Kirgistan z dziećmi. "Towarzyszą nam w podróżach, odkąd pojawiły się na świecie"
Jeśli potraktujemy auto terenowe jako sposób na dotarcie do dzikiego miejsca, to jesteśmy w stanie z dziećmi dotrzeć tam, gdzie chcemy. Bez uciążliwego noszenia ciężkich bagaży. Kirgistan to otwarte przestrzenie i ogromna wolność – opowiadają Gosia i Marcin Złomscy, autorzy wypraw na krańce świata i organizatorzy spotkań podróżniczych 5 Strona Świata.
28.10.2021 14:14
Marta Podleśna: Dzikie góry, wysokość, samochody terenowe, długie dystanse do przemierzenia. Kirgistan to kraj raczej dla wytrawnych podróżników a nie opcja na wyjazd rodzinny. A jednak pojechaliście tam z dziećmi. Co było największym wyzwaniem?
Gosia i Marcin Złomscy: Największym wyzwaniem były odległości i długi czas spędzony w samochodzie. Jechaliśmy czasem do punktu docelowego cały dzień. Wyzwaniem były również niskie temperatury nocą, rozpakowanie obozowiska, ciągłe przemieszczanie się bez korzystania z infrastruktury, gotowanie. Przy trójce dzieci to nie było łatwe zadanie. Czasem wiało, padało, czasem było zimno. To jest męczące, szczególnie gdy te trudne warunki trwają przez trzy tygodnie.
Dlaczego wybraliście Kirgistan na wyjazd z dziećmi?
Gosia: Uwielbiamy takie tereny, poza szlakiem, otwarte przestrzenie, miejsca, gdzie można uciec od tłumu. Kirgistan to wszystko gwarantował. Dwadzieścia lat temu byłam już w tym kraju na wyprawie studenckiej, więc miałam wyobrażenie, jak taki wyjazd może wyglądać.
Poza tym chcieliśmy pierwszy raz w dziki teren pojechać z dziećmi. Towarzyszą nam w podróżach, odkąd tylko pojawiły się na świecie. Z Zosią pojechaliśmy do RPA, jak miała 10 miesięcy. Potem do Skandynawii wyruszyliśmy już z dwójką dzieci. Bałkany, Czarnogóra, Chorwacja, Albania z pięknym wybrzeżem zrobiliśmy całą rodziną. Ale to nadal regiony, gdzie jest dużo ludzi. W przewodnikach opisywane jako dzikie, w rzeczywistości zapełnione turystami. W zeszłym roku wybraliśmy Rumunię, gdzie zainicjowaliśmy podróżowanie autami terenowymi. Poczuliśmy się przygotowani.
Jak wygląda logistyka takiego wyjazdu?
Założeniem było, że jesteśmy samowystarczalni, podróżujemy na dziko, co 2-3 dni przyjeżdżamy do miasteczka, żeby zrobić zakupy, gotujemy sami. Ale dostępność produktów okazała się dużym problemem. Sklepy wyglądały jak u nas w dawnych czasach, tylko olej i ryż. Mieliśmy problem z podstawowymi produktami jak mleko, jajka czy przecier pomidorowy do spaghetti.
Bardzo dużą rolę odegrało przygotowanie. Nauczyliśmy się wiele od naszych znajomych, którzy w sposób biwakowy od lat podróżują z dziećmi. Więc uczyliśmy się niejako na cudzych błędach. Kluczowy był dobry sprzęt, ciepłe śpiwory, kuchnia, szybko rozkładające się namioty. Ale taka wyprawa na pewno nie jest godna polecania, gdy ktoś chce odpocząć fizycznie.
Przekonaliśmy się również, że jeśli potraktujemy auto jako sposób na dotarcie do dzikiego miejsca, to jesteśmy w stanie z dziećmi dotrzeć tam, gdzie chcemy. Wyeliminowaliśmy w ten sposób uciążliwe noszenie namiotów, śpiworów, mat, prowiantu, co jednak było dużym obciążeniem na wyprawach górskich, szczególnie z dziećmi.
Wysokie góry to wyzwanie dla dorosłego. Jak dzieci znoszą wysokość?
Dzieci są na tyle duże, że mogliśmy spodziewać się komunikacji z ich strony, gdyby coś było nie tak. Wysokość zdobywaliśmy powoli i nie były to ekstremalne wysokości - ok. 3 tys. m n.p.m. Wydaje mi się, że my, dorośli, mieliśmy większe dolegliwości jak ból głowy czy senność. Dzieci nie zgłaszały problemów. Poza tym dla nich każda rzeczka, kamyk jest atrakcją. Byli pochłonięci sobą, pojechaliśmy we trzy rodziny, łącznie była dziewiątka dzieci w wieku od 3 do 9 lat, więc mieli towarzyszy do zabawy. To też ułatwiało podróż. To zazwyczaj my dorośli gdzieś gonimy, dzieci mogą bawić się długo w jednym miejscu.
Dzielenie się chlebem, kumysem podobno jest elementem kultury. Doświadczyliście słynnej nomadzkiej gościnności?
Mieliśmy parę takich doświadczeń. Gdy przekraczaliśmy jedną z najwyższych przełęczy, pojawił się samochód i poczęstowano nas kumysem, czyli lokalnym, tradycyjnym alkoholem zrobionym ze sfermentowanego mleka kobylego. Alkohol polewano z plastikowej butelki, poczęstowano również kobiety, zachęcając je głośnym: dawaj, dawaj. Nie przeszkadzało kierowcom picie i prowadzenie auta. To też znamienny obyczaj tego kraju - picie alkoholu na co dzień.
Kiedyś byliśmy świadkiem imprezy, tuż pod przełęczą, gdzie częstowano nas chlebem, owocami i wódką. Bawili się wszyscy, wraz z kierowcami. Jeśli zaś chodzi o dzielenie się chlebem, to tłumaczyliśmy dzieciom, że wypada, by nie odmawiali poczęstunku. Nawet jakby mieli tego nie zjeść, to wyrazem szacunku jest ułamać kawałek i ewentualnie oddać rodzicowi. Więc taka podróż to też nauka obyczajów, otwartość na drugiego człowieka. Dla dzieci bezcenne i wartościowe lekcje, żadna szkoła nie zapewni takiej praktyki.
Jak obecnie podróżuje się po Kirgistanie? Jakie są restrykcje covidowe?
Byliśmy na przełomie lipca i sierpnia. Wówczas wystarczyło być zaszczepionym lub mieć negatywny wynik testu PCR. Testy musieliśmy wykonać dzieciom powyżej szóstego roku życia. Sytuacja covidowa jest średnia, ale nie przekładało się to na podejście miejscowych. W dużym mieście były maski w użyciu czy płyny do dezynfekcji, poza miastem rzadkością jednak było używanie maseczek.
Uścisk dłoni jest bardzo ważną częścią kultury kirgiskiej. Czy w czasach pandemii kultywowane są te rytuały?
Mieliśmy wrażenie, że tak jak podejście do stosowania masek, tak inne zwyczaje się nie zmieniły. Powitania były wylewne, nie tylko uścisk dłoni, ale poklepywania czy przytulanie. Być może konsekwencją takiego podejścia jest właśnie brak opanowania sytuacji pandemicznej.
Podobno najwyższym aktem gościnności jest poczęstunek z oka barana. Próbowaliście?
Na pewno to nie jest dostępne z pozycji turysty, szczególnie takiej grupy jak nasza, z gromadą dzieci. To wymaga dłuższego pobytu i wniknięcia w społeczność. Na to trzeba mieć czas. Gdybyśmy podróżowali sami albo nie z tak napiętym programem, byłby czas na bliższe relacje. Na pewno to zupełnie inne doświadczenie, gdzieś dłużej posiedzieć w jednym miejscu i poznać głębiej lokalne zwyczaje.
Co was najbardziej zachwyciło?
Na mnie największe wrażenie zrobiła dolina, z której spływa lodowiec. To cały dzień drogi autem terenowym i kolejny dzień spędzony na koniach, by dotrzeć do czoła lodowca. Starsze dzieci jechały po dwójce na koniu, młodsze jechały z dorosłym. Przekraczaliśmy trzy rzeki i dzieci musiały sobie dać radę. To był kawał drogi i spory wysiłek. Gdy wracaliśmy po ciemku, wyjechał po nas łazik z miejscowej bazy. Chciał sprawdzić, czy wszystko w porządku, zabrał kobiety i najmłodsze dzieci do auta. Poczęstowano nas smażonymi pierożkami i herbatą z tłuszczem. Taki dzień i gościnność Kirgizów pozostanie we wspomnieniach.