Myanmar, czyli Birma. Atrakcje. Co warto zobaczyć
Myanmar, czyli Birma. Żeby świat przypomniał sobie o tym kraju musiało zginąć kilkunastu demonstrantów, jeden zagraniczny fotoreporter, a setki porządnych ludzi musiało trafić do więzień, obozów pracy i reżimowych izb tortur.
W 1989 r. władze Birmy zmieniły nazwę kraju na Myanmar. Argumentowały, że nazwa Birma to twór brytyjski pochodzący od Bamarów (Birmańczyków), większości zamieszkującej kraj. Myanmar jest używaną od wieków nazwą kraju funkcjonującą w potocznym języku. Część Birmańczyków nie uznaje nowej nazwy, gdyż nadał ją znienawidzony reżim, inni ją akceptują. Podobnie podzielił się świat, na przykład Wielka Brytania nie uznała nazwy, a Francja i Japonia oficjalnie ją przyjęły. Jak mówią Birmańczycy, choć mówić bez obaw mogą tylko emigranci: „nie ma to znaczenia, to temat zastępczy. Nie ważne jak nazywacie nasz kraj, ważne, by nie było tu tortur, prześladowań, by zapanowała w końcu demokracja”.
Każdy, kto był w Birmie na zawsze zapamięta łagodnych, uczciwych, pięknych i pokojowo nastawionych ludzi. Mają oni jednak pecha, żyją w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie. Ten nieodpowiedni czas trwa dla Birmy wyjątkowo długo. Minęło już ponad 45 lat odkąd generał Ne Win rozwiązał parlament i ustanowił „Birmańską Drogę do Socjalizmu”, jak pięknie nazwał swój program. Minęło już całe pokolenie, a „socjalistyczna”, wojskowa władza trwa, jako jeden z ostatnich ponurych reżimów na świecie. Niestety niczego nie zmieniły liczne protesty, jak ten z ósmego sierpnia 1988 r., kiedy Birmańczycy uwierzyli, że w „dzień ósemek” kraj będzie wolny. Wylegli wtedy na ulicę uczestnicząc w pokojowych demonstracjach. Władze zamordowały w ciągu kilku tygodni co najmniej trzy tysiące osób pozbawiając swych obywateli złudzeń. Losy Aung San Suu Kyi, córki twórcy niepodległości kraju i charyzmatycznej działaczki na rzecz demokracji są lepsze od tysięcy innych. Władze od wielu lat „jedynie” przetrzymają ją w areszcie
domowym, od czasu do czasu pozorując rozmowy. Pokojowa Nagroda Nobla chroni panią Suu Kyi od zniknięcia na zawsze w obozach pracy. Kolejny, pokojowy zryw sprzed kilku tygodni wydaje się nie zmienić sytuacji.
Podróżując po Birmie turysta nie dostrzega braku wolności, cierpienia. Piękne świątynie, egzotyka, krajobrazy, biedni i pełni godności ludzie – podróżnik widzi tylko atrakcyjne obrazki. Nawet jeśli ktoś mówi po angielsku, niechętnie wyraża swoją opinię o władzy, niechęć do niej tylko się odczuwa. Pamiętam nocne rozmowy na plaży Ngapali ze studentami z Rangunu. Otwarte umyły, chcieliby żyć normalnie, jak inni, a nie pozostawać w atrakcyjnym turystycznie skansenie. A jednak bali się rozmawiać z nami otwarcie. Padały tylko aluzje, zawoalowane skargi. Nie wiem, czy to był strach, czy buddyjska filozofia akceptowania cierpienia.
My, ludzie z Zachodu, nie zbliżymy się do przepełnionych nieszczęśnikami obozów pracy. Gdy jechaliśmy mikrobusem na wschód od Mandalay rzadko uczęszczaną przez cudzoziemców drogą, mignęło nam za oknem jedno z takich więzień – kamieniołomów. Setki ludzi poruszały się w białym pyle, w białych drelichach i białych kapeluszach. Nam w klimatyzowanym pojeździe zrobiło się jakoś dziwnie. Na zewnątrz było ponad 40t.C, krótki spacer był dla nas wysiłkiem. Każdy chyba przez moment wyobraził sobie siebie na ich miejscu. Kamieniołom, upał i praca ponad siły. Ilu tam było ludzi, których jedyną winą było „nieprawomyślne” myślenie?
Istnienie reżimów jest hańbą tego świata. W każdym myślącym i czującym człowieku pojawia się chęć zmian, walki, próby przeciwstawienia się złu. Szybko przychodzi jednak poczucie bezradności. Co my możemy zrobić? Jaki ma sens zorganizowanie jakiejś demonstracji, protestu? Takie poczucie bezradności i pogodzenia się z losem musi odczuwać większość społeczeństwa Myanmaru. Tylko najodważniejsi próbują protestować, wziąć sprawy we własne ręce, parząc je przy tym dotkliwie.
Gdzie tkwi tajemnica długowieczności reżimu? Oczywiście jak każdy tego typu organizm władza wytworzyła potężny aparat represji, który trzyma się kurczowo rządzących i zgodnie z własnym interesem chroni do upadłego władzę - karmicielkę. Ale każdy reżim musi mieć sponsora, tak jest też w tym przypadku. Tym wielkim bratem są oczywiście Chiny, które wietrzą interes w kontaktach z wojskowymi władzami. Dostarczają juncie broń, technologie, blokują niewygodne rezolucje na forum ONZ. Na nieszczęście w Myanmarze odkryto znaczące pokłady ropy naftowej... Ale jak mieć pretensję do Chin, gdy „wolny” świat stosuje dokładnie taki sam brak moralności w polityce. Chinom, krajowi tradycyjnie wspierającemu brutalne reżimy i prześladowania mniejszości, powierzono organizację Igrzysk Olimpijskich, które mają nieść ideały wolności, pokoju, demokracji. Jeżeli kupiono Międzynarodowy Komitet Olimpijski, to znaczy można kupić już każdego. Co poczują w Birmie rodziny ofiar prześladowań oglądając pokazy chińskiej potęgi i
kolaborującego z nią świata podczas Olimpiady? Być może dobrze, że wielu z nich nie ma wciąż telewizorów.
Trudno wyobrazić sobie, co może przynieść koniec panowania junty. Czy bunty mniejszości w kraju na czele z prowadzącymi wojnę partyzancką Karenami mogą osłabić władzę? Czy wstrzymanie poparcia Chin jest możliwe? Nie zdziwiłbym się, gdyby junta sama doprowadziła się do zguby podejmując coraz dziwniejsze decyzje. Co sądzić o władzy, która za namową astrologów postanowiła zbudować nową stolicę? Taka gigantyczna inwestycja ma miejsce w jednym z najbiedniejszych krajów świata. W nowej stolicy buduje się nawet kopię świątyni Szwedagon. Wszystko może zdarzyć się w tym buddyjskim kraju, gdzie numerologia i astrologia ma decydujący wpływ na podejmowanie decyzji zarówno przez prześladowanych opozycjonistów, jak i przez generałów kierujących juntą. Po drugim już pobycie w Birmie wciąż nie mogę powiedzieć, że zrozumiałem choć trochę ten kraj, gdzie bardzo biedni ludzie żyją między pokrytymi szczerym złotem świątyniami. Nie wiem nawet, jak ten kraj się nazywa.
_ Tekst: Jacek Torbicz _
_ Źródło: Globtroter _