Trwa ładowanie...

Miłość i Andy. Argentyna z wysokości końskiego grzbietu

Mówią: jeśli chcesz kogoś dobrze poznać, wyjedź z nim w podróż. Ale gdy lecisz do Argentyny i przemierzasz tysiąc kilometrów jadąc konno, po prawej stronie mając Andy, a nad głową gwiazdy, to po prostu musi się skończyć ślubem.

Miłość i Andy. Argentyna z wysokości końskiego grzbietuŹródło: Marcin Obałek
d1ldb12
d1ldb12

Monika Filipiuk i Marcin Obałek znaleźli nić porozumienia od początku, gdy tylko się poznali. Połączyła ich Ameryka Południowa. On jeździł tam od lat, w związku z projektem, który zapoczątkował już w 2002 roku ‒ Traktoriadą, polegającą w założeniu na tym, by traktorem objechać świat. W ten niekonwencjonalny sposób promował markę Ursus, pokonując traktorem w sumie około 30 tys. km po drogach i bezdrożach Argentyny, Chile, Boliwii, Peru, Urugwaju i Paragwaju. Monice też trudno było usiedzieć na miejscu, podróżowała wcześniej po Argentynie i Chile. Zawsze jednak, podczas każdego trekkingu, gdy jej oczom ukazywał się zapierający dech w piersiach widok i zadawała sobie pytanie, czy może być jeszcze piękniej, odpowiedź była ta sama: "Gdybym mogła siedzieć na koniu, byłoby idealnie"! Konie to jej pasja od lat, od kilkunastu jest instruktorem jazdy konnej, ma własnego wierzchowca. Brała udział w kilkudniowych rajdach w Polsce, ale zawsze marzyła o dalekich konnych wyprawach. Tyle tylko, że były to marzenia pozostające w sferze "lotu na Księżyc".

Więc gdy nowopoznany sympatyczny obieżyświat ‒ podczas dyskusji o podróżach odbywającej się zresztą nie gdzie indziej tylko w ośrodku jeździeckim ‒ zaproponował wspólną wyprawę konno po Argentynie, Monika nie wahała się ani sekundy: "Tak, dobrze!" ‒ krzyknęła. To było jak spełnienie marzeń, jak gwiazdka z nieba.

Gdy kupujesz konie od argentyńskich macho

Szczęśliwie, obydwoje byli w sytuacji sprzyjającej długiemu wyjazdowi. Ona ‒ fotograf wnętrz, zrezygnowała z etatu i wynajęła własne mieszkanie, a i liczyła na stały dopływ finansów, bo część zdjęć czekała na publikację. On z kolei prowadził stowarzyszenie i od dawna funkcjonował w systemie: pół roku w Polsce, pół "w świecie". Owszem, jeździł konno na studiach, ale wytrawnym jeźdźcem nie był. Pocieszali się, że jazda konna w Ameryce Południowej jest dużo łatwiejsza, ponieważ konie lokalnych ras są mniejsze i łagodne. Jeśli ktoś zna podstawy, parę razy siedział w siodle, to da sobie radę. Poza tym wiedzieli, że będzie to powolna wędrówka, stępem, w tempie 5-6 kilometrów na godzinę i nie tyle umiejętności jeździeckie będą miały znaczenie, co wiedza o samym koniu i jego potrzebach.

Marcin Obałek
Źródło: Marcin Obałek

Monika zabrała Marcina na ostre galopady po Puszczy Augustowskiej, żeby go sprawdzić. Zaliczył glebę, wstał, otrzepał się i wsiadł na konia z powrotem, więc egzamin zdał. Można było przystąpić do skomplikowanego logistycznie przedsięwzięcia.
Wszystko organizowali sami, sami musieli też zdobyć konie. Planowali wyruszyć z Patagonii i wędrować w górę, na północ. Wyjeżdżali pod koniec października 2009 r., gdy w Polsce zaczynała się zima, a tam ‒ kończyła. Tyle tylko, że był to wyjątkowy rok, śnieg i chłód w Argentynie długo nie odpuszczał. Gdy wylądowali w Buenos Aires, zima wciąż trzymała Patagonię w mroźnym uścisku. Zmodyfikowali więc plan i zaczęli przygodę na północy, w miejscowości San Salvator de Jujuy, gdzie Marcin ma bliskich, wieloletnich przyjaciół. Dojechali tam autobusem i zaczęli poszukiwania wierzchowców. Szukali koni kreolskich, które charakteryzują się dużą odpornością i wytrzymałością. Trwało to... półtora miesiąca.
‒ Robiłam złe wrażenie na argentyńskich macho ‒ śmieje się Monika.

Wtedy jeszcze nie mówiła po hiszpańsku. Marcin mówił biegle, nawet z argentyńskim akcentem, ale to ona znała się na koniach, więc musiała się wtrącać, zwłaszcza, kiedy handlarze próbowali im wcisnąć zabiedzone chabety. Zależało im też na tym, by konie miały dokumenty, uprawniające je do przekraczania granic kilku prowincji. Z Argentyńczykami jest tak, że udzielają odpowiedzi adekwatnych do pytań, więc gdy pytali: "Czy konie mają papiery?", dostawali odpowiedź twierdzącą. Dopiero potem okazywało się, że mogą mieć, przy czym "mają" a "mogą mieć" dla Argentyńczyków oznaczało to samo. Załatwianie dokumentów trwało kolejne tygodnie.

Monika Filipiuk-Obałek
Źródło: Monika Filipiuk-Obałek

Na szczęście mieli czas, bo kupili bilety "open" na rok, bez konkretnej daty powrotu, ale bardzo ich już ciągnęło w drogę. W końcu kupili trzy konie. Dlaczego tyle? Bo Marcin ma prawie 190 cm wzrostu i swoje waży, a koniki kreolskie są dość drobne, niskie ‒ w kłębie mają nieco ponad 150 cm ‒ więc zależało im, by nie przypisywać konia do jeźdźca na stałe, ale robić rotację, aby koń "bagażowy" mógł odpoczywać.

d1ldb12

Oświadczyny nad rzeką Juramento

Ruszyli. Monika przygotowana prawidłowo ‒ w bryczesach, butach do jazdy konnej, wyposażona w szczotki i kopystkę do czyszczenia kopyt. Czuła się jak kosmitka, szybko więc z tego stroju zrezygnowała. Ubrani normalnie i pokryci kurzem drogi, już żadnej sensacji nie wzbudzali, nawet przebijając się między samochodami w centrum miasta. Wiele osób hoduje tam konie, nawet w dużych miejscowościach. W każdym sklepie weterynaryjnym kupisz kostkę siana i podkowy.

Oczywiście, że miejscowi byli ich ciekawi, a przy tym są bardzo gościnni. Pytali, skąd i dokąd jadą, nie chcieli wierzyć, że pokonali już setki kilometrów, niektórzy dopytywali nawet czy jadą konno z Polski, na co Marcin przytomnie odpowiadał, że był taki plan, ale most jest w remoncie.

Marcin Obałek
Źródło: Marcin Obałek

Gdy wyjechali z industrialnej części kraju, właściwie przez cały czas jechali wzdłuż Andów, góry mając po prawej stronie. Dziennie robili 30‒40 km, żeby nie przemęczyć koni. Jechali pięć dni w tygodniu, maksymalnie sześć, po czym robili jeden, albo nawet kilka dni przerwy. Gdy spotykali fajnych ludzi, zostawali u nich na dłużej, obie strony miały frajdę z tego spotkania dwóch kultur. Często też spali w namiocie, a na południu, gdzie robiło się coraz cieplej, wręcz ‒ pod gołym niebem. Układali się tylko na grubych, plecionych z wełny kocach, wkładanych po siodło. W namiocie spędzili wigilię, chroniąc się przed deszczem i jedząc groszek z puszki (było nie było, to postna potrawa). Boże Narodzenie ‒ u gościnnej rodziny gauchów. Sylwestra ‒ znowu pod namiotem, nad rzeką Juramento, rozkoszując się widokiem gór, łagodnym światłem i przejmującą ciszą, przerywaną tylko odgłosami przyrody. W tym pięknym, odludnym miejscu Marcin się oświadczył i szybko stało się jasne, że ich konna wyprawa przekształca się w projekt długofalowy, z opcją kontynuacji po powrocie do Polski.

d1ldb12

Nagły koniec konnej eskapady...

Zrobili ponad tysiąc kilometrów, ale ile dokładnie ‒ nie wiadomo, bo były to czasy ‒ trudno w to uwierzyć ‒ bez smartfonów. Posiłkowali się tylko ogólną mapą, papierową. Konna eskapada zakończyła się nagle po dwóch miesiącach, niedaleko miejscowości Londres ‒ drugiego najstarszego miasta Argentyny. Gościli tam u rodziny gauchów, w nocy na podwórko musiał się dostać jakiś obcy ogier i pogryzł jednego z ich koni. Ugryzł go w grzbiet, w tak niefortunnym miejscu, że nie dało się założyć siodła. Musieli więc dokupić czwartego konia. Udało się znaleźć niedużego konika z przeznaczeniem dla Moniki, za niewielkie pieniądze.

Monika Filipiuk-Obałek
Źródło: Monika Filipiuk-Obałek

‒ Przejechałam się stępem, kłusem, reagował. Zsiadłam, a on stał dalej podejrzanie spokojny, jak zaczarowany. Co potem okazało się poniekąd prawdą ‒ wspomina Monika. I opowiada jak wyjechali z Londres do Tinogasty około godz. 23:00 (jechali nocami, bo upały były ciężkie do zniesienia dla ludzi i zwierząt, temperatura w dzień osiągała 46 stopni). Zwierzęta zachowywały się spokojnie, tylko ten nowy konik nagle jakby obudził się z hipnozy, płoszył się, skakał na boki, stawał dęba. ‒ Później opowiadaliśmy tę historię innym gauchom i kilka osób niezależnie uznało, że musiał być nakarmiony jakimiś ziółkami uspokajającymi, często stosowanymi w celu złapania i przetransportowania półdzikiego konia. Istnieją też zioła pobudzające, zdarza się, że stosowane jako nielegalny doping. Ten konik już taki niespokojny został, ale ja powoli, cierpliwie dawałam sobie z nim radę. Kilkanaście kilometrów za Tinogastą zrobiliśmy popas w cieniu rozłożystego drzewa algarrobo, zsiadłam z konia i zdejmowałam mu siodło. W pewnym momencie on wyskoczył z czterech kopyt w górę i spadł mi na stopę. Noga spuchła, ból ogromny. Zatrzymaliśmy pierwsze auto i wróciłam do Tinogasty, do znajomych, których poznaliśmy dzień wcześniej. Bardzo nam pomogli. Wysłali synów do Marcina, by sprowadzić konie, a mnie zawieźli do lokalnego szpitala. Okazało się, że pękła mi największa kość śródstopia, co oznaczało gips na 40 dni i koniec podróży konno.

d1ldb12

...ale nie koniec marzeń

Konie zostawili u sąsiadów w Tinogaście i dalej pojechali stopem, samochodem i autobusem. Kilka kolejnych miesięcy spędzili w podróży najpierw z gipsem, a potem z ortezą. Gdy kończyło się argentyńskie lato i trzeba było wracać, konie ich poznały, przybiegły z rżeniem. Ale przyjechali tylko, aby się pożegnać. Sprzedali zwierzęta w dobre ręce i po siedmiu miesiącach wrócili do Polski.

Gdy po czasie podsumowują koszty konnej wyprawy po Argentynie, przyznają, że najpoważniejsze wydatki generował bilet lotniczy (wówczas około 3 tys. zł na osobę) oraz zakup koni (najdroższy kosztował 1500 zł, ale wszystkie później sprzedali, częściowo odzyskując wkład). Koszty utrzymania na miejscu były o wiele niższe niż w Polsce ‒ na noclegi nie wydali ani grosza, a na jedzenie ‒ niewiele, bo i ceny były niskie, zwłaszcza chleba, sera czy warzyw kupowanych wprost od pasterzy, i często biesiadowali wspólnie z Argentyńczykami.

Monika Filipiuk-Obałek
Źródło: Monika Filipiuk-Obałek

Pobrali się zaraz po powrocie, w sierpniu. Marcin przeprowadził się z Poznania do Białegostoku, rodzinnego miasta Moniki. Mają dwie córeczki: 6- i 8-letnią. I głowy wciąż pełne szalonych pomysłów na podróże. Projekt "Z KOPYTA Konno Dookoła Świata" ‒ czyli konno przez cztery kontynenty ‒ musieli na razie odwiesić na kołek, bo dzieci są za małe. Starają się łączyć swoje wyjazdy z tym tematem, np. podczas krótszych podróży poznają lokalne rasy koni: w Kirgstanie, Andaluzji, Słowenii, Portugalii itp.

Monika Filipiuk-Obałek
Źródło: Monika Filipiuk-Obałek

Prowadzą spotkania podróżnicze na terenie całej Polski: w szkołach, przedszkolach, ośrodkach kultury, dla różnych grup ‒ od dzieci po seniorów. Organizują rajdy konne i wycieczki, m.in. do Andaluzji, Armenii, Grecji, Argentyny, a nawet na Malediwy. W ubiegłym roku reaktywowali Traktoriadę. Innym już ciągnikiem ‒ C328, dość starym, bo 54-letnim, z przyczepą Niewiadów z Polski przejechali przez Słowację, Węgry, Słowenię, Chorwację, Bośnię i Hercegowinę, Czarnogórę, Albanię do Grecji.

d1ldb12

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Zobacz też: Zbudował lądowisko dla UFO

d1ldb12
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1ldb12