Marek Kotlarski: Pierwsze, co robię po wylądowaniu, to szukam poczty
Wiele osób potrzebowałoby kilku żyć, by wysłać tyle pocztówek, ile on wysyła z jednego wyjazdu. Urząd pocztowy potrafi znaleźć wszędzie, a znaczki kupić, nawet gdy ich nie ma. Z jednym z polskich mistrzów “postcrossingu” rozmawiamy o tym, co to znaczy być “pocztówkowym terrorystą”.
23.12.2016 10:13
Ile pocztówek wysłałeś w swoim życiu?
Sporo. Wysyłam pocztówki prywatnie, a poza tym jestem użytkownikiem internetowego serwisu, który nazywa się Postcrossing. To serwis, skupiający ludzi, którzy lubią pocztówki i którym sprawia przyjemność ich wysyłanie oraz dostawanie (projekt międzynarodowy, zakłada, że za każdą wysłaną i zarejestrowaną kartkę użytkownik otrzymuje kartkę od kogoś innego – przyp. red.). Na ponad 30 tys. użytkowników z Polski jestem na 6. miejscu pod względem liczby wysłanych kartek. Czyli jest to na pewno więcej niż 3 tys. wysłanych i, co za tym idzie, otrzymanych pocztówek.
Jeśli chodzi o przyjaciół i znajomych, to nawet z weekendowych wypadów nie wysyłam mniej niż 50-60 pocztówek. W przypadku dłuższych, na przykład miesięcznych podróży są to większe liczby – bywa, że 200 z każdej.
Musisz mieć spore grono tych przyjaciół i znajomych. Nosisz przy sobie ich listę?
Oczywiście, wydrukowaną. Inaczej bym zginął. (śmiech)
Dużo podróżujesz?
Chciałbym więcej. To jest uzależnione od pracy i możliwości zawodowych, ale staram się, by w roku zawsze była jedna dłuższa podróż i kilka krótszych. No i oczywiście wypady weekendowe, bo dużo jeżdżę po Polsce.
Idziesz na rekord?
Nie, wręcz przeciwnie. Nie pasjonuje mnie odhaczenie miejsca, tylko „pooddychanie” nim. Najważniejsi są ludzie i to, żeby poczuć, jak oni żyją. Gdy byłem w Oceanii, spotkałem Austriaka, starszego o 10 lat ode mnie, który na ponad 190 oficjalnie istniejących państw na świecie odwiedził 183. Nasz styl podróżowania trochę się jednak różnił. Jego interesowała pieczątka w paszporcie, mnie nie. Poznałem go, jak wylatywałem z Wysp Marshalla. Lecieliśmy na Kiribati, gdzie on spędził jeden dzień. Ja tam zostałem tydzień, chodząc bardzo dużo po atolu Bairiki, poznając w barze ministra komunikacji, transportu i turystyki Republiki Kiribati, czy jedząc kolację w towarzystwie kilkudziesięciu sióstr zakonnych, które zaprosiły mnie do swojego refektarza. To są rzeczy, które mnie pasjonują.
Kiedy byłem w Libanie, zaprzyjaźniłem się z młodymi Ormianami mieszkającymi w Bejrucie. Ostatniego dnia zabrali mnie do staruteńkiego lidera ormiańskiej społeczności. On siedział na wózku inwalidzkim (nie mówił po angielsku, więc jeden z tych moich znajomych tłumaczył), pytał mnie o różne rzeczy, ja odpowiadałem i również pytałem, a na końcu, jak się ze mną żegnał, dał mi swój różaniec. Ci chłopcy wyjaśnili mi, że potraktował mnie jak „swojego”. Ofiarowanie tego różańca było wyrazem najwyższego zaufania.
Z którego miejsca było najtrudniej wysłać kartkę pocztową?
Było kilka takich miejsc. Historia z tego roku z Komorów, maleńkiego państwa islamskiego na Oceanie Indyjskim. To miejsce zupełnie niepopularne turystycznie, bez infrastruktury, chociaż leży w rejonie miejsc bardzo popularnych – na północy są przecież Seszele, raj dla – szczególnie zamożnych – turystów. Natychmiast po przyjeździe odnajduję pocztę...
Robisz tak zawsze?
Tak, kiedy kupię znaczki, jestem już spokojny. Tak miało być i wówczas w Moroni, stolicy państwa. Odnalazłem pocztę i poprosiłem o 70 znaczków. W urzędzie pocztowym zapanowała konsternacja, najpierw przeprowadzono konsultacje, a potem łamanym angielskim i po francusku powiedziano mi, że jedna osoba może kupić od 1 do 10 znaczków. Co robić, kupiłem swoje 10, potem poprosiłem stojącą obok panią, by kupiła mi jeszcze 10, zjawiłem się też przed zamknięciem, by dokupić kolejne 10. Następnego dnia operację powtórzyłem. Pracujący na poczcie głównej Komorczyk, gdy mnie ponownie zobaczył, uśmiechnął się i powiedział: "You are smart man". (śmiech)
Gdzie jeszcze „przechytrzyłeś system”?
Parę lat temu w okresie noworocznym pojechałem do Armenii. Niestety nie miałem czasu, żeby wybrać się na północ, ale Erywań (bardzo przyjemne miasto, polecam wszystkim) i całą Armenię południową, przy granicy z Turcją, oraz wschodnią, zobaczyłem dość dobrze – mają tam fantastyczne klasztory i przepiękną świątynię rzymską w Garni, która niczym nie ustępuje tym zachowanym we Włoszech czy Francji.
Pojechałem też do Stepanakertu, to jest 40-tysięczna, zapyziała sowiecka mieścina, stolica Republiki Górskiego Karabachu, której nie uznaje nikt na świecie. Ale oczywiście ma parlament, wydaje wizy (na szczęście mam tę wizę w starym paszporcie, bo z nią nie wjedzie się do Azerbejdżanu). Pomyślałem, że wysłanie kartek z Górskiego Karabachu byłoby czymś wyjątkowym. Oczywiście odnalazłem pocztę i gdy zobaczyłem, że jest otwarta, poczułem szczęście (to jest specyfika wszystkich krajów prawosławnych, które Boże Narodzenie i Nowy Rok mają później niż my, że oni od katolickiego Bożego Narodzenia do prawosławnego Nowego Roku generalnie nie pracują). Wszedłem do środka, a tam tylko jedna pani. Mówię, że chciałbym wysłać kartki. Ona na to, żebym przyszedł w „poniedielnik”, bo nie ma teraz „żenszcziny od markow”. Tłumaczę jej, że wyjeżdżam, a bardzo mi zależy, żeby wysłać kartki. Kobieta gdzieś dzwoni. Rozmawia po ormiańsku, więc kompletnie nie rozumiem, o co chodzi. Odkłada słuchawkę, uśmiecha się, pokazując złote zęby, i mówi: „Markow niet, zakonczilis”. Myślę, że koleżanka kazała jej powiedzieć, że znaczki się skończyły, by mieć z głowy natręta. Ale ja nie ustępuję i dalej tłumaczę, że bardzo mi na tym zależy. Dzwoni jeszcze raz. W końcu mówi, żebym zostawił pieniądze i pocztówki, a oni je wyślą. Ryzyk-fizyk, myślę sobie. Ale kto nie ryzykuje, ten nie żyje. Robię, jak powiedziała. Kartki zostały wysłane. Doszły.
Podróżujesz sam?
Tak, choć tak naprawdę nigdy nie jestem sam. Zawsze poznaję miejscowych, jest też masa ludzi, którzy również podróżują, więc na szlaku spotykam najróżniejsze osoby. Nie czuję samotny w trakcie podróżowania. Poza tym trudno znaleźć w Warszawie kogoś, kto rzuciłby wszystko i na miesiąc wyjechał na koniec świata. Kierunki moich podróży nie są oczywiste. Ludzie, którzy podróżują z Polski, najczęściej wybierają miejsca w miarę popularne: w Europie to Grecja, Hiszpania, Włochy, jeśli chodzi o dalsze kierunki – kiedyś Egipt, Tunezja, z bardziej egzotycznych: Bali, Tajlandia. Z polskiego punktu widzenia absolutnie egzotyczne są Wyspy Oceanii, do których mam wielką słabość. Moim marzeniem jeszcze z czasów dzieciństwa było odwiedzenie wysp Tonga. Kiedy pojawiła się okazja w 2003 roku, nie zastanawiałem się ani chwili.
Siedzisz z nosem w komputerze i wyszukujesz tanie loty?
Zdarza się, ale raczej nie wybieram miejsc ze względu na dostępność biletów. Pierwszy raz poleciałem do Ameryki Łacińskiej, bo zaraził mnie tą myślą dyrektor w firmie, w której wówczas pracowałem. Jego opowieści z Peru były dla mnie magiczne, więc przez 4 lata nosiłem je w sobie, ani przez chwilę nie przestawałem o nich myśleć, czekałem tylko na okazję, by tam pojechać. Wreszcie się udało i spędziłem tam prawie miesiąc.
Od kiedy trwa twoje pocztówkowo-podróżnicze szaleństwo?
Od zawsze. Zaczęło się jeszcze, gdy byłem dzieckiem. Dorastałem w czasach komuny, kiedy wyjazdy były z wielu powodów utrudnione. Już wtedy mnóstwo czasu spędzałem nad atlasem i mapami. Do tej pory mam u rodziców całe pudło map, które kupowałem w księgarni i zbierałem jako dzieciak. Ślęczałem nad nimi godzinami. Potrafiłem z pamięci powiedzieć, gdzie leży jakieś miasto w danym kraju – o ile mapę tego kraju posiadałem. Gdy wyjazdy stały się możliwe, w naturalny sposób zacząłem jeździć, a z odwiedzanych miejsc wysyłać pocztówki. I trwa to do tej pory.
Ale z tego względu, że również od zawsze interesowałem się sztuką, to w ósmej klasie podstawówki zacząłem pisać listy do muzeów, najpierw polskich, a potem zagranicznych, z prośbą o informacje na temat ich zbiorów. Z całego świata dostawałem więc informatory, katalogi zbiorów, książki. Raz nawet trafiła się paczka żywnościowa! Ale z dwóch muzeów w Polsce – zamku w Kórniku i pałacu w Kozłówce – otrzymałem bardzo miłe listy i zaproszenia do ich odwiedzenia. Po skończeniu podstawówki, w wieku 15 lat, odwiedziłem obydwa. To były moje pierwsze, samodzielne podróże – i to mogę uznać za początek. Do dziś, choć pracuję w doradztwie, zajmuję się komunikacją i public affairs, sztuka jest moją pasją i moje podróże są w dużej mierze wyznaczone przez wystawy, które odbywają się na świecie.
Pamiętasz pierwszą wysłaną kartkę?
To było w siódmej klasie, gdy pojechałem na wycieczkę klasową do NRD. Trafiłem tam na serię pocztówek ze starymi, porcelanowymi lalkami – wysłałem je rodzicom, kuzynom i znajomym.
Rozumiem potrzebę wysyłania pocztówek wtedy. Po co robisz to dziś?
W dobie facebooków, instagramów i innych serwisów społecznościowych wykonanie pewnego wysiłku – kupienie kartki, znalezienie miejsca, gdzie można kupić znaczki, wypisanie pocztówki, wrzucenie jej do skrzynki – jest czymś osobistym. Dużo bardziej, niż wysłanie smsa czy wiadomości na messengerze.
Lubię dzielić się z przyjaciółmi i znajomymi tym, co czuję w danym momencie, poza tym zawsze staram się dobierać kartki do ich zainteresowań. Pamiętam, jak kiedyś wysłałem koleżance pocztówkę z Hiszpanii, z panteonu królewskiego w Eskurialu. Przepiękne miejsce, gdzie składane są ciała królów i królowych Hiszpanii. Kartkę wyjęła ze skrzynki mama koleżanki, mocno się zdziwiła, po czym zapytała ją: „czy wy wysyłacie sobie kartki z trumnami?”. Stwierdziła, że jesteśmy kompletnie zwariowani. Od tej pory za punkt honoru przyjąłem, że z każdej podróży muszę wysłać koleżance kartkę z trumną bądź z grobem. Co nie zawsze jest proste. (śmiech)
Rozpisujesz się na wysyłanych przez siebie pocztówkach?
Tak, to nie są „serdeczne pozdrowienia”. Piszę, co zwiedziłem, co czuję w danej chwili. Dlatego to zajmuje tak dużo czasu.
Pewnie też sporo kosztuje.
Poproszę następne pytanie. (śmiech) A tak serio, jeśli chodzi o podróżowanie, to ceny usług pocztowych są bardzo zróżnicowane. Są kraje, gdzie są one bardzo tanie, ale bywają miejsca niezwykle drogie. Postcrossing jest dość drogi, bo cena za wysłanie korespondencji z Polski zagranicę jest jedną z najwyższych w Europie. Priorytet kosztuje 6 zł. Półtora euro. Nawet w Luksemburgu znaczki są tańsze.
Tylko wysyłasz, czy od znajomych też dostajesz dużo pocztówek?
Dostaję, moi znajomi wiedzą, że to lubię. Jeden kolega nawet zażartował kiedyś, że czuje się absolutnie przeze mnie sterroryzowany, bo gdy odwiedza jakieś nowe miejsce, zawsze najpierw szuka poczty.
Więcej radości sprawiają ci kartki wysłane czy otrzymane?
Jedne i drugie dają tyle samo radości. Cieszę się z każdej otrzymanej pocztówki, ale naprawdę lubię też je wysyłać i dobierać z myślą o konkretnej o sobie. Jeśli chodzi o postcrossing, użytkownicy mają swoje profile, na których opisują swoje oczekiwania. Cieszę się, gdy dostaję kartki zgodne z tym, co mam napisane na profilu. Chociaż często się spotykam z informacjami, że moje zainteresowania są dość szczególne i trudno było znaleźć kartkę, która by im odpowiadała.
Czyli?
Korony, regalia, królewskie groby, relikwiarze, monarchowie, prezydenci, papieże, patriarchowie. (śmiech) Ale są osoby, które takie znajdują, i to cieszy najbardziej.