Najniebezpieczniejsza trasa świata. Ja przeżyłam Drogę Śmierci

El Camino de la Muerte w Andach uznawana jest za najniebezpieczniejszą drogę na świecie. Nie ma tu miesiąca bez mrożącego krew w żyłach wypadku. W przepaść spadają autobusy, ciężarówki, prywatne samochody. I rowerzyści. Była, widziałam, przeżyłam.

Najniebezpieczniejsza trasa świata. Ja przeżyłam Drogę Śmierci
Źródło zdjęć: © Magda Owczarek
Magda Owczarek

19.03.2018 | aktual.: 19.03.2018 13:30

Stromy szlak prowadzi ze stolicy Boliwii, La Paz, do Doliny Yungas na skraju Amazonii. Droga zbudowana 90 lat temu przez paragwajskich jeńców wojennych w 1995 r. została uznana za najniebezpieczniejszą drogę świata. Licząca 60 km trasa zaczyna się na przełęczy La Cumbre (4700 m n.p.m.), a kończy w otoczonym przez lasy deszczowe miasteczku Coroico (1200 m n.p.m.). Przez wiele lat nieprzyjazna Yungas Road stanowiła jedyne połączenie między La Paz a dorzeczem Amazonki, a niektóre górskie osady do dziś są skazane wyłącznie na nią.

Na miano Drogi Śmierci szlak zasłużył sobie przerażającą statystyką wypadków. O najbardziej spektakularnych, jak ten z 1983 r., kiedy w przepaść runął autobus z setką pasażerów, przypominają krzyże i kapliczki wzdłuż trasy. W dole poza szlakiem można dostrzec roztrzaskane wraki. Część drogi została poszerzona i wyasfaltowana, ale pozostał stary, nieutwardzony i wąski odcinek biegnący nad przyprawiającymi o zawrót głowy urwiskami. W wielu miejscach ma szerokość zaledwie 3 m, wymuszając na uczestnikach ruchu niebezpieczne mijanki. Dla okolicznych mieszkańców ta droga to przekleństwo, dla rowerzystów z całego świata – downhillowa gratka. Jadę tam!

Obraz
© Magda Owczarek

Wystarczy jeden fałszywy ruch

Kierowca busa należącego do organizatora rajdu wysadza mnie i innych uczestników na wysokości niemal 5 000 m n.p.m., w samym środku porannych chmur. Oglądam wypożyczony rower, którego jeszcze nie wyczułam. Przewyższenie do pokonania: ponad 3 000 m. Głębokość tutejszych przepaści: pół kilometra. Widoczność: kilkadziesiąt centymetrów. Nie widzę tego, co jest w dole. Może to lepiej? Zapinam klamrę kasku, zaciskam dłonie na kierownicy i niepewnie odrywam stopy od ziemi. Mam świadomość, że wystarczy jeden fałszywy ruch.

Nabieram rozpędu na wyasfaltowanym odcinku drogi. Kiedy rower tańczy na żwirze poznaję, że wjechałam na stary, najniebezpieczniejszy odcinek. Tu zaczyna się prawdziwa Droga Śmierci. Nawierzchnia staje się miękka, dostrzegam pierwsze osuwiska, które podczas opadów tropikalnego deszczu muszą spływać w dół. Kilkadziesiąt kilometrów drogi prowadzi przez pełen przekrój stref klimatycznych. Od ośnieżonych, pozbawionych roślinności szczytów Andów, przez wietrzne, pokryte rudymi porostami wyżyny, po porośnięte tropikalną zielenią doliny.

Obraz
© Magda Owczarek

Na pierwszym odcinku szybko daje mi o sobie znać choroba wysokościowa. Zawroty głowy mogą być tragiczne w skutkach. Radzę sobie nimi żując suszone liście koki – w Boliwii to naturalne i legalne remedium na różne dolegliwości. Niżej droga meandruje pod skałami i ścianami wodospadów. Jeden z nich moczy mnie do suchej nitki. Największy wysiłek wkładam w naciskanie hamulców. Mam ochotę się rozpędzić, ale ziejące w dole przepaście działają skuteczniej niż zimny prysznic wodospadu.

Na szerszym zakręcie widzę zgromadzenie jaskrawozielonych kurtek. To pierwszy moment, kiedy spotykamy się z resztą uczestników rajdu. Choć wyruszyliśmy w grupie, na Drodze Śmierci każdy jest sam. Nie ma mowy o pogawędkach czy wyprzedzaniu. Na pikniku są kanapki i coca-cola, dowiózł je toczący się przed nami bus organizatora zjazdu. Siadam na trawie i rozprostowuję nogi. Nie mogę opanować drżenia mięśni zmęczonych hamowaniem. Dopiero po chwili wreszcie mogę zrobić kilka zdjęć. Próba uwieczniania oszałamiających widoków w trakcie jazdy może kosztować życie.

Obraz
© Magda Owczarek

Każdy km to stres

Jadę dalej. Kilka razy zsiadam z roweru i przeprowadzam go przez rozmiękłą ziemię. Innym razem staram się nie dotykać stopami ziemi, kiedy muszę przejechać szeroki bród. Raz najeżdżam na mały kamień i tracę równowagę. Upadam. Metr dalej jest przepaść. Długo nie mogę dojść do siebie. Kolejne kilkaset metrów pokonuję prowadząc rower. Droga domaga się stuprocentowej koncentracji. Rozluźniam się dopiero pod koniec, a wtedy prawie się przewracam - nie zauważam sznurka wiszącego w poprzek drogi. To odpowiednik bramki na autostradzie. Przysadzista Indianka w meloniku, mieszkanka pobliskiej wioski, z bezzębnym uśmiechem wyciąga do mnie rękę po opłatę za użytkowanie drogi.

Obraz
© Magda Owczarek

Ostatnia prosta prowadzi… pod górę. Po raz pierwszy od wyruszenia uruchamiam mięśnie w celu przyspieszenia, a nie zwolnienia. Od razu robi mi się gorąco. Na bezchmurnym niebie bezlitośnie grzeje słońce. Zdejmuję z siebie kolejne warstwy ubrań. Startowałam opatulona w kurtkę, termiczne spodnie i wyroby z wełny alpaki, kupione od lokalnych rękodzielników z plemienia Ajmara. Kończę w bikini, zanurzając się w basenie w tropikalnym ogrodzie hoteliku w Coroico. Uff. Przeżyłam!

andyboliwiamagiczne miejsca
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (21)