiem, jak straszną przeżyła traumę.

Dramat na Giewoncie. "Myślałam, że to jest ostatnia minuta mojego życia"

– Ranni byli w bardzo różnym stanie psychicznym – mówi pan Damian. – Niektórzy stosowali się do poleceń, inni byli totalnie rozsypani. Były też osoby wyłączone, jakby w ogóle nie zdawały sobie sprawy z tego, co się dzieje. Osoby bliskie przestawiały je z kąta w kąt jak manekiny. Momentami ktoś panikował, wybuchała histeria, ale wtedy wkraczała do akcji pani Iwonka z herbatą i kocem. Siadała obok tych osób, przytulała je, uspokajała.

d2a78rd

– Albo z nimi płakałam – przyznaje kierowniczka schroniska. – "Myślałam, że to jest ostatnia minuta mojego życia", opowiadała młoda dziewczyna. "Leżeliśmy jeden koło drugiego, nikt z nas nie mógł się poruszać, a pomiędzy naszymi nogami strzelały pioruny, które nas raziły. Byliśmy pewni, że nie przeżyjemy. A najstraszniejsze było to, że ksiądz zaczął dawać zbiorowe rozgrzeszenie". Na to wspomnienie nawet tu, w schronisku, nie mogła opanować strachu i łez. Płakaliśmy razem z nią. Potem przyszło małżeństwo, strasznie pokiereszowane. Mieli porozbijane nogi, byli mocno podrapani, porażeni, ale szczęśliwi, że żyją. "Boże, udało nam się", powtarzali w kółko. Po przeciwnej stronie w kącie siedziała zaś pani, która cały czas strasznie płakała. Była z córką, nastolatką, szesnasto-, siedemnastolatką. Oczywiście pookrywaliśmy je kocami, daliśmy herbatę, chcieliśmy tę panią wyciszyć, uspokoić, zapewniając, że na Giewoncie działa naprawdę świetna ekipa. Że zaraz na pewno dotrą do niej dobre informacje. Niestety, nie dotarły. Okazało się, że to jest mama dziewczynki, która zginęła. Kobieta widziała, jak jej dziecko z olbrzymimi obrażeniami głowy spada w przepaść.

"TOPR 2. Nie każdy wróci" Materiały prasowe
"TOPR 2. Nie każdy wróci"Źródło: Materiały prasowe
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Zagrożenie lawinowe w Tatrach. "Część ludzi jest kompletnie nieświadoma"

d2a78rd
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2a78rd